Należę do takich ludzi, którzy jak już wejdą na wysoki most, to wolą z niego skakać niż podziwiać piękne widoki, mówi Willem Dafoe.
Antonio Banderas zagrał Pedra Almodóvara w „Bólu i blasku”. Pan w filmie „Tommaso” jest z kolei ekranowym wcieleniem Abla Ferrary. Czy długoletnia przyjaźń duetu aktor – reżyser ułatwia, czy przeciwnie, utrudnia taką współpracę?
I jedno, i drugie. To już nasz szósty wspólny film z Ablem i zarazem najbardziej osobisty. Prywatnie jesteśmy nie tylko przyjaciółmi, lecz także sąsiadami. Obaj mieszkamy w Rzymie z naszymi rodzinami, blisko siebie. Abel czerpał z tego, co wokół niego, ze swojej codzienności, a ponieważ widujemy się często, to i ja stałem się fragmentem tej jego rzeczywistości. Nasze prywatne życiorysy nakładają się w filmie na siebie. Na ekranie pojawiają się nasi wspólni sąsiedzi, znajomi, partnerka Abla i ich dziecko.
Mam o nich więcej informacji, bo to są także moi przyjaciele i mam do nich specjalny stosunek. Abel mi ufa, dlatego możemy sobie pozwolić na pełną improwizację. To najpiękniejszy rodzaj relacji aktora z reżyserem, gdy ten mówi: „Włóż siebie w postać, nie naśladuj jej, ale zamieszkaj w niej”.
To co w takim razie okazało się trudne w tej relacji?
Na przykład granie z partnerką Abla, Cristiną Chiriac, i jego córeczką, małą Anną Ferrarą. W dodatku wiele scen nakręciliśmy w rzymskim mieszkaniu Abla. Prywatnie bardzo lubię Cristinę i jej córeczkę. Czuje się częścią ich rodziny, a musiałem czasem zachowywać się wobec nich okropnie. Wchodzę w pewne sytuacje z życia prywatnego, które Abel odważył się odsłonić.
Na planie oprócz mnie było dużo naturszczyków, autentycznych znajomych Ferrary, sąsiadów. Nie chodziło o granie Abla, o naśladowanie go. Trzeba zapomnieć o byciu aktorem, o udawaniu, nawykach. Uczestniczyłem w akcie kreacji, w procesie powstawania filmu, są w nim sceny, które wymyśliłem.
Co wniosłeś w tę postać?
Na przykład Abel nie ćwiczy jogi, którą od lat praktykuję ja [śmiech]. Za to on medytuje, ale sposób, w jaki odtwarzam to na ekranie, jest bliższy właśnie tej mojej praktyce. Albo to: Abel ma studentów, których uczy i z którymi zwykle po prostu rozmawia. Ja nie uczę dużo, ale prowadziłem warsztaty i kursy mistrzowskie. I kiedy to robię, uczę przez ruch, przekazuję, co mam przekazać, ciałem. A zatem sceny ze studentami pokazują bardziej moje metody, nie Abla.
Muszę o to zapytać – spotkania klubu AA, które widzimy w filmie. Spotykałeś się z tymi ludźmi wcześniej?
Nie. Wszystko robiliśmy po raz pierwszy. Trzeźwość Abla, zerwanie z narkotykami i alkoholem sprawiły, że mogliśmy pracować w sposób o wiele głębszy i bardziej kreatywny. W „Tommasie” pokazujemy model toksycznej męskości – z jej agresja, zazdrością, seksualnymi frustracjami i uzależnieniami właśnie. Jednak mój bohater walczy ze swoimi demonami, a przede wszystkim z potężnym ego. Chodzi na mityngi AA, medytuje, pracuje z młodymi aktorami, stara się być dobrym ojcem i partnerem, ale jego nastroje zmieniają się nieoczekiwanie i gwałtownie. Czułość ustępuje atakom złości, bliskość – potrzebie dominacji, późne ojcostwo nie daje spełnienia. Ten film jest aż do bólu szczery. Tu nie chodzi nawet o kryzys twórczy artysty, o brak weny, ale przede wszystkim o frustracje związane z różnicą wieku między bohaterem a jego młodziutką partnerką. One sprawiają, że Tommaso zaczyna kwestionować swoją męskość i wątpi w partnerkę. Odseparowuje się od rodziny, zaczyna gubić się we własnych fobiach.
Ty także masz młodszą żonę.
Rożnica wieku miedzy mną a moją żoną Giadą, włoską aktorką, jest mniejsza niż w przypadku Abla i Cristiny. Nie mamy małych dzieci. Kiedy się poznaliśmy, oboje byliśmy już dojrzałymi ludźmi. Na razie nie mam poczucia, że to problem. Po prostu dobrze się uzupełniamy i czujemy z sobą. Nie chcę jednak za dużo mówić o sobie.
Trzeba przyznać, że bardzo konsekwentnie chronisz swoje prywatne życie.
Nie planuje tego z premedytacja. Uważam po prostu, że moje role są ciekawsze ode mnie. Nigdy nie byłem hollywoodzkim celebrytą, tylko rzemieślnikiem. Czy nie jest tak, że jeśli znasz aktora prywatnie, dużo o nim wiesz, to trudniej jest ci potem uwierzyć mu na ekranie, pozwolić wstrząsnąć sobą albo się wzruszyć?
Kiedy rozpoczynałem nowy etap swojego życia, zamieszkałem we Włoszech i ożeniłem się z Giadą, próbowano na siłę przypisywać mi kryzys wieku średniego. Albo pisano: „W Hollywood już go nie chcą”. Nigdy nie przyzwyczaję się do takiego instrumentalnego i płytkiego traktowania człowieka.
Mimo że wciąż jest w tobie dużo młodzieńczej energii i pasji, masz pewnie przemyślenia na temat przemijania. Także „Tommaso” to przecież portret artysty u progu starości.
Mam 64 lata i na ogół nie myślę o metryce. Ważne, jak się czuję, a czuję się jak… 25-latek. Naprawdę! Jestem wciąż młody duchem. Zresztą wszystko w moim życiu idzie w dobrym kierunku. Nawet to starzenie się ma swoje pozytywy, bo dzięki niemu zaczynam dostrzegać cykliczność życia. To sprawia, że łatwiej mi zaakceptować i przetrwać momenty gorszego samopoczucia. Poza tym nigdy się nie nudzę. Pamiętam, jak straszono mnie kiedyś, że na starość człowiek traci zainteresowanie światem zewnętrznym i w jego życie wkrada się nuda. Na razie nic takiego nie ma miejsca. Jedyna smutna rzecz to to, że ten czas tak szybko ucieka…
Tego boisz się najbardziej?
Chyba tak. I tego, o czym myśli większość ludzi. Żeby jak najdłużej zachować zdrowie i żeby moi najbliżsi także pozostawali w dobrej kondycji i cieszyli się pełnia życia. Czasami kiedy późno wracam z planu, mimo zmęczenia boje się zasnąć. Im jestem starszy, tym częściej śni mi się śmierć. Tyle razy umierałem przed kamera i tyle wysiłku wkładałem w to, żeby to wyglądało realistycznie, że w końcu śmierć musiała przeniknąć do mojej
podświadomości.
Uprawiasz stresujący zawód. Jak odreagowujesz?
Mówiłem o jodze – praktykuję w przerwach miedzy zdjęciami. To ćwiczenia nie tylko fizyczne, które utrzymują ciało w dobrej kondycji, joga wpływa pozytywnie także na umysł i koncentrację. Praktykuję od kilkunastu lat. Po dwie godziny dziennie. Dobrze służy mi także włoska kuchnia mojej żony [śmiech]. W ogóle bardzo dobrze czuję się we Włoszech. Odpowiada mi klimat i styl życia, spontaniczność i serdeczność ludzi, ich zamiłowanie do piękna. Po prostu dolce vita.
Na pytanie, kim jest Willem Dafoe, odpowiadasz...
Do końca sam tego nie wiem. Osobowość jest iluzją, bo cały czas się zmienia. Nie ulegam także narracjom, które tworzyłem na potrzeby tego czy innego =filmu lub spektaklu.
Skąd w tobie taka gotowość do podejmowania wyzwań? Grasz u kontrowersyjnych, wymagających reżyserów, takich jak: Abel Ferrara, David Lynch, David Cronenberg, Lars von Trier, Wes Anderson, Martin Scorsese, Julian Schnabel.
Pojmuję aktorstwo jako przygodę, kocham wchodzić w sytuacje, które mnie zaskakują. Uwielbiam to uczucie, że mogę być nikim i wszystkim. Chyba należę do takich ludzi, którzy jak już wejdą na wysoki most, to wolą z niego skakać niż podziwiać piękne
widoki [śmiech].
Niektórzy mają cię za dziwaka.
Tak, wiem o tym. Ale to mit. Jestem prostym chłopakiem, który ma szczęście w życiu i może robić to, co kocha. Ja nawet nie gram, tylko uwalniam emocje, które we mnie siedzą. W życiu jestem zwykłym facetem, ale na planie bywam nieprzewidywalny.
