Rex i Mary Rose Walls dobrali się jak w korcu maku. Oboje mają za nic drobnomieszczańskie cnoty. Nie dbają o pieniądze, dach nad głową, regularną pracę i przestrzeganie prawa.
Żyją jak nomadzi i wydają się całkiem szczęśliwi. Ale mają czwórkę dzieci, którym marzy się właśnie mała stabilizacja. Tego, co otrzymują od rodziców, nie można jednak nazwać nawet jej namiastką. Przeciwnie – czwórka małych Wallsów doświadcza wszystkich skutków nienormalnej egzystencji: biedy, głodu, upokorzeń, społecznego ostracyzmu. Do czasu, aż Lori, Jeannette, Brian i Maureen będą mogli wreszcie skorzystać z odziedziczonej po rodzicach nieprzeciętnej inteligencji oraz wykazać się przedwcześnie nabytą dojrzałością. Trójce z nich udaje się wyjść na ludzi. Normalnych, to znaczy wyznających taki system wartości, jaki dla ich „wychowawców” był nie do pomyślenia.
Autobiograficzną powieść 50-letniej dziś Jeannette Walls czyta się ze ściśniętym gardłem. Z niedowierzaniem, że można tak krzywdzić własne dzieci. Ze złością, że mali Wallsowie nie tylko mogą liczyć na żadną pomoc, ale wszelkie ich próby zdobycia samodzielności i wyprowadzenia rodziny na prostą, ukracane są właśnie przez tych, którzy doprowadzili do patologicznej sytuacji. Kiedy ojciec kradnie pieniądze uciułane przez przedsiębiorcze dziewczynki, życzy mu się śmierci w męczarniach. Kiedy wykształcona matka po raz kolejny rzuca dobrą pracę, bo pragnie się realizować jako malarka i pisarka, ją także chciałoby się zastrzelić. W końcu złość i niedowierzanie wywołane postępowaniem bohaterów ustępuje miejsca bezradności. Takiej, która powoduje wręcz fizyczny ból. Odczuwany nawet wtedy, kiedy dzieciaki dorastają, wyprowadzają się z domu i stają na nogi – bo i wtedy przygarniają do siebie koszmarnych, nieprzystosowanych społecznie rodziców. Chwila słabości wystarcza, by najmłodsza i najsłabsza z rodzeństwa, Maureen, także się wykoleiła.
„Co mam powiedzieć ludziom o moich rodzicach?”, pyta po latach Jeannette swoją matkę, która z własnego wyboru żyje na ulicy i konsekwentnie odrzuca jakąkolwiek pomoc. „Powiedz im prawdę (…) To takie proste”. Owa prawda, jak wspomniałam, jest ogromnie trudna do przyjęcia, ale chyba tylko tak – chłodno, w formie suchej relacji – można ją było wypowiedzieć. Robiąc tym samym kolejny krok w kierunku normalności, ale nie przerywając przeklętych więzów krwi.
Życie bowiem nie potoczyło się tak, jakby na to wskazywało zakończenie „Szklanego zamku”. Jego dalszy ciąg można zobaczyć na filmie promującym książkę , gdzie pokazano m.in. odwiedziny Jeannette u matki. Ta ostatnia nie tuła się już po Nowym Jorku, lecz zapewne od córki otrzymała niewielki drewniany dom, gdzie ma także swoją pracownię. Oczywiście brudną i zagraconą. Na twarzy matki widać błogie zadowolenie z siebie, graniczące z tępotą. Na twarzy Walls już na szczęście nie wstyd, tylko spokój osoby, która wyzwoliła się z piekła.
Jeannette Walls, Szklany zamek, przełożyła Anna Zielińska, Remi, Warszawa 2013