Nawet w najtrudniejszych czasach znajdziesz coś pięknego, jeśli masz pasję – mówi olimpijka i najwybitniejsza polska amazonka Wanda Wąsowska. Swoje umiejętności oraz miłość do koni przekazała już ponad 200 wychowankom. Jej życie jest dowodem na to, że jeździectwo buduje wiarę we własne możliwości, a zdobyta w stajni wiedza pomaga pokonywać życiowe zakręty.
Panienki ze szlacheckich dworków chyba nie marzyły o pracy w stajni...
Być może byłam wyjątkiem. Wychowałam się w rodzinnym majątku Niemojewo na Kujawach. Mój ojciec był zamożnym ziemianinem, a mama hrabianką. Miałam wszystko, co można sobie wymarzyć, ale bardziej niż lalki czy lekcje z niemieckojęzyczną boną interesowały mnie zwierzęta. Uwielbiałam rozmawiać ze stajennymi i ludźmi pracującymi w gospodarstwie. Mnóstwo się od nich nauczyłam i dużo im zawdzięczam. Kiedy bona okazała się niemieckim szpiegiem, a cały majątek przepadł, to właśnie wiedza zdobyta przeze mnie w stajniach i oborach pomogła nam przetrwać najtrudniejsze chwile. Po Powstaniu Warszawskim, kiedy nie można było jeszcze wrócić do stolicy, osiedliliśmy się na wsi. Były tam trzy krowy, a ja jako jedyna w rodzinie potrafiłam je wydoić. Z mleka mama robiła sery i masło, które sprzedawała na bazarze. Z tych pieniędzy utrzymywała się cała nasza rodzina. Wiele lat później dostałam pracę jako specjalistka od hodowli krów w stadninie koni „Rzeczna”. Moje podopieczne zdobyły 24 złote medale, 12 srebrnych i 44 brązowe. A ja dzięki temu otrzymałam Srebrny Krzyż Zasługi.
A kiedy w pani życiu pojawiły się konie?
Były w nim od zawsze. W czasach mojego dzieciństwa wszyscy jeździli wierzchem. Kiedy miałam sześć lat, rodzice podarowali mi najspokojniejszego konia w całym majątku, ślepą Baśkę. Jeździłam na niej po okolicznych polach i lasach. To właśnie wtedy po raz pierwszy odkryłam, jak niezwykła więź może powstać między koniem a człowiekiem.
Co takiego jest w tych zwierzętach, że poświęciła im pani całe życie?
Każdego zachwyca coś innego: jednych – wdzięk i uroda, innych – siła i nieprzewidywalność. Dla mnie konie są tak zróżnicowane jak ludzie. Pamiętam doskonale wszystkie, na których jeździłam. Dwadzieścia osiem koni doprowadziłam do konkurencji programu św. Jerzego (to pierwszy konkurs międzynarodowy) i pięć do Grand Prix, czyli do najwyższej klasy ujeżdżenia.
Na koniu Damazym. 1982 rok. (Fot. archiwum prywatne pani Wandy Siniarskiej-Czaplickiej Wąsowskiej)
Czego można się nauczyć, przebywając z końmi?
Każdy – czegoś innego. Moim pierwszym koniem ujeżdżeniowym była klacz Kopra, którą do startów w zawodach przygotowywałam bez wsparcia trenerów. Pokazała mi, jaką wartość ma moja codzienna praca. Po trzech latach zakwalifikowałyśmy się do półfinału mistrzostw Polski w ujeżdżaniu. Niewielki kary wałach Damazy dał mi lekcję pokory i cierpliwości. To na nim startowałam na igrzyskach w Moskwie. Zajęliśmy czwarte miejsce w konkursie drużynowym. Był to pierwszy start polskich dresażystów w igrzyskach olimpijskich. Wałachowi Rustanowi zawdzięczam z kolei uznanie i karierę w Stanach Zjednoczonych. Kupiła go ode mnie amazonka z Arizony i przez trzy miesiące w Stanach przygotowywałam ją do startów na Rustanie. W efekcie zakwalifikowała się do młodzieżowej reprezentacji w ujeżdżeniu. A ja zyskałam szacunek tamtejszych jeźdźców i przez lata prowadziłam szkolenia jeździeckie w Arizonie.
Można się wiele dowiedzieć o sobie i swoich możliwościach.
Tak, konie to zwierzęta stadne, które komunikują się za pomocą mowy ciała, dlatego doskonale odczytują ją także u innych zwierząt i ludzi. W naturze to warunek ich przetrwania. Błyskawicznie wyłapują fałsz, strach, bezsilność czy tłumioną agresję. Można się w nich przejrzeć jak w zwierciadle. To mobilizuje do pracy nad sobą, hartuje charakter. Kiedy pochodzenie zablokowało mi drogę na studia, zaczęłam pracować jako stajenna na warszawskim torze wyścigów konnych Służewiec. Czyściłam konie, sprzątałam boksy, a z czasem zaczęłam startować w wyścigach. Konie wyścigowe są pełne energii, czasami trudno utrzymać się w siodle. Spadałam nawet kilka razy dziennie, ale za każdym razem natychmiast się podnosiłam i wracałam w siodło. W życiu było podobnie.
Czy jest koń, który odegrał szczególną rolę?
Najczęściej wspominam chyba ostatniego: pięknego, wysokiego – 177 cm w kłębie, czyli najwyższym punkcie grzbietu – świetnie zbudowanego, karego ogiera, którego kupiłam, kiedy miał zaledwie trzy lata. Nazwałam go Nabucco, jak bohater mojej ukochanej opery Verdiego. Spędził ze mną całe swoje życie. Wytworzyła się między nami niezwykła więź. Bezbłędnie i z daleka rozpoznawał pracę silnika mojego samochodu. Kiedy podjeżdżałam, stajenny już wiedział: Nabucco rży, zaraz wejdzie Wąsowska. Na zawodach ogólnopolskich zawsze plasowaliśmy się w pierwszej trójce. Startowałam na nim do 82. roku życia i do końca sama woziłam go przyczepą na zawody. Był moment, kiedy dawano mi za niego duże pieniądze. Nie sprzedałam, był członkiem rodziny. Odszedł pięć lat temu.
Czy to był moment, w którym przestała pani jeździć konno?
Ależ skąd! Przyczepę sprzedałam, ale konno jeżdżę do dziś. Gdy odszedł Nabucco, następnego dnia moja dawna uczennica Bogna Hupa podarowała mi jednego ze swoich koni. To był piękny, wzruszający gest. Ta klacz wciąż jest ze mną i nadal na nią wsiadam, choć nie są to już treningi sportowe. Jeżdżę, by utrzymać dobrą formę. Kiedy siedzę w siodle, zapominam o wszystkim, także o tym, ile mam lat.
Igrzyska olimpijskie w Moskwie z Damazym, 1982 rok. (Fot. archiwum prywatne pani Wandy Siniarskiej-Czaplickiej Wąsowskiej)
Ujeżdżała pani konie, ale też trenowała jeźdźców. Co dawało większą satysfakcję?
Jeśli chodzi o treningi, zawsze wolałam pracować sam na sam z koniem niż szkolić jeźdźców. W życiu jednak ciągnie mnie do ludzi, a dzięki swojej pracy poznałam mnóstwo niezwykłych osób. Mam około 200 wychowanków, z czego 92 uczestniczących w wyczynowym sporcie jeździeckim. Z wieloma wciąż utrzymuję kontakt. Katarzyna Milczarek, olimpijka, wielokrotna mistrzyni Polski i zwyciężczyni wielu zawodów międzynarodowych, zaczęła ze mną trenować jako 15-latka. Do dziś systematycznie dzwoni zapytać, jak się czuję. To miłe. Nawiązane w stajni znajomości są ponadczasowe, bo wspólna pasja zaciera różnice wieku.
Jest pani bez wątpienia autorytetem w świecie jeździeckim. Jestem ciekawa, kto był mentorem dla pani.
Zawsze inspirowało mnie życie wujka, rotmistrza Janusza Komorowskiego, brata rodzonego mojej mamy, który był wybitnym jeźdźcem okresu międzywojennego i uczestnikiem igrzysk w Berlinie w 1936 roku. Koń, na którym jeździł, Zbieg, należał do najlepszych w Europie. Niestety wybuchła wojna, a wujek jako uczestnik kampanii wrześniowej trafił do obozu jenieckiego Murnau i nie wrócił już do kraju po wojnie. Jako przedwojenny oficer sanacyjny nie miał czego szukać w komunie. Wyjechał do Londynu i ujeżdżał konie na dworze królewskim. Podczas zawodów w Anglii zaprzyjaźnił się z jeźdźcami z Argentyny, którzy namówili go na podróż do ich kraju. Został tam trenerem dużego klubu wojskowego. Mimo niełatwych czasów, dzięki koniom jego życie było barwne jak scenariusz filmu. Do Polski wrócił dopiero na emeryturze. Nigdy nie miałam okazji z nim trenować.
Komu więc zawdzięcza pani swoje jeździeckie umiejętności?
Po studiach skoków przez przeszkody uczyłam się pod okiem majora Henryka Leliwy-Roycewicza, srebrnego medalisty olimpijskiego z Berlina w 1936 roku, dowódcy batalionu „Kiliński” i zdobywcy budynku PAST-y podczas Powstania Warszawskiego. Niesamowicie przystojny mężczyzna, ogromnie wymagający, człowiek legenda. Nie skończył treningu, dopóki ćwiczona figura nie została wykonana poprawnie zarówno przez jeźdźca, jak i konia. Wpoił mi żelazną dyscyplinę.
Natomiast technik ujeżdżenia uczył mnie Andrzej Orłoś, uznawany za jednego z najwszechstronniejszych polskich jeźdźców. Sposoby szkolenia miał nieszablonowe. Przywiązywał mnie do siodła, żebym nauczyła się prawidłowej postawy, albo kazał trzymać garnek z wodą i galopować na koniu tak, by nie wylać ani kropli. Wszystko po to, by nauczyć się kontrolować dłonie. Ręce jeźdźca muszą być spokojne, konia prