Pod koniec XIX wieku nikt nie malował tak olśniewających portretów jak John Singer Sargent (1856–1925). W Tate Britain niedawno odbyła się jego wystawa, to dobry punkt wyjścia do odkrywania twórczości tego wybitnego malarza.
Tate Britain przedstawia go jako ulubionego malarza elit fin de siècle’u: arystokratów i nuworyszy, miliarderów, ich efektownych żon i obiecujących dzieci. Sargent to także twórca, który o stulecie wyprzedzał współczesną fotografię modową: na pierwszy rzut oka jego obrazy przywodzą na myśl sesje realizowane dla prestiżowych magazynów. W swoich czasach uważany był za malarza konserwatywnego, ale dziś wygląda uderzająco współcześnie. To artysta zawieszony między fascynacją sztuką starych mistrzów a modernizmem, którego narodzin był świadkiem, do którego nigdy w pełni nie przystąpił, ale który doskonale rozumiał. W podobnie przenikliwy sposób patrzył na świat władzy, bogactwa, blichtru i luksusu. Poświęcił mu swój talent, nie rezygnując jednak z artystycznej niezależności, subtelnej ironii i wyczulenia na prawdę, która kryje się za fasadą oficjalnego wizerunku.
Na londyńskiej wystawie kuratorzy postanowili podkreślić związki malarza z modą jego epoki. Istotnie, Sargent był niezrównanym mistrzem w przedstawianiu tkanin, oddawaniu za pomocą farby połysku jedwabiu, miękkości aksamitu, faktur, barw i szyku drogich, eleganckich kreacji. Drobiazgowo stylizował swoich modeli i modelki, starannie dobierał pozycje z ich garderoby, wykonywał dziesiątki szkiców, wymyślał pozy. Pracował z uwiecznianymi osobami jak reżyser, a efekty były imponujące. Sargent potrafił sprawić, że osoba zamawiająca obraz mogła zobaczyć na nim najlepszą wersję samej siebie: kogoś olśniewającego, emanującego pewnością siebie, władczością, erotyzmem – w zależności od potrzeb i oczekiwań. A jednocześnie wizerunki te tchnęły życiem i autentyzmem, nie sposób nie uwierzyć w te portrety.
widok na wystawę Johna Singera Sargenta,z widocznym dużym portrtem „Dr Pozzi w domu” (1881). Fot. Tate (Larina Fernandes)
Amerykanie zaliczają Sargenta do swoich najwybitniejszych artystów XIX stulecia, mimo że malarz znakomitą większość życia spędził w Europie, a Stany odwiedził po raz pierwszy w wieku 20 lat. Jego ojciec, Fitzwilliam Sargent, był potomkiem pierwszych brytyjskich kolonistów, którzy jeszcze w XVII wieku przybyli do Nowej Anglii. Sam jednak zdecydował się na przeprowadzkę wraz z rodziną na Stary Kontynent. John przyszedł na świat w 1856 roku we Florencji. Matka przyszłego malarza, Mary Newbold Singer, uwielbiała podróże. Sargentowie wiedli nomadyczny tryb życia: zimy spędzali zazwyczaj we Włoszech, lata w Szwajcarii, nie zapominając o regularnym odwiedzaniu Niemiec, Anglii i Francji. John wyrósł na kosmopolitę i poliglotę: mówił biegle po angielsku, francusku, włosku i niemiecku. Ojciec liczył, że jego jedyny syn wróci pewnego dnia do Stanów i wstąpi do marynarki, ale Mary Newbold, która sama zajmowała się malarstwem, widziała w nim artystę. John pierwsze lekcje akwareli i rysunku zaczął pobierać we Florencji i szybko stało się jasne, że ma nieprzeciętny talent. Sargentowie postanowili zatem przeprowadzić się do Paryża. Skoro miał zostać malarzem, musiał studiować w ówczesnej stolicy sztuki.
18-letni John z marszu przeszedł trudne egzaminy do elitarnej paryskiej École des Beaux-Arts, po czym wstąpił do atelier Charles’a Émile’a Duranda (znanego jako Carolus-Duran) – dandysa, bon vivanta i wziętego portrecisty. Postanowił pójść w ślady mistrza, a właściwie go prześcignąć, zamierzał zostać najbardziej rozchwytywanym portrecistą Paryża. Jak na ironię, obrazem, który stał się dla Sargenta przepustką do sławy, był właśnie wizerunek nauczyciela, portret Carolusa-Durana. 23-letni malarz pokazał go w 1879 roku na paryskim Salonie. Praca została okrzyknięta jednym z najlepszych dzieł dorocznej wystawy, na której rozstrzygały się losy artystycznych karier. Uczeń ukazał mistrza i zarazem go przerósł. Zwrócił na siebie uwagę, dostał pierwsze zamówienia. Jego marzenie o zostaniu popularnym twórcą portretów zaczynało się spełniać.
John Singer Sargent, „Carolus-Duran” (1879), Fot. Bridgeman Images/Photopower
Sargent przybył do Paryża w 1874 roku – tym samym, w którym odbyła się pierwsza wystawa impresjonistów. Pokaz wywołał skandal, był początkiem modernistycznej rewolucji w sztuce. Młody malarz obserwował z bliska przebieg tego przewrotu i poznał osobiście jego inicjatorów. Z rodakiem, osiadłym we Francji Amerykaninem Jamesem Whistlerem połączyła go przyjaźń. W latach 80. XIX wieku jeszcze bliższą relację nawiązał z Claude’em Monetem. Sargent bywał w wiejskiej posiadłości impresjonisty w Giverny, obaj artyści wspólnie malowali. Mimo znajomości z impresjonistami Sargent nie przyłączył się do nich. Monet i jego koledzy wystawiali niezależnie i pozostawali w artystycznym sporze z oficjalnym Salonem, a młody Amerykanin chciał tam odnosić sukcesy i zdobywać nagrody, które otwierały drogę do lukratywnych zleceń od paryskiego establishmentu. Doceniał artystyczne nowości, ale inspirował się dawnymi mistrzami. Podczas młodzieńczej podróży do Hiszpanii ogromne wrażenie zrobił na nim Velázquez. Równie pilnie studiował XVII-wiecznych Holendrów. Od malarzy historycznych pożyczył formułę reprezentacyjnego portretu dworskiego, tak zwaną grande maniera. Przedstawiana w tej konwencji osoba ukazywana była na płótnie dużego formatu, co pozwalało sportretować postać w naturalnej skali, w precyzyjnie wystudiowanej pozie i najczęściej w otoczeniu atrybutów podkreślających jej pozycję społeczną. Gatunek ten, rozwijający się od późnego renesansu, osiągnął apogeum popularności w wieku XVIII. W czasach Sargenta wydawał się już cokolwiek staroświecki, Amerykanin zaproponował jednak jego zmodernizowaną wersję. Owszem, miał w pamięci klasyków, ale nie tracił jednocześnie z oczu obrazów swoich przyjaciół impresjonistów. Jego portrety odwoływały się więc do tradycyjnych schematów, ale były nowocześnie namalowane. Takie połączenie idealnie trafiło w oczekiwania klienteli z wyższych sfer. Narracja ludzi stojących na górnych szczeblach drabiny społecznej jest konserwatywna, ponieważ opowiada zawsze tę samą historię o władzy, bogactwie i przywilejach. A jednocześnie musi nadążać za duchem czasu i być opowiadana aktualnym językiem. Kto bowiem zostaje w tyle za swoją epoką, ten ryzykuje, że władzę, bogactwo i przywileje utraci.
John Singer Sargent, „Madame X” (1884), Fot. The Metropolitan Museum of Art/Art Resource/Scala/Florence
W 1884 roku 28-letni Sargent był już gwiazdą. Ośmielony sukcesami wziął na warsztat portret jednej z najgłośniejszych postaci z paryskiej śmietanki towarzyskiej. Virginie Amélie Avegno Gautreau była Kreolką, pochodziła z Nowego Orleanu, ale dorastała we Francji. W wieku 19 lat wyszła za bajecznie bogatego bankiera. Paryż oszalał na jej punkcie, mężczyźni kochali się w niej na zabój, bulwarówki opisywały jej ekstrawaganckie kreacje i opiewały wyjątkowy, lawendowy odcień skóry (który młoda piękność uzyskiwała podobno za pomocą specjalnych kosmetyków). Amerykanin od początku myślał o portrecie madame Gautreau w kategoriach prowokacji. Miał w pamięci przykład „Olimpii” Edouarda Maneta, obrazu, który dwie dekady wcześniej wywołał skandal, ale jednocześnie przyniósł jego autorowi rozgłos, o jakim każdy artysta może tylko marzyć. Sargent wybrał wspaniałą czarną wyzywającą suknię, podkreślającą efektowną figurę modelki i ustawił panią Gautreau w nieco nienaturalnej, ale intrygującej pozie. Pracę zatytułował „Madame X” – ironicznie, bo w ówczesnym Paryżu wszyscy wiedzieli, kogo przedstawia. Historycy sztuki zaliczają ten portret do najwybitniejszych dzieł w dorobku artysty, wizerunek Gautreau emanuje niepokojącym erotyzmem, jakby jego bohaterka rzucała wyzwanie publiczności uwodząc i jednocześnie pozostając idealnie niedostępna.
Sargent nie przeliczył się w swoich kalkulacjach o tyle, że kiedy obraz został pokazany na Salonie, rzeczywiście wywołał skandal. Skala kontrowersji przerosła jednak zarówno artystę, jak i jego modelkę. Kroplą, która przelała czarę goryczy, był pozornie drobny, ale znaczący szczegół. Jedno ramiączko sukni, w którą malarz ubrał panią Gautreau, opadało, w rezultacie odnosiło się wrażenie, że kreacja zaraz zsunie się z ciała portretowanej. Siła tej sugestii jest jednym z dowodów malarskiej wirtuozerii Amerykanina, który był mistrzem w nasączaniu swoich obrazów różnego rodzaju alegorycznymi pożywkami dla domysłów i spekulacji. Wśród publiczności wywołała jednak oburzenie, obraz został przyjęty źle: uznano go za wulgarną prowokację. Przerażona Amélie Gautreau błagała Sargenta, żeby wycofał dzieło z wystawy. Malarz odmówił. Dopiero po zamknięciu Salonu, kiedy obraz wrócił do jego pracowni, przemalował opadające ramiączko, które tak zgorszyło opinię publiczną. Po poprawkach w przyzwoity sposób podtrzymuje ono suknię portretowanej piękności.
Było już jednak za późno. „Efekt Maneta” nie zadziałał tak, jak liczył na to Sargent. Różnica polegała na tym, że autor „Olimpii” ukazał na swoim obrazie wprawdzie sławną, ale jednak „tylko” kurtyzanę. Sargent w dwuznaczny sposób sportretował damę z towarzystwa, żonę wpływowego finansisty. W oczach paryskiej elity posunął się o krok za daleko – malarze mieli zaspokajać artystyczne aspiracje swoich patronów, a nie stawiać ich w niezręcznej sytuacji. Reputacja pani Gautreau została nadszarpnięta, bo wiedzieć i plotkować o jej swobodnym stylu życia było jedną sprawą, a robienie do niego aluzji w obrazie, który oglądał cały Paryż, drugą, i to o wiele poważniejszą. W wyniku afery wywołanej przez „Madame X” pozycja Sargenta zachwiała się na tyle mocno, że artysta zdecydował się przeprowadzić do Wielkiej Brytanii.Londyn powitał go z otwartymi ramionami.
John Singer Sargent, „Miss Elsie Palmer, dama w bieli” (1889–1890), Fot. Colorado Springs Fine Arts Center
Tymczasem modernistyczna rewolucja nabierała tempa, kiełkowały nowe kierunki: postimpresjonizm, ekspresjonizm, fowizm, kubizm. Starzejący się Sargent nie brał w tych przemianach udziału. Na początku XX wieku niektórzy krytycy zaczęli wypominać mu staroświeckość. Postrzeganie autora „Madame X” jako konserwatywnego malarza, który poświęcił talent spełnianiu marzeń bogaczy o portretach w stylu, jakim niegdyś malowano królów, byłoby jednak krzywdzącym uproszczeniem. I to nie tylko ze względu na wirtuozerskie umiejętności Sargenta. Owszem, potrafił uszczęśliwić klientów, ale nigdy w sposób powierzchowny czy banalny. Jego malarska opowieść o świecie możnych i uprzywilejowanych jest przenikliwa, bliżej jej do „Sukcesji” niż „Dynastii”. Znaczną część swoich dzieł stworzył na zamówienie, ale w równym stopniu pracował dla pieniędzy, co dla samego malarstwa. Tę radość i jednocześnie pasję malowania widać zarówno w portretach obstalowanych przez milionerów i arystokratki, jak i w pracach, które tworzył dla siebie – takich jak „Goździk, lilia, lilia, róża”. Latem 1885 roku podczas wycieczki nad Tamizę, malarz zobaczył o zmierzchu dwie dziewczynki zapalające nad rzeką japońskie latarnie. Baśniowa atmosfera tej sceny urzekła go i postanowił ją odtworzyć. Znalazł podobny plener, modelkami grającymi role spotkanych przygodnie dziewczynek uczynił córki przyjaciela, malarza Francisa Milleta. Sargent malował z natury, a ponieważ magiczne światło o zmierzchu to ulotny fenomen, był w stanie pracować każdego dnia jedynie przez kilkanaście minut. Jesienią, kiedy letnie kwiaty przekwitły, sprowadził na ich miejsce sztuczne. Zimą przerwał malowanie, ale powrócił nad rzekę latem, by kontynuować tworzenie obrazu, który okazał się arcydziełem. Sargent poświęcił mu ponad dwa lata, wykonał setki szkiców – wszystko po to, by uchwycić prawdę momentu, który pewnego wieczoru olśnił go nad Tamizą.
John Singer Sargent, „Goździk, lilia, lilia, róża" (1885), Fot. Sean Pathasema
W 1907 roku ogłosił, że przestaje przyjmować zamówienia na portrety, choć chętnych wciąż nie brakowało. Odtąd malował już jedynie to, na co miał ochotę. Do jego największych późnych dzieł należą alegoryczne, monumentalne malowidła ścienne, które wykonał dla Biblioteki Publicznej w Bostonie. Jednym z ostatnich jest wstrząsający obraz „Zagazowani” przedstawiający żołnierzy z frontu I wojny światowej – ofiary broni chemicznej.
Dorobek Sargenta dopełniają prace, które za życia malarza widziała jedynie garstka zaufanych, najbliższych przyjaciół. To męskie akty i szkice erotyczne, w których artysta dawał wyraz swojej pilnie skrywanej przed światem homoseksualnej wrażliwości.
Kiedy umierał w 1925 roku, był postrzegany jako artysta należący do dawnego, XIX-wiecznego porządku, który skończył się wraz z wybuchem I wojny światowej. Jego dorobek popadł w zapomnienie, ale nie na długo. Na nowo „odkryty” został już na przełomie lat 50. i 60. zeszłego stulecia. Wśród orędowników Sargenta znalazł się wówczas między innymi Andy Warhol, który zaliczał go do swoich ulubionych malarzy. Papież pop-artu rozpoznawał w nim bratnią duszę – artystę, który fascynował się blichtrem, lecz nie dał mu się oślepić, za to rozumiał go dogłębnie i umiał w niezrównany sposób przedstawiać. Warhol dostrzegał także to, co dziś, w epoce rosnących nierówności, widoczne jest jeszcze wyraźniej: Sargent to nie tylko artysta ponadczasowy ze względu na niepodważalne umiejętności malarskie, lecz w swoim spojrzeniu również bardzo współczesny.