Książka Jeana Rolina anonsowana jest jako zbiór reportaży poświęconych zdziczałym psom. To fakt, iż autor sporo o nich pisze, ale mam wrażenie, że niewiele więcej niż Bruce Chatwin o rzekomej skórze brontozaura, której tropem udał się do Patagonii.
Psy to dla dziennikarza raczej pretekst, by przyjrzeć się krajom, w jakich zwierzęta te niekoniecznie żyją w przyjaźni z człowiekiem i w dużej mierze zdane są same na siebie. Wraz z Rolinem udajemy się więc m.in. do Meksyku, Rosji, Turkmenii, Australii czy Libanu. Rzadko z tego powodu, by rzeczywiście skonfrontować się ze zdziczałą sforą (lepiej tego nie próbować), lecz po to, żeby nacieszyć się pisarstwem francuskiego obieżyświata. A jest czym, bo Rolin dysponuje nie tylko czujnym okiem i uchem, ale ma też wyjątkowy dar śmiania się z samego siebie. Dlatego też autor nie próbuje formułować wiążących wniosków na temat psiej czy współczesnej ludzkiej kondycji – nie korespondowałoby to z jego autoironią. Co, jak widać, nie oznacza, że „I ktos rzucił za nim zdechłego psa” uznaje za rzecz błahą i niemadrą.
przełożył Wiktor Dłuski, Czarne, Wołowiec 2011, s. 220