1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Shame, shame, shame! O kulturze zawstydzania rozmawiamy z Martą Niedźwiecką

Shame, shame, shame! O kulturze zawstydzania rozmawiamy z Martą Niedźwiecką

Marta Niedźwiecka, certyfikowana sex coachka i psycholożka (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films, stylizacja: Katarzyna Łaszcz)
Marta Niedźwiecka, certyfikowana sex coachka i psycholożka (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films, stylizacja: Katarzyna Łaszcz)
Zawstydzane i dyscyplinowane, uczone, by się non stop oceniać i porównywać z innymi – nie jesteśmy przyzwyczajone do tego, by w naszych ciałach czuć się swobodnie. Jak to zmienić – w kolejnym odcinku Niezbędnika Nowoczesnej Dziewczyny wyjaśnia psycholożka Marta Niedźwiecka.

W estońskim dokumencie „Siostrzeństwo świętej sauny” Anny Hints, nagrodzonym w Sundance i podczas tegorocznego festiwalu Millennium Docs Against Gravity, widzimy kobiety siedzące w saunie dymnej, ciało przy ciele, i zwierzające się sobie z głęboko skrywanych zranień i tajemnic. Oglądając go, miałam wrażenie, że stworzenie takiej bezpiecznej przestrzeni zaufania, zrozumienia i bliskości było możliwe tylko dzięki uwolnieniu ich ciał. Te kobiety są nagie, są prawdziwe, są… bezwstydne.
Słowo „bezwstydność” zamieniłabym tu na „naturalność”. Bo wstyd to przeciwieństwo stanu naturalnego, ale nie takiego jak u Rousseau – czyli idyllicznego i nieskażonego. Ich ciała mają przecież swoją historię, na którą składają się zarówno ból, jak i przyjemność, zarówno poronienia, jak i orgazmy – tylko nieuchwyconego przez szpony kultury. Już Foucault zauważył, że wstyd jest narzędziem władzy. Jest nam coś narzucone, a rolę straszaka odgrywa lęk przed oceną i odrzuceniem. Nie ma nic wspólnego z przyzwoitością, modestią, która mówi nam, że odkąd jesteśmy dorosłymi ludźmi, nie biegamy już po plaży na golasa (no, chyba że jest to plaża dla naturystów), czy że są takie rzeczy, o których nie mówi się publicznie, bo są zbyt osobiste. Nie wszystko w koncepcji tabu jest złe. Poczucie przyzwoitości jest regulacyjną formą zachowań i postaw, jaką nabywamy w procesie socjalizacji. I jeżeli ten proces nie przebiega opresyjnie, to nieco się cywilizujemy i rozumiemy normy społeczne, ale jednocześnie nie tracimy spontanicznej, „naturalnej” postawy na przykład wobec ciała.

Niestety, w wielu przypadkach, zwłaszcza tych dotyczących dziewcząt i kobiet, proces ten polega na zastraszaniu i terrorze. „Ubierasz się jak dziwka”, „Dziewczynki tak nie siadają”, „Spójrz na siebie, jak ty wyglądasz!” – te wszystkie przekazy o tym, że kobiece ciało jest grzeszne, więc naszym obowiązkiem jest je ukrywać i zakrywać, bo kara za to kuszenie spadnie na nas. Powtórzę, u podstaw tego, co często nazywamy wstydem, leży lęk przed odrzuceniem społecznym na poziomie cielesności, płciowości i osobistej ekspresji. I jest on – obok lęku przed utratą miłości – najsilniejszym negatywnym bodźcem, jakiego możemy doświadczyć, oraz ważnym elementem patriarchalnej struktury, mocno wspartej religijnymi zasadami.