Kiedy nie wiem, jak mam zagrać jakaś postać, to nie kombinuję, nie próbuję niczego udawać czy naśladować. Po prostu uruchamiam intuicję. Staram się podążać za akcją, tak jak tancerz poddaje się muzyce i jej rytmowi. Wiem, że do głębszych prawd można dotrzeć w sztuce nie przez kopiowanie życia, ale jego zniekształcenie, niekonwencjonalne podejście. To odkryłem już w młodości w teatrze awangardowym. Dlatego mam nieustanne poczucie, że to, co robię, jest twórcze. Jednocześnie to nie jest też tak, że jak ognia unikam komercji.
Twoje kontrowersyjne, przewrotne role – chociażby w filmach „Antychryst”, „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, „Pasolini”, „Grand Budapest Hotel” – kompletnie nie pasują do prostego, jak mówisz, ale przede wszystkim miłego i ujmującego faceta, który siedzi przede mną.
To, że nie odbiła mi palma, mam rodzinę, przyjaciół, swój zestaw wartości, pracę, która wciąż mnie kręci, no a przy tym trzeźwo stąpam po ziemi, nie oczekując od życia zbyt wiele, jest dla mnie fundamentalne. To daje kręgosłup moralny i pozytywnie nastraja. Właśnie dlatego z premedytacja gram rozmaitych łajdaków, bandziorów, obleśnych albo etycznie wątpliwych typów. Choć nie wszyscy to czarne charaktery. Czasem po prostu odmieńcy, ludzie żyjący na marginesie społeczeństwa niekoniecznie z biedy, ale z wyboru. W każdym razie gram postacie na kontrze do tego, kim jestem prywatnie.
Próbujesz sobie w ten sposób coś rekompensować?
Może [śmiech]. Zawsze chciałem zwrócić na siebie uwagę, zdobyć sławę, zanurzać się w życiu innych ludzi, bo moje nie wydawało mi się dość ciekawe. Możesz to nazwać próżnością, ekshibicjonizmem, ale aktor musi taki być. Wychowywałem się na prowincji w miasteczku Appleton w Wisconsin. W rodzinie typowych przedstawicieli amerykańskiej klasy średniej. Ojciec był szanowanym chirurgiem, mama – pielęgniarką. Miałem ośmioro rodzeństwa. Żyliśmy spokojnie i dostatnio, ale czułem, że nie dla mnie takie mieszczańskie, poukładane życie. Ciągnęło mnie w świat, byłem żądny przygód. Tyle że w najbliższym otoczeniu nie miałem żadnych wzorów, autorytetów artystycznych. Pamiętam, że rodzice często jeździli do teatru w Chicago i przywozili stamtąd programy i zdjęcia aktorów. Pomyślałem, że to mógłby być fajny sposób na życie.
Nigdy cię nie korciło, żeby wykorzystać swoje doświadczenie i stanąć po drugiej stronie kamery?
Nie, zawsze wolałem i wole być tworzywem w rękach reżyserów, częścią czyjejś wizji. Na reżyserach ciąża ogromna presja i odpowiedzialność. Oczywiście, jako aktor odczuwam ja także, ale nie odpowiadam za całość. Nie tłumaczę się przed widzami i krytykami, co chciałem wyrazić i po co. Abel z całą pewnością ma o wiele trudniej. Tak wiec umrę jako aktor, nie reżyser [śmiech].
Jakie jest najważniejsze przesłanie Willema Dafoe jako aktora i człowieka?
Jest ich kilka. Stać z boku i zachowywać dystans. I być elastycznym. Bardziej nawet niż perfekcyjnym. To pomaga uniknąć maniery i zahamowań przed kamera. W przeciwnym razie aktorowi grozi rutyna i to, że utknie w pewnych wzorach i języku, które powstrzymują przed odkrywaniem, poszukiwaniem, tajemnicą, ale i ryzykiem. Ono jest nieodłączne. Na tym, zdaje się, polega różnica miedzy rzemieślnikiem a artysta. Z kolei jako człowiek chciałbym zachować ciekawość świata i innych ludzi. Jak najdłużej się da.
Willem Dafoe, rocznik 1954. Laureat wielu prestizowych nagród, m.in. Honorowego Złotego Niedzwiedzia za całokształt twórczosci i Pucharu Volpiego dla najlepszego aktora na 75. MFF w Wenecji za rolę Vincenta van Gogha w filmie „Van Gogh. U bram wiecznosci” (2018). Był czterokrotnie nominowany do Oscara.