Czasami człowiek chce do luksusu. Żeby poczuć się tak super, tak światowo, trochę jak gwiazdy filmowe sprawiające wrażenie ludzi, którym obce są wszelkie potrzeby fizjologiczne. Bo przecież oni nie puszczają bąków, tylko… różyczki.
Raz w życiu spotkałem dziewczynę pokroju gwiazdy. Ewa robiła wszystko tak, jakby poruszała się na miękkiej puchowej poduszce. Jej chód był godny, spojrzenia karcące, a gesty oszczędne. Śmiała się nieprzesadnie, choć uroczo. Nigdy nie podnosiła głosu i nigdy nie biegła, nawet na lekcjach wuefu. Uwielbiała smoltoki i kanapowe rozgrywki towarzyskie. W poprzednim wcieleniu musiała być maltańczykiem, noszonym przez francuską arystokratkę w wyściełanej torebce luiwiton. Niestety, karma jest okrutna i w nowym wcieleniu przyszła na świat w kraju, nad którym przez większą część roku rozpościerają się szare chmury nieba, zarażając szarością ludzkie twarze i umysły. Znosiła to z godnością i nawet z najtrudniejszych sytuacji potrafiła wybrnąć z klasą.
Pamiętam dzień, kiedy szarość dokuczyła jej tak bardzo, że na zorganizowanej przeze mnie domówce przesadziła z winem, przekąszanym sałatką warzywną. Efektów gastrycznych tej słabości można było się spodziewać. Kiedy po godzinie spędzonej na kolanach przy muszli wyszła z toalety i zaległa wdzięcznie na kanapie, mój kolega, do tej pory zajęty uwodzeniem jej młodszej siostry, zapytał z wrodzoną obcesowością: „Ewa! Gdzie byłaś?! Rzygałaś?”. Idealnie wyczekując pauzę, Ewa odwróciła swoją bladą jak papier twarz w jego kierunku, skasowała go spojrzeniem i odpowiedziała: „Kochany Maciusiu, ja nigdy nie rzygam, ja nawet nie wymiotuję, co najwyżej – zwracam”.
Krótko mówiąc, Ewa była kobietą luksusową, a w jej zachowaniu, choć nierzadko trudnym, jak na dzisiejsze zapędzone czasy, był ogromny czar – bez przesady ekscentryczności i pretensjonalności, charakterystycznej dla tak zwanych „pierwszych pieniędzy”. W jej towarzystwie można było się czuć... bezpiecznie, bo o to w sumie w luksusie chodzi.
Zatem i ja od czasu do czasu skłaniam się ku luksusowi, głównie po to, żeby się o nic nie martwić i naprawdę odpocząć. Przez wiele lat pseudodemokratycznej propagandy luksus utożsamiany był głównie ze zbytkiem, a od niedawna, wskutek różnych nowobogackich wybryków kojarzy się głównie z obciachem. A przecież luksus to nie tylko pieniądze, to przede wszystkim pewna matematyczna stała, będąca wypadkową stylu bycia, dobrych manier, szacunku dla innych i liczby fraków w rodzinie. A te ostatnie, kojarzone ze współczesnym luksusem, są zazwyczaj – jak mawia mój Tata – pierwsze, słabo leżą na właścicielu, wypchane banknotami kieszenie zniekształcają sylwetkę, a kołnierzyk koszuli niemiłosiernie wpija się w szyję. Niemniej to głównie „pierwsze fraki” narzucają luksusowy ton. Otaczają się kosmicznie drogimi zabawkami, mającymi na celu oślepić blaskiem maluczkich. Pławią się w bogactwie, stając się częściej obiektami kpin niż podziwu.
Jako że fraki w mojej rodzinie są od pokoleń, a czasem zdeklasowana dusza chce do raju, postanowiłem spędzić wiosenne wakacje w moim ulubionym, bajecznym Portofino. Już we Włoszech zdecydowałem się dojechać na miejsce pociągiem, przy którym nasze nowoczesne „wahadełko” wygląda jak uboga krewna. Kupiłem bilet do luksusowej (a jakże!) klasy po to, żeby zapaść się w skórzanych siedzeniach, sącząc rozdawane w ramach poczęstunku prosecco. Upojony chwilą i winem, pędziłem w stronę morza i wakacji. Po chwili poczułem dziwne napięcie w specjalnie wyciszonym przedziale. No tak, przecież barbarzyńsko wdarłem się w przestrzeń zarezerwowaną dla luksusu. A tymczasem otaczały mnie szanele, luiwitony, dżiordżie, berbery i prady. Pan koło mnie rzucił niedbale na siedzenie torbę wartą tyle, co moja półroczna pensja. Pani po przekątnej co chwila zerkała na zegarek w cenie sporego mieszkania, a młody żonkoś czule całował dłoń swojej oblubienicy, ozdobioną pierścionkiem, za który przeciętna polska rodzina mogłaby przeżyć dwa lata w dostatku. Powinienem zapytać: „Co ja tu robię?!”.
Tymczasem podróż, nawet najbardziej luksusowym pociągiem, zaczęła się dłużyć. Pan od torby z zapamiętaniem dłubał palcem w nosie, oglądając z uwagą swoje wykopaliska. Pani od zegarka zasnęła nad popielniczką, pochrapując głośno, a strużka śliny ściekała jej z kącika ust prosto na apaszkę wersejs. Młody żonkoś ziewał przeraźliwie, odsłaniając niebywałe ubytki w uzębieniu. Jego głośne ziewy rozbawiały do rozpuku oblubienicę, która śmiała się w głos, charcząc i poklepując się po udzie. „Jak u Gogola” – pomyślałem.
To nie zegarek, nie torba, nie pierścionek, nie samochód czy apartament czynią nasze życie luksusowym. To tylko dodatki do luksusu, którego musimy poszukać w sobie samych. Nawet największe pieniądze nie przykryją braku kindersztuby. Luksusem jest to, co wyniesiemy z domu, pozwalając nam na czucie się dobrze i bezpiecznie w każdych, nawet najbardziej „luksusowych” okolicznościach.