1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Cała prawda o prawdzie – czasem boli, ale wyzwala. Prof. Bogdan de Barbaro w cyklu „W kręgu wartości”

Cała prawda o prawdzie – czasem boli, ale wyzwala. Prof. Bogdan de Barbaro w cyklu „W kręgu wartości”

Prof. Bogdan de Barbaro (Fot. Krzysztof Opaliński)
Prof. Bogdan de Barbaro (Fot. Krzysztof Opaliński)
Świat jest bardziej skomplikowany, niż byśmy chcieli, a nasze umysły kiepsko sobie z tym radzą. Coraz trudniej odróżnić kłamstwo od prawdy, co nie znaczy, że nie mamy podejmować wysiłku. Bo prawda zawsze jest nadrzędną wartością, prawda…? Zapraszamy na kolejny odcinek cyklu prof. Bogdana de Barbaro.

Czym dla pana jest prawda?
Pierwsza myśl: znakiem zapytania. Druga myśl, jaka mi się pojawia, to rozróżnienie między prawdą obiektywną a prawdą subiektywną. Do tej pierwszej możemy docierać choćby dzięki naukom przyrodniczym. Z kolei prawda subiektywna w gruncie rzeczy powinna nazywać się „wersją”, bo nie podlega klasycznym definicjom. Przyznam, że to ona mnie najbardziej zaciekawia. Obok prawdy społecznej, czyli czegoś, w co ludzie tak mocno wierzą, że myślą, że jest to „prawda prawdziwa”. To prawda społeczna kreuje dzisiaj największe emocje, to ją rozgrywają politycy, to ona wznieca zamieszki i zachęca do demonstracji. Można by ją nazwać „narracją” lub „dominującym dyskursem”.

Jedna z klasycznych definicji prawdy pochodzi od Arystotelesa. „Powiedzieć o tym, co jest, że jest, a o tym, czego nie ma, że go nie ma, jest prawdą” – pisał w „Metafizyce”.
Arystoteles, inaczej niż Platon, był miłośnikiem realizmu, a niektórzy twierdzą nawet, że cała późniejsza filozofia jest jedynie przypisami do tego, co obaj zaproponowali.

Długo byliśmy przekonani, że to nauka definiuje nam to, co jest prawdą, a co nie, ale chyba przestaliśmy już w to wierzyć.
Przybywa nieufności do nauki, chociaż dzięki niej ludzie żyją dwa razy dłużej niż 100 lat temu, latają na Księżyc, a w małym pudełeczku mają telefon, kino, mapę, gazety, książki, prognozę pogody i wiele innych bardziej lub mniej użytecznych urządzeń. Być może nieufność wobec nauki bierze się stąd, że bywa ona niekiedy używana do niecnych celów, chociażby przez różne korporacje.

Innym powodem może być powszechny w naszych czasach niepokój egzystencjalny. Świat jest bardziej skomplikowany, niż byśmy chcieli, a nasze umysły kiepsko sobie z tym radzą: wolą czarno-biały obraz. Kiedy nie ogarniamy rzeczywistości, jesteśmy bardziej gotowi szukać winowajcy czy kogoś, kto za to odpowiada – naukowcy są tu więc łatwym celem. A silne emocje utrudniają racjonalne myślenie.

Oprócz nauki źródłem prawdy przez wieki była też religia. Czyli prawda objawiona, zasady etyczne, życie w zgodzie z nimi. Ale wobec religii też zaczynamy być nieufni. Obie – nauka i religia – przestają nam tłumaczyć rzeczywistość, a właściwie przestają nam wystarczać ich odpowiedzi.
Chociaż doktryny religijne są coraz częściej kwestionowane, to nie znika w człowieku wrażliwość metafizyczna. Dziś wróżki, szamani czy różnej maści przewodnicy duchowi – oprócz wciąż jednak silnych nurtów teologicznych – te metafizyczne i mistyczne poszukiwania usiłują zagospodarować. Powstaje pytanie, tylko pozornie proste, jak odróżniać wiedzę od wiary. Najprościej byłoby odpowiedzieć, że wiedza dotyczy fizyki i wszystkich nauk pochodnych, a wiara pozostaje w obszarze metafizyki. Ten podział, obecny już u starożytnych filozofów, nie wszystkich zadowala.

Don Miguel Ruiz, lekarz wywodzący się z rodu meksykańskich uzdrawiaczy, autor takich książek jak „Cztery umowy” czy „Ścieżka miłości”, pisze, że prawda istnieje niezależnie od tego, czy w nią wierzysz.
Michał Heller, uczony i duchowny katolicki, w jednym ze swoich esejów ujął to mniej więcej tak: „Ziemia zachowa swój kształt kuli, nawet gdyby wszyscy się umówili, że jest płaska”. W ten sposób polemizuje z konstrukcjonistami społecznymi, którzy uważają, że prawdy się uzgadnia.

Kto ma rację?
Sądzę, że spory, które dotyczą czegoś, co jest fizyczne czy biologiczne, sprowadzają nas do realizmu, podczas gdy te, które dotyczą spraw społecznych i psychologicznych, czyli tego, co na przykład uznajemy za piękne albo za dobre – sprowadzają nas do prawd uzgadnianych i odnajdywanych. Proszę zwrócić uwagę, jak zmienił się nasz stosunek do homoseksualizmu. Mnie jeszcze jako studenta medycyny uczono, że jest to patologia, podczas gdy dziś już wiemy, że to po prostu odmienna orientacja. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku psychiatrzy amerykańscy zauważyli, że uznawanie homoseksualizmu za patologię nie ma sensownych medycznych podstaw. I to ich stanowisko zaczęło przedostawać się do życia społecznego. Jest obecnie, bliskim mi skądinąd, dyskursem dominującym.

Wielu czytelniczkom od razu nasuną się tu słowa księdza Józefa Tischnera o podziale na „świętą prawdę”, „tys prawdę” i „gówno prawdę”, które w sumie odnoszą się do tego, jak uzgadniamy, czy coś uznajemy za prawdę. W ostatnich latach doszła nam jeszcze jedna kategoria: „postprawda”.
Ksiądz Tischner we właściwym sobie stylu dworował i nie wykluczałbym, że – pośrednio – prorokował nadejście postprawdy. To pojęcie pokazuje, w jakiej dramatycznej pułapce znajduje się dziś komunikowanie myśli. Granica między prawdą a fałszem staje się płynna. Słynna jest wypowiedź jednej ze współpracowniczek Donalda Trumpa, która jego ewidentne kłamstwo nazwała „faktem alternatywnym”. Rozpowszechnianie kłamstw poprzez Internet jest dziś, jak sądzę, takie łatwe, bo może być anonimowe. Ale zadziwia mnie, że polscy politycy, uznający się za katolików, kompletnie lekceważą przykazanie VIII, zakazujące mówienia „fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu”. Postprawda, fake news, deep fake, „fakty alternatywne” to wszystko są kategorie, które opisują poważną chorobę i zagrożenie naszych czasów – sytuację, w której można bezkarnie kłamać, rozpowszechniać kłamstwa i je utrwalać. No cóż, idzie ciemne.

Co jest więc teraz źródłem prawdy? Ja czasem dochodzę do wniosku, że my sami.
To by była sytuacja idealna, gdyby nasza wrażliwość na kłamstwo zabezpieczała nas przed nim. Obawiam się jednak, że to jest wersja utopijna. Bo żebyśmy sami ustalali, co jest prawdą, a co nie, powinniśmy być umiejętnie krytyczni wobec tego, co widzimy i słyszymy. Krytyczni, czyli uważni i czujni, ciągle sprawdzający to, czym nas się karmi. Tymczasem dajemy się ogłupiać.

Dlatego tak ważne jest, by się przeciwstawiać manipulacjom i półprawdom. Jeśli tego nie zrobimy, będzie tak, jak głosił Joseph Goebbels, szef propagandy Trzeciej Rzeczy – wielokrotnie powtarzane kłamstwo stanie się prawdą.
I to się już dzieje. Przykro jest pomyśleć, że tę prawidłowość zauważył zbrodniarz wojenny, a dla wielu stał się nauczycielem. Czyżby ich nie kompromitowało to, kogo mają za nauczyciela?

Znaczenie ma też chyba nasza intencja. Przecież mówimy rzeczy niezgodne z prawdą, nie mając o tym pojęcia. Znamy kategorię białych kłamstw, czyli celowego mijania się z prawdą, ale wynikającego z troski o drugą osobę lub czynionego dla jej korzyści.
Przyglądnijmy się więc białemu kłamstwu. Powiedzmy, że rozmawiają dwie wrażliwe osoby i jedna pyta drugą: „Prawda, że dziś ładnie wyglądam?”. Nawet jeśli druga osoba sobie pomyśli, że może nie tak znowu najpiękniej, ale powie: „Aha”, bo nie chce robić tamtej przykrości – będzie to subiektywny fałsz o niewielkiej szkodliwości. Ale są granice takiej, nazwijmy to, uprzejmości. Bo jeśli ktoś wybierałby się na poważną uroczystość, a byłby ubrany w strój plażowy, to przecież nie będziemy się zachwycali, jak ciekawie dobrał kolory, lecz będziemy go ostrzegać, że grozi mu ośmieszenie. I dopiero kiedy powie, że mu to nic nie przeszkadza, zajmiemy się doborem kolorów. Mówię tu o banalnych okolicznościach, ale przecież są i takie, które dotyczą sfery uczuć, wierności czy przyjaźni. Prawda w bliskich relacjach jest cenną wartością, ale nie nadrzędną. Podam przykład z gabinetu psychoterapeutycznego. Przychodzi do mnie pacjentka i mówi, że kiedyś zdradziła męża, ale on o tym nie wie. Są teraz ze sobą szczęśliwi, dobrze im się układa. Czy będę drążył temat, namawiał do wyznania dawnych win w imię „oczyszczenia” atmosfery? Nie, bo uważam, że ważniejsze od tak zwanej prawdy obiektywnej jest zadbanie o relację.

A jeśli partner czy partnerka sami ujawniają taką zaszłość?
Kluczowe jest, czy kierowało nimi dobro drugiej osoby i ich relacji, czy jedynie chęć zmniejszenia własnego napięcia albo poczucia winy. Bo wierzę, że bardziej niż prawdę należy kochać drugą osobę.

Bo prawda, zanim wyzwoli, najpierw zaboli. Z drugiej strony bez niej, choćby w terapii indywidualnej, trudno dojść do przełomów.
W tym miejscu warto przywołać kategorię mechanizmów obronnych, czyli tych sposobów, bardziej lub mniej świadomych, które mają służyć naszemu autoportretowi. Jak to nazwał amerykański psychoterapeuta Jon Frederickson: kłamstw, w których żyjemy. Tak zresztą zatytułował swoją książkę, jak przyznał w rozmowie, poniekąd na wyrost, prowokacyjnie. Bo kłamstwo to świadome wprowadzanie w błąd, natomiast mechanizmy obronne, o których pisze, są prędzej racjonalizacją (wolimy myśleć o sobie, że jesteśmy gospodarni, niż że jesteśmy skąpi) czy projekcją (myślimy o innych, że nas nienawidzą, podczas gdy to my sami ich nienawidzimy), czyli nieświadomą próbą uchronienia się przed krzywdą czy pogorszeniem samopoczucia.

Czy celem terapii jest pozbawienie nas wszystkich mechanizmów obronnych? Bez nich możemy stać się zbyt bezbronni…
Mechanizmy obronne – zgodnie z nazwą – nas bronią. I nie jest celem terapii pozbawianie pacjenta tych obron bez stworzenia warunków do zbudowania bardziej realistycznego obrazu siebie samego i świata. To złożony proces, a terapia wglądowa ma na celu pomóc pacjentowi, by lepiej i głębiej zrozumiał siebie. Intencją ostateczną nie jest, by został z bolesną nagą prawdą, lecz pomoc w redukcji cierpienia, rozwiązaniu konfliktu czy usunięciu objawu.

A co w sytuacji, kiedy chcemy powiedzieć bliskiej osobie coś, co – jak wiemy – będzie dla niej bolesne?
Jedna sprawa to komunikowanie prawdy, druga – sposób, w jaki to robimy. Warto zadbać o odpowiedni klimat rozmowy, by to, co powiemy, mogło zostać przyjęte. Mam tu na myśli sytuację rodzinną, przyjacielską czy partnerską, a nie społeczną, w której polityk mówi do tłumu po to, by zdobyć sympatię wyborców. Choć jemu też powinno zależeć na tym, by przekaz był przyswajalny, przystępny, dostosowany do możliwości językowych i percepcyjnych słuchacza. Chciałoby się, żeby przy tym nie kłamał.
Czasem w bliskich relacjach nie mówimy sobie o rzeczach, które nas uwierają, by nie psuć atmosfery, ale po latach takiego niemówienia one urastają do wielkich problemów. Co też znaczy, że nie możemy relacji za każdym razem stawiać ponad prawdę.
Znów się zgodzę. Można by podsumować to tak: zadbajmy o bezpieczny klimat, to wtedy znajdzie się więcej miejsca na prawdę.

A nie sądzi pan, że jest różnica między prawdą a szczerością? Zwykle jako rodzice za nadrzędny punkt wychowania stawiamy bycie prawdomównym. Czyli oczekujemy od dziecka, by mówiło prawdę na temat tego, co się wydarzyło. Czy umyłeś ręce? Czy stłukłaś dzbanek? Szczerość dotyczy chyba raczej przeżyć wewnętrznych i naszych sądów.
Prawda wydaje mi się wiadomością o świecie i o faktach, a szczerość to jest coś pochodzącego ze środka tej osoby. Prawda jest bliżej rzeczywistości dającej się zobiektywizować, szczerość – bliżej zwierzenia czy wyznania. O szczerość łatwiej, gdy spełniony jest jeden ważny warunek: poczucie bezpieczeństwa. Kiedy pacjent pyta mnie: „Ale mam szczerze powiedzieć?”, odpowiadam: „Szczerze na tyle, na ile dla pana (pani ) będzie to bezpieczne”.

Nieopowiadanie o wszystkim, co myślimy i co czujemy, nie jest ani kłamstwem, ani oszustwem.
Pełna zgoda. Nie trzeba ujawniać o sobie wszystkiego, by żyć w prawdzie i w zgodzie z innymi. Mamy prawo do swojej prywatności i do zachowania swoich tajemnic. Oczywiście są też takie tajemnice i taka nieszczerość, które relacje niszczą.

A jak wytłumaczyłby pan pięciolatkowi, czym jest prawda i czy zawsze warto ją mówić?
Jestem za tym, by zarówno pięcio-, jak i dwunastolatkowi podkreślać wartość prawdy. Bo prawda jest dobrem. Jeden z moich wnuków, Franek, ma akurat pięć lat. Zacząłbym od przeczytania mu wiersza Juliana Tuwima o Grzesiu kłamczuchu i jego cioci. A potem bym poprosił, żeby mi opowiedział, o co w tym wierszu chodzi. I szukalibyśmy innych „Grzesiowych” przykładów z jego i mojego życia. Może nawet zaproponowałbym mu zabawę w Grzesia i jego ciocię. A gdyby ta zabawa się nam udała, poprosiłbym go, żeby mi opowiedział, co dobrego, a co złego może wynikać z kłamstwa oraz co dobrego, a co złego może wynikać z prawdy. Zwróciłbym też jego uwagę na to, że czasami prawdy bywają przykre i na pierwszy rzut oka się nie opłacają. Czasem wymagają odwagi. I tak bym to zostawił, by nie stawiać się w pozycji doktrynera, tylko w pozycji rozmówcy detektywa. Nie chodziłoby mi o to, by pięcio- czy dwunastolatek raz na zawsze zapoznali się z arystotelesowską definicją prawdy, tylko o to, by pozostało w nich ciągle żyjące pytanie. Bardzo ważne pytanie. 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze