To miała być wyprawa na kilka miesięcy, a trwa już sześć lat. Joanna Nowak wychowuje swoją córkę Gaję w drodze – przejechały już dwie Ameryki, Azję... Nam opowiada o tym, jak wyglądały początki podróżowania samotnej matki z małym dzieckiem i jak tamta decyzja uratowała ją samą.
Jako młoda mama wyjechałaś z 20-miesięczną córką w podróż po Peru. Dlaczego akurat tam?
Od dziecka byłam zafascynowana kulturą Peru, z sąsiadem bawiliśmy się w miasto Inków – Machu Picchu. Marzyłam, żeby tam pojechać. Kiedy więc przyszedł czas na pierwszą daleką samotną podróż, jeszcze przed narodzinami Gai, bez wahania wybrałam Peru. Podróżowałam niskobudżetowo: jeździłam autostopem, jadałam na targach, korzystałam z darmowych noclegów lub sypiałam pod namiotem. Spotkałam się tam sama ze sobą i dostrzegałam w tej podróży wiele małych, z pozoru nieznaczących szczegółów. Przeżywałam cały wachlarz emocji: od ekscytacji i zachwytu po rozpacz i desperację. Zetknięcie z kulturą inkaską było dla mnie szalenie mocnym przeżyciem. Ciągle myślałam o ludziach, którzy żyli w tych starożytnych, pięknych miastach, wysoko, w podniebnych Andach. Trzeba było do nich dojść, co sprawiało mi frajdę. Tyle przestrzeni, tyle widoków... A największe wrażenie wywarło na mnie Choquequirao.
Co cię zachwyciło?
Aby tam dotrzeć, trzeba iść dwa dni przez dżunglę, potem schodzić dwa kilometry w dół i tyle samo się wspinać. W sumie to cztery dni trekkingu. Z daleka widzisz drogę, którą musisz przebyć, to zygzak wspinający się po stromym zboczu. Na miejscu było raptem siedem osób. Z poznaną po drodze parą rozbijaliśmy namiot w ruinach. Gdy już prawie kończyliśmy, moją uwagę zwrócił dziwny dźwięk. Podniosłam wzrok i głową dotknęłam chmury. A z niej patrzyły na mnie oczy – szydercze, nienawistne, jakby omiatały moją twarz. Oniemiałam... Gdy zasnęłam, zobaczyłam dawne, żyjące Choquequirao: szamana uprawiającego modły, dziecko biegnące na krawędzi ścieżki, wojowników wracających z wyprawy. Oczywiście to wszystko było wytworem mojej wyobraźni, ale zrobiło na mnie tak piorunujące wrażenie, że nie chciałam wracać. Poczułam magię tego miasta i wiedziałam, że kiedyś znów do niego przyjadę. Po powrocie do Polski pracowałam na uczelni, miałam pisać doktorat, już wykonałam badania. Planowałam kolejną podróż do Peru, gdy okazało się, że jestem w ciąży. A potem, że zostanę samotną matką. Załamałam się...
I ta powtórna podróż poskładała cię w całość?
Tak. A dokładnie marzenie o niej. Uruchomiło ono we mnie mechanizmy obronne i umysł podsunął mi pomysł powrotu do Choquequirao. Psycholożka, która mnie wspierała po urodzeniu Gai, z całych sił odradzała mi te plany. Ale ja zdecydowałam, że pojadę tam z córką. I tej decyzji zawdzięczam swoje życie.
Przyjechałaś do Limy i…?
Już gdy wysiadłam z samolotu i wciągnęłam pierwszy haust powietrza pełnego smogu, oparów, wilgoci, zapachów śmieci i dymu – to dostałam skrzydeł.
Aklimatyzacja w górach. (Fot. archiwum prywatne Joanny Nowak)
Zmiana przyszła tak nagle?
No nie. Początkowo to były krótkofalowe uczucia. Wdychałam to powietrze, jakbym wąchała najpiękniejsze perfumy. „Jestem tutaj, jestem!” – krzyczałam do siebie w duchu. Wiedziałam, że ta podróż połączy mnie z ziemią, bo oznacza konieczność rozwiązywania problemów bardzo podstawowych: Gdzie zjeść, spać, wysikać się? Co zrobić, gdy deszcz pada na głowę? Kilometry w nogach, ciężki plecak na grzbiecie, a do tego nie można się dać oszukać, porwać, okraść... Trzeba skupić się na tym, by przeżyć kolejny dzień i dotrzeć do celu. To odwraca uwagę od bólu emocjonalnego, w środku jednak cały czas cierpiałam.
Otrzymałam pomoc od Polaków mieszkających w Limie, a pewna Peruwianka, Cecylia, która studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim, udostępniła nam malutki pokoik za darmo. Wracałam do niej wielokrotnie. W wiosce Colca, która leży na skraju kanionu, na 3,5 tys. m n.p.m., zaczęłam uczyć angielskiego w prowadzonej przez Polaka letniej szkole.
Nie ma żadnych badań na temat aklimatyzacji dzieci na takiej wysokości, więc z Adasiem Bieleckim (himalaista znany m.in. z akcji ratowniczej na Nanga Parbat w 2018 r., podczas której wraz z Denisem Urubką sprowadzili francuską wspinaczkę Élisabeth Revol – przyp. red.), którego znam ze studiów, konsultowałam plany aklimatyzacyjne Gai. Wędrowałyśmy po płaskowyżu w towarzystwie lam i alpag, docierając do 4 tys. m n.p.m. i przyzwyczajałyśmy się do warunków. Popełniłam milion błędów, co wielokrotnie mogło się kiepsko skończyć, ale tak mnie los prowadził, że każdy błąd był ważną lekcją do zapamiętania.
Gdy stwierdziłam, że już wiem, jak podróżować z małym dzieckiem i z niewielkim budżetem – pojechałyśmy na trekking do Choquequirao. Poczułam wtedy olbrzymią radość, szczęście. Jakbym wracała do domu... Te piękne momenty w górach były jednak podszyte lękiem, bo w końcu byłam z małym dzieckiem daleko od cywilizacji.
Na swoim blogu napisałaś, że nienawidziłaś tego swojego nowego świata, „świata samotnego macierzyństwa”. Naprawdę tak było?
Jasne, że nienawidziłam, na początku. Życie kobiety tak się zmienia po narodzinach dziecka, że ani jedna rzecz nie zostaje jak dawniej. Zaczynasz pracę z najbardziej wymagającym szefem, który nie daje ani urlopu, ani pięciu minut na kawę. Kiedy dziecko jest wyczekane i jest owocem miłości – to pewnie takie macierzyństwo ma inną twarz, ale choć byłam w związku przez 10 lat, to moje macierzyństwo było kieratem. Szalenie trudnym i wymagającym, bo zostałam sama. Z depresją i maluchem, który urodził się bez instrukcji obsługi.
W tej części świata drzewa ciężkie od kokosów rosną wszędzie. (Fot. archiwum prywatne Joanny Nowak)
To kiedy polubiłaś bycie mamą?
To przyszło z czasem. Po prostu wyruszyłam w drogę, zrobiłam krok w kierunku światła i ten proces potoczył się sam.
W Ameryce Łacińskiej spędziłyście trzy lata. Jak ten czas cię zmienił?
Odżyłam, byłam znowu sobą. Potrafiłam się cieszyć z głębi serca i zanosić śmiechem. Biegałam, tańczyłam, uwielbiałam świat i moje dziecko, czułam całe morze wdzięczności do napotkanych ludzi oraz do siebie – za to, że zdecydowałam się na ten krok. To, co przeżyłam, jest bogactwem, którego nikt nigdy mi nie zabierze. Pójdzie ze mną nawet na tamten świat, jeśli on istnieje. Moje obecne życie jest cudowne. Jest mi dobrze z dzieckiem w podróży.
Napisałaś też, że wasza trwająca nadal wyprawa z Gają to podróż do wnętrza siebie. Jak daleko w głąb dotarłaś?
Nie wiem, naprawdę…
A poznałaś lepiej siebie?
Oczywiście, że tak. Każda samotna podróż to oferuje. Nie ma wsparcia psychicznego, ramienia, które przytuli i kogoś, kto powie: „nie martw się, damy radę”, kto w kryzysie przyniesie ci kawę i ciasteczko. Jesteś sam ze swoimi problemami, słabościami, nastrojami, emocjami i kryzysami. I ze swoja fizycznością: z okresem, amebą, rozwolnieniem.... Bardzo dużo już wiem o sobie, ale ten proces nigdy się nie kończy. Zmiany generują też strach – potwornie bałam się podróży z malutkim dzieckiem. I nadal boję się, że Gai może się coś stać, ale jednocześnie staram się dawać jej dużo wolności.
Podróż Joanny i Gai przez Amerykę Łacińską trwała trzy lata, potem przyszła kolej na Azję. (Fot. archiwum prywatne Joanny Nowak)
Z tego, co piszesz na blogu albo mówisz w wywiadach, wynika, że chcesz, by Gaja była twardzielką. Dlaczego to takie ważne?
Nie chodzi o bycie twardą, ale silną wewnętrznie, świadomą swoich mocnych stron i słabości. Zapewne kiedyś życie także i jej da bolesne kopniaki. Mam nadzieję, że siłę będzie wtedy czerpać i z mojego przykładu, bo stanęłam na nogi po potwornym załamaniu. Pokonałam długą i mozolną drogę wybrukowaną bólem, potknięciami oraz powrotami do stanów, które powinnam opuścić. Ale jakim faktycznie Gaja będzie człowiekiem, jak te podróże na nią wpłyną – dowiemy się za 20–30 lat...
A jakim chciałabyś, aby była?
Szczęśliwym. Nic poza tym.
„Boję się, że Gai może się coś stać, ale jednocześnie staram się dawać jej dużo wolności” - mówi Joanna Nowak. (Fot. archiwum prywatne Joanny Nowak)
Joanna Nowak, z wykształcenia fizjoterapeutka, z zamiłowania podróżniczka, fotografka i narciarka. Od 6 maja 2014 r. nieprzerwanie w podróży z córką Gają. Jej blog fotograficzny somosdos.pl w 2015 r. zdobył 1 miejsce w konkursie „Blog Roku” w kategorii: podróże.
Rozmowa pochodzi z archiwalnego numeru miesięcznika Sens nr 4/2019.