Są jednak takie miejsca, do których ten przekaz nie ma dostępu. Wspomniałaś o plażach dla naturystów, ja – o saunie.
To są te wszystkie miejsca, gdzie nasze, kobiece ciała mogą być po prostu naszymi ciałami. Nie obiektami seksualnymi, nie przedmiotami. I mówię „nasze, kobiece” nie bez przyczyny, ponieważ zasady różnią się w odniesieniu do konkretnych płci. Mężczyźni byli zawstydzani inaczej niż kobiety. I ich, i nas zawstydzano utratą dobrego imienia, ale na podstawie innych zachowań. Mężczyzna popadał w infamię, kiedy wykazał się dyshonorem: zdradził ojczyznę, uciekł z placu boju, zamachnął się na króla czy inną świętość. A za co kobiecie groziło napiętnowanie? Za ciało, seksualność, za samo bycie. Że wymienię nieobyczajne zachowanie typu pójście na spacer sam na sam z kawalerem, nie mówiąc o straszliwości utraty „dziewictwa” przed ślubem, które mogło kosztować nie tylko dobre imię, ale i życie. Jeszcze parę wieków temu kobieta musiała oglądać się przez ramię, czy aby nie kroczą za nią inkwizytorzy moralności i nie krzyczą: „shame, shame, shame”, czyli „hańba, hańba, hańba”.

Nawiązujesz tu do sceny z serialu „Gra o tron”, gdzie królową Cersei za jej niewątpliwe zbrodnie, ale też kazirodczy związek z bratem, ukarano obcięciem włosów i puszczeniem nago przez miasto wśród właśnie takich okrzyków.
Do tych, którzy widzieli tę scenę: pamiętacie, z jaką butą ona wtedy szła? Całą swoją postawą mówiła: „Gówno mi zrobicie”.

No i znów bym powiedziała, że Cersei w tej scenie jest bezwstydna, czyli pozbawiona tego kulturowego wstydu, wolna od niego.
Dobrze, ale co w miejsce tego braku wstydu włożysz? Jaką jakość?

Naturalność, prawdziwość, bycie sobą. Widzę tu na przykład wolno puszczony brzuch, swobodnie ułożone nogi, zaokrąglone plecy. Takie właśnie są kobiety z dokumentu, od którego zaczęłyśmy naszą rozmowę. Im dłużej je obserwujesz, tym bardziej oswajasz się z tym widokiem i z czasem przestajesz zwracać uwagę na to, jak wyglądają, a zaczynasz słuchać tego, co mówią.
I to jest świetne! Bo kiedy przeżywamy ciało przez tabu i wstyd, to jest dla nas zazwyczaj owocem zakazanym. Dochodzi wtedy do prawdziwej seksualizacji, czyli sprowadzenia go do bycia mrocznym obiektem pożądania. Wszystko zaczyna polegać na kontrolowaniu tych popędów albo uleganiu im. Inaczej się dzieje, kiedy jesteśmy od małego oswajani z wyglądem ludzkiego ciała – podczas kąpieli, w saunie czy domowym zaciszu. Jeśli ciało jest przeżywane naturalnie, to ujrzenie kawałka czyjegoś brzucha przestaje być wydarzeniem. Oczywiście nadal określone ciała osób przez nas wybranych niosą dla nas przeżycia erotyczne, ale przestajemy robić taki hałas wokół każdego ciała, bo to jest raczej efektem stłumienia. Kiedy zaczynamy widzieć ludzkie ciało w trochę półprzezroczysty sposób, czyli na zasadzie: „Ono jest, ale nie determinuje tego, z kim mam do czynienia”, to wtedy – tak jak mówisz – zaczynamy słyszeć drugą osobę.

W dodatku uwalniając ciało, zaczynamy jednocześnie uwalniać emocje. To też widać w „Siostrzeństwie świętej sauny”.
Kiedy zdejmujesz zastraszenie, wstyd z ciała, to tak jakbyś zdejmowała z niego gorset. On trzyma nas w uwięzi zarówno na poziomie przekonań i postaw, jak i emocjonalnych struktur, które powodują, że na przykład tłumimy złość czy łzy. Tłumimy, bo nie wolno nam tego pokazać, bo już tyle razy zostałyśmy z tego powodu zawstydzone.

Zawstydzanie jest jak gorset, bo nie pozwala nam głęboko odetchnąć, ale jest też jak munsztuk, bo ma nas zdyscyplinować, skierować w jedynie słusznym kierunku. Jeśli nie zdejmiemy tego z siebie, to nasze ciało zostanie zakneblowane, będzie nam trudno czuć emocje i je wyrażać.

Jedna sprawa to fakt, czy da się przestać stale obserwować i oceniać ciała innych. Druga – czy jesteśmy w stanie zapomnieć na chwilę o tym, że nasze ciała też są obserwowane. I czy jesteśmy w stanie przestać dostosowywać się do oka obserwującego.
I tu możemy posłużyć się koncepcją male gaze, czyli męskiego spojrzenia. Mówiłyśmy już o tym, że dysponentem wstydu jest patriarchat, oparty na zasadach hierarchii, władzy, podporządkowania słabszych silniejszym. A że w patriarchacie kobieta jest na najsłabszej pozycji, czyli jest oceniana poprzez to, jak wygląda, jak się zachowuje, jak się „prowadzi”, jak realizuje swoją kobiecość i jak realizuje przypisane jej role społeczne – bardzo zresztą sztywne i malutkie – no to ktoś musi tego pilnować. Ktoś na nią musi patrzeć. I to oceniające spojrzenie zastygło w male gaze.

Male gaze najłatwiej zaobserwować w szeroko pojętej sztuce, w tym w kinie czy fotografii. Jest to specyficzny rodzaj patrzenia na kobiety, właśnie jak na obiekt seksualny. To od razu widać, gdy porówna się filmy robione w latach 60. i 70. z tymi robionymi współcześnie – te wszystkie kadry omiatające ciało kobiety (podczas gdy w wypadku mężczyzny kamera koncentruje się głównie na twarzy), ale też „kawałkujące” ją na piersi, pupę, nogi. To samo przez wieki widzieliśmy w sztuce – na większości kobiecych aktów bohaterka patrzy na odbiorcę, obserwatora tak, jakby to jemu chciała się przypodobać.

My oceniające spojrzenie odbieramy od mężczyzn, ale też od kobiet, na przykład matek i babek. W ich wykonaniu to nie erotyczne „zmacanie wzrokiem”, ale surowy, oceniający czy nawet bezduszny rodzaj spojrzenia, który każda kobieta w Polsce rozpoznaje, gdy staje przed lustrem. Tak jakby patrzył na nią inkwizytor. Wiele z nas patrzy na swoje ciało i zamiast rozczulenia, że ono jest, że tyle przeżyło, że chorowało, rodziło, przyniosło radość – mówią sobie: „O kurwa, fałdka, cellulit, rozstępy”. I jest w tym czasem taka negacja, że jak widzę to na warsztatach czy podczas spotkania z klientką, to zastanawiam się, jak my dajemy sobie z tym radę. To dzieje się niemal automatycznie: natychmiastowa ocena, a zaraz potem porównanie.

Co więcej, porównanie z jakimś wyidealizowanym wzorcem piękna. Sama to w sobie odnajduję. I wściekam się, bo to nikomu nie służy, nikogo nie wzmacnia, niczego nie buduje.
To jest czyste zło. Tam nie ma nic o zdrowiu, nic o przyjemności, nic o szczęściu, nic o uszanowaniu genialności naszego ciała. Są tylko zamordyzm i pryncypialne zastosowanie wzorca, czyli niby na rozum wiemy, słyszałyśmy o body positivity czy haśle: „Every body is a bikini body”, ale jak przychodzi co do czego, to się nie odnosimy do różnorodności ciał, tylko do wyimaginowanej Claudii Schiffer czy Belli Hadid, a wymieniając te modelki, mam na myśli niestarzejący się i nieprzemijający abstrakcyjny wzorzec kobiecego wyglądu. Sięgamy po niego, by siebie zawstydzać, niszczyć i upokarzać.

Pamiętam taki moment sprzed kilku lat. Robiłam wtedy warsztaty dla kobiet i jedna z nich, która właśnie przeszła podwójną mastektomię, powiedziała coś, co do dziś mnie ścina z nóg. Otóż całe życie nienawidziła swoich piersi, uważała, że są brzydkie. Zachorowała na raka, wycięto jej obydwie piersi, a ponieważ z powodu wskazań medycznych nie dało się od razu przeprowadzić rekonstrukcji, to przez długi czas miała tylko rany i blizny. Dopiero wtedy przyszła do niej czułość do tych straconych piersi. Mnie to rozwaliło wtedy i rozwala do dziś.

Ja od zawsze nosiłam w sobie przekonanie, że moje piersi są za duże, w dodatku niesymetryczne, bo jedna mniejsza od drugiej.
Co jest, dodajmy, powszechne i anatomicznie jak najbardziej okej.

Dziś już to wiem, ale wcześniej długo uczyłam się moje piersi chować, przykrywać, ściskać biustonoszami. Od jakichś kilkunastu lat uważam jednak, że są piękne i nie wyobrażam sobie, żebym mogła mieć inne. W ogóle nie wyobrażam sobie, jakbym miała inaczej wyglądać. Niższa, z mniejszymi piersiami, z nie tak bardzo wystającym drugim palcem u nogi – to nie byłabym ja.
I to jest właśnie odzyskanie ciała. Przecież nie chodzi o to, żebyś ty teraz wyglądała jak Zendaya, która jest zjawiskowa i przezdolna, ale która jest zupełnie innym typem niż ty. Zendaya to Zendaya, a Olekszyk to Olekszyk.

Ależ oczywiście. Z całym podziwem dla Zendai. Ale co innego podziw, a co innego porównywanie. W innym świetnym dokumencie, „Dziewczyńskie historie” Agi Borzym, widzimy 12-letnie dziewczynki, przyjaciółki, dopiero wkraczające w dorosłe życie. „Najgorsza obelga to powiedzieć, że jesteś gruba. Ale jeszcze gorzej, jak ktoś trafi w twój czuły punkt. Gdyby ktoś mi powiedział, że jestem gruba, zrobiłoby mi się przykro, ale gdyby powiedział, że mam krzywe zęby, a to jest mój czuły punkt, tobym się załamała” – mówi jedna z nich. Dlaczego my im to robimy? My, społeczeństwo.
Bo codziennie rano wstajemy i patrzymy na siebie okiem patriarchalnego dziada. Te dziewczynki gdzieś to zobaczyły i usłyszały, może u swojej mamy, może u swojej cioci, a może w jakimś filmie. Nasza kultura jest przesiąknięta terrorem piękna, tym całym beauty regime’em, czyli rytuałami piękna, które uważamy za oczywistość. Żeby było jasne, uwielbiam o siebie dbać, mam nawet jakieś poczucie zadowolenia z tego, że jak na 50-letnią kobietę wyglądam całkiem nieźle. Lubię to i nie mam zamiaru się tego wyrzekać, ale jak myślę o tym, że miałabym spędzić dwie, trzy godziny mojego dnia na użeraniu się z upływem czasu, który i tak mnie ostatecznie pokona, bo umrę – to robi mi się słabo i wolę iść czytać książki. Nie dlatego, że mi nie zależy na tym, jak wyglądam, ale dlatego że mi zależy do pewnego momentu. A konkretnie do momentu, w którym przestaje być to troską i frajdą, a zaczyna być przymusem. Moim celem jest robić tak, by ciało nadążało za moją żywotnością. Nie chciałabym znaleźć się w takim miejscu, w którym na skutek wieloletniego bezruchu nie mogę uprawiać ukochanego nurkowania, bo strzyknęło mi coś w biodrze albo mój układ nerwowy szwankuje, bo od lat się słabo odżywiałam. Ciało to dla mnie nie maszyna, ale uzupełnienie tego, kim jestem w środku. I o to chcę zadbać.

Natomiast uważam, że przesadny beauty regime, oparty na tym, że jak nie będziemy atrakcyjne, to wypadniemy z obiegu – zabiera nam energię, którą mogłybyśmy poświęcić na samorozwój, naukę, głaskanie kota, leżenie, spotykanie się w saunie z przyjaciółkami i zmianę świata na lepsze.

Bo choć kategorie wstydu się teraz przesuwają czy rozmywają, to nadal łatwo poprzez nie nami zarządzać. Jak o siebie nie dbamy, cokolwiek to zresztą znaczy, to jest: „O Boże, jak ona się brzydko starzeje”; jak dbamy dosyć wyraźnie, jak na przykład Madonna, to słyszymy: „Co ona z siebie zrobiła?!”. Jak stawiamy na sportowy, androgyniczny wygląd, jesteśmy „babochłopem”, a jak chcemy iść w zdecydowaną kobiecość, to „się pindrzymy”. Dajmy sobie i innym żyć.

W tych przekazach dużo jest też nastawiania nas przeciwko sobie. W kółko jesteśmy nazywane albo zwolenniczkami, albo przeciwniczkami czy to chodzi o sztuczną opaleniznę, siwe włosy, brazylijskie woskowanie, pazy, czy operacje plastyczne.
A przecież wszystkim nam chodzi jedynie o to, by mieć wybór. Ja nie robię sobie pazów, co nie znaczy, że jestem ich przeciwniczką i nie mam w sobie złości czy agresji wobec dziewczyn, które pazy uwielbiają. Ani jedno, ani drugie nie zakryje tego, że wszystkie żyjemy, mamy swoje rytmy i wcześniej czy później umrzemy, a w dodatku po drodze się zestarzejemy. Zawstydzanie kobiet starzeniem to jest dla mnie #Najgorzej. Równie złe co slutshaming.

A jaki jest twój stosunek do poprawiania wyglądu? Czyli traktowania swojego ciała jako czegoś, co może być udoskonalane w nieskończoność, zarówno poprzez ćwiczenia, jak i robienie tatuaży czy operacji plastycznych. Twoje ciało jest twoje i masz prawo zrobić z nim wszystko?
Prawo masz, tylko mniej, niż co z nim robisz, intryguje mnie pytanie: z jakiego miejsca? Sama jestem wydziarana i będę to nadal robić. Jak byłam młoda, straszono ludzi, którzy chcieli się tatuować, słowami: „Pomyśl, jak będzie wyglądała twoja skóra, gdy się zestarzejesz”. Sprawdzałam i moja nadal wygląda okej. Ludzie mogą chcieć zrobić ze swoim ciałem różne rzeczy, niektóre mogą być dla mnie ekscentryczne, na przykład nie chciałabym upodabniać swojej twarzy do kociej, ale wyłączyłabym ocenę, a spytała o motywację. Bo jeżeli to jest egosyntoniczne, czyli wzmacnia kogoś i stanowi o jego unikalnej formie ekspresji, a nie bierze się z lęku czy przymusu – to ja nie zgłaszam zastrzeżeń. Natomiast jeżeli motywacja bierze się z przerażenia i z konieczności zbudowania sobie opakowania, które będzie chronić to, co w środku, czy reprezentować to w sposób wyimaginowany, bo taka, jaka jestem, nie mogę pokazać się światu – to widzę tu pole do refleksji. Zakładam, że nasza kreatywność w kwestii modyfikacji ciał będzie rosła i oby nie zagłuszała tego, kim jesteśmy.

I tu dochodzimy to tego, na ile to, jak my siebie widzimy, różni się od tego, jak nas widzą inni. Weźmy choćby zdjęcia, na których nie wyglądamy, według nas, dobrze. A przecież to też jesteśmy my, co prawda my w niekorzystnym świetle, ale nadal my. Jeśli wybieramy, akceptujemy i wrzucamy na Instagram tylko zdjęcia, na których wyglądamy dobrze, zafałszowujemy rzeczywistość.
Pamiętaj, że fotografia to jest jednak pewien rodzaj konwencji w pokazywaniu ludzkiego ciała. Widać to po pracy osób, które są obdarzone talentem w patrzeniu na świat, czyli są fotografami – pokazują ludzi z jednej strony takimi, jacy oni są, a z drugiej wydobywają z nich piękno, głębię. Dlaczego nam jest ciężko z naszymi brzydkimi zdjęciami? No bo to jest reprezentacja nas i chcielibyśmy dostać za nią akceptację i uznanie. Problem polega na tym, że my się za bardzo do tego przywiązujemy. I kiedy mamy wybrać pomiędzy niepewnym efektem eksperymentu związanego na przykład z tym, że będziemy wyglądać głupawo, a morzem serduszek – wybieramy serduszka. W końcu, skoro wystawiamy się na ocenę – a tym jest wejście na Instagram – to chcemy zwiększyć szanse na to, by była ona pozytywna.

To jak funkcjonować w tym świecie, realnym i wirtualnym, żeby nie zwariować?
Zawsze można ćwiczyć zmianę perspektywy. Jeżeli jesteś osobą, do której to, o czym mówimy, przemawia, wyobraź sobie, że jutro dostajesz diagnozę nowotworu. Możliwego do wyleczenia, ale związanego z cierpieniami i zagrożeniem życia. Czy w takiej sytuacji patrzyłabyś na siebie, swoje zachowania i ekspresje w taki sposób, w jaki robisz to teraz? Ja naprawdę mam poczucie, że w wypadku bardzo wielu kobiet tylko poważna choroba jest w stanie zatrzymać ten obłęd, pobudzić świadomość. Najpierw zaczynają uznawać swoje ciało, potem je akceptować, a dopiero potem szanować czy może nawet kochać. A nie w kółko powtarzać sobie: „Boże, jak ty beznadziejnie wyglądasz”. Ja latami nienawidziłam swojego nosa, za to, że jest wielki i zadarty. Jak byłam bardzo mała, to marzyłam, że jak będę kiedyś bogata, to sobie go wreszcie zoperuję. Na szczęście mi się wszystko poukładało w głowie, nim uzyskałam możliwość zapłacenia za operację. No ale ja mam za sobą doświadczenie poważnego zagrożenia, prawie jak u Fridy Khalo – z tym, że jej dobrze nie poskładali, a mnie tak. Takie coś bardzo robi na głowę, oczywiście dopiero jak to przetworzysz, bo jak masz siedem lat i nie możesz chodzić, to nie jest ci do śmiechu. Dlatego wiem, co mówię, kiedy mówię, że jak nie zmądrzejemy od łagodnych rzeczy, to może trzeba będzie sięgnąć po brutalne.

Ciało jest tobą w sposób dosłowny, nie metaforyczny. Nie ma żadnej innej fizycznej i energetycznej reprezentacji ciebie w świecie. Jeżeli go nie szanujesz, jeśli nie jesteś w stanie znaleźć drogi do akceptacji swojego wyglądu i do walki z procesami, o których mówimy – odzwierciedla to twój stosunek do samej siebie.

Kiedy patrzę teraz na twoją kotkę Fruzkę, to myślę, że tego moglibyśmy się nauczyć od zwierząt. Fruzka jest kotką. Czy małą, czy dużą, czy ładną, czy nie – to nie ma dla niej kompletnie żadnego znaczenia. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Ona nie jest zwykłą kotką, ona jest kotką survivalówką. Kiedy ją brałam ze schroniska, miała nie przeżyć dwóch miesięcy. Ja też sobie wyobrażam, że nie zajmuje swoich myśli tym, że nie ma zębów, ma zeza i sztywne tylne łapki. Nie ogląda kociego Instagrama, nie porównuje się z syjamami i rosyjskimi niebieskimi. Jest sobą i kropka.

Marta Niedźwiecka, certyfikowana sex coach i psycholożka. Współautorka książki „Slow sex. Uwolnij miłość”. Wspiera w rozwoju osoby kreatywne i poszukujące swojej drogi. Prowadzi sesje indywidualne i warsztaty. Popularyzuje świadomą seksualność. Jej podcast „O zmierzchu” doczekał się już piątego sezonu.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze