Wszystko zaczęło się od wizyty u przyjaciół. Poszłam do nich z dojrzałym i pachnącym ananasem, którego nikt nie chciał spróbować, bo wszyscy zajadali się marchewką, ogórkami kiszonymi i patisonami, właśnie przywiezionymi przez gospodynię od rodziców. Wyszłam przepełniona zazdrością. Jakie to niesprawiedliwe, że urodziłam się w Warszawie! Od mamy mogę przywieźć najwyżej to, co kupiła w sklepie na dole. A też chcę jeść niepryskane, zdrowe i naturalne jarzyny... Już wiem! Będę kupować wyłącznie żywność lokalną. W Magazynie Europejskiej Sieci na rzecz Rozwoju Obszarów Wiejskich przeczytałam, że określenie "żywność lokalna" odnosi się do najmniejszej jednostki opisującej pochodzenie żywności i jest zazwyczaj kojarzone z bezpośrednią relacją między konsumentem a producentem żywności lub przynajmniej z faktem, że konsument zna miejsce produkcji żywności. Czyli o co chodzi, mówiąc po ludzki? Chodzi o locavore.
"Dawno, dawno temu wszyscy ludzie byli
locavores, a wszystko, co jedli, było darem ziemi. Nie zapominajmy o naszych korzeniach, o czymś, co jest naszym wielkim błogosławieństwem" - pisze popularyzatorka ekologicznego jedzenia Jessica Prentice z Kalifornii. Dziś
locavore (angielski termin powstały przez analogię do
carnivore - mięsożerny i
herbivoe - roślinożerny, gdzie local oznacza lokalny) to osoba, która świadomie wybiera żywność wyprodukowaną tradycyjnie, niewymagającą przewozu z daleka.
Locavore tłumaczy się też: "jedz to, co masz pod ręką", i to do mnie przemawia najbardziej. Najbliżej położone gospodarstwo rolne znajduje się 9 km od naszego domu. Czy 9 km to "jest pod ręką"? Okazuje się, że tak! Zgodnie z zasadą
food miles, które to pojęcie jest zrośnięte z
locavore i służy do określania, ile twoje jedzenie musiało do ciebie jechać. Jedzenie produktów przywiezionych z odległości mniejszej niż 30 mil, czyli około 100 km, jest lokalne. Nie lubię ortodoksji, więc mam własną miarę i uważam, że to, co przywiezie się z wakacji lub od rodziny, spełnia wymogi żywności lokalnej niezależnie od dystansu, bo przywozi się przy okazji - i tak by się tam pojechało. Zatem zostaję
locavore.
Jak każdy neofita, chwalę się komu mogę, że oto stałam się
locavore. Jedna osoba na 14 zagadniętych, powiedziała, że od lat nie kupuje nigdzie indziej tylko na biobazarze i w gospodarstwie na Bródnie. Reszta znajomych jest na mnie za coś zła. Wyczulona na brak akceptacji, pytam, o co chodzi, chociaż od razu wiem, że chodzi o obrzydzanie. I mam rację - ludzi denerwuje, gdy ktoś robi coś, o czym wiedzą, że też mogliby robić, ale nie robią. Pytam więc, dlaczego zamiast się na mnie złościć, nie kupują produktów lokalnych. I to słyszę: "Naiwniaczka, oni to kupują rano na giełdzie", "Nie mam czasu, zresztą to kolejna głupia moda", "Wiesz, co Ewka, po prostu mam to gdzieś", "Masz chyba za duży kasy!?".
Skąd ta niechęć w narodzie? Przecież każdy od lat lubił miód od sąsiadów swoich dziadków, a nie od tamtych w czerwonym domu, bo oni to cukier dosypują. Może wciąż odreagowujemy komunę i potrzebujemy orgii taniochy na półkach supermarketu? Przycisnęłam znajomych, o co chodzi z tym obrzydzaniem mi bycia locavore. Okazuje się, że wielu ludzi ma niechętny stosunek, ale nie do żywności lokalnej i wcale nie chodzi o dojazd, brak czasu czy finanse, tylko do tego, że dziś nie ma nic stałego, raz cukier krzepi, a raz zabija - mają dość tej karuzeli. Do tego ciągle jest moda na coś nowego. Tylko że tym razem to nie moda.
Jestem typem badacza, więc wciągam się w temat. Dwa telefony i mam kilka zaproszeń do ludzi z centrum Warszawy, którzy wiedzą, co jedzą. Okazuje się, że to nie tylko
locavores ale pasjonaci
urban farmingu, czyli ogrodnictwa w mieście. Zaczynam zwiedzać Warszawę, jakiej nie znałam.
W mieszkaniu na Leszczyńskiej koło Centrum Nauki Kopernik oglądałam herbarium w łazience, to na Wilczej przypomina dżunglę. Super, ale zioła na balkonie wychodzącym na Marszałkowską to dla mnie przesada. Przecież te rośliny mają w sobie spaliny i ołów! Otóż... nie mam racji. Rośliny hodowane z ziarenek na balkonie w centrum miasta mają mniejszą zawartość substancji szkodliwych dla zdrowia niż te uprawiane na polu z użyciem pestycydów czy te sztucznie pędzone jak bazylia, którą się oszukuje, że wiecznie świeci słońce.
Ogrody na dachach - zwiedziłam cztery, wszystkie w centrum Warszawy. Kabaczki, buraki, winogrona - ponad miastem ludzie hodują wszystko. W końcu trafiłam na mikrodziałkę na Mokotowie. Jej młodzi właściciele w ogóle nie kupują ani owoców, ani warzyw, ani ziół. Jeśli pomidory w jakimś roku zje zaraza, to wtedy ich po prostu nie jedzą, mają za to na przykład ogórki. Pięknie, prawda? A co mają zrobić ci bez dachu, parapetu i działki? Są skazani na kupowanie? Też nie. Poznaję dwie dziewczyny, które mają mapę drzew owocowych w Warszawie i po parkach, opuszczonych działkach i chaszczach zbierają śliwki, gruszki, jabłka, morele, morwy, jeżyny, maliny. Nie mają skrawka własnej ziemi, a mimo to robią 300 weków w jednym sezonie.
Wersja dla leniwych jest taka - kupuj bezpośrednio od rolnika. W wyszukiwarce pod hasłem "jedz lokalnie" znajdziesz portal, na którym wyszukasz gospodarstwa najbliżej ciebie. Możesz przystąpić do spółdzielni spożywczej, która jest czymś w rodzaju kooperatywy. Grupa ludzi umawia się, że chcą brać jedzenie ze sprawdzonych miejsc. Szukają dostawców, zgłaszają, co kto chce, i raz w tygodniu odbierają to, co zamówili. W twojej okolicy na pewno też coś takiego istnieje.
W każdym większym mieście co najmniej dwa razy w tygodniu działa ekobazar. Możesz też po prostu brać jedzonko od swoich rodziców. Szanuj każdy słoik, który od nich dostajesz, ja ci to mówię. A jeśli rodzice produkują nadwyżki, sprzedaj je poszkodowanym przez życie znajomym, którzy nie mają krewnych z warzywniakiem.
Ja wybieram wersję dla średnioleniwych, czyli zakupy w najbliższym gospodarstwie rolnym. To "moje" leży w odległości 9 km od domu. Właściciel chyba myśli, że się w nim zakochałam, bo przyjeżdżam codziennie. Kupuję dwa pomidorki albo jeden pęczek kolendry, albo sześć dni pod rząd za każdym razem zjawiam się z innymi znajomymi. Wciągnęłam się w temat.
Kupowanie lokalne ma nie tylko zalety globalne, ale też personalne. Po pierwsze, więcej jestem na powietrzu, ruszam się, bo jeśli się poprosi, może samodzielnie sobie oś ukopać w polu i przytachać na własnych plecach albo na taczkach (kocham taczki!). Po drugie, zjadam mniej, wcale nie wydałam więcej, bo nie kuszą mnie półki w supermarkecie. Po trzecie, i to jest dla mnie chyba najważniejsze, nie wyrzuciłam do kosza niczego, nie kupiłam za dużo.
Jarzyny kupowane lokalnie nie są kropka w kropkę, czyli identyczne. Mogę znów cieszyć się ogórkami bliźniakami, krzywymi jak nos czarownicy marchewkami i pomidorami wyglądającymi jak utuczony kot. Wybieram wszystko wyłącznie drugiego gatunku, bo zachwyca mnie pokraczność jarzyn. Szanuję zakupy lokalne, bo wymagają ode mnie wysiłku i oczywiście... mam już nowych znajomych.
Początkującym locavores polecam ekobazary plus pietruszkę (królestwo przeciwutleniaczy) i cebulę (masa błonnika i niski indeks glikemiczny) w doniczce na parapecie. Pietruszka i cebula to niezwykle wdzięczne rośliny. Są wyrozumiałe dla początkującego ogrodnika. Miłością mojego życia stały się jednak hodowane na oknie (wschodnia strona) poziomki. Polecam je wszystkim, którzy nigdy nie doświadczyli miłości (wzajemność gwarantowana!) do własnej rośliny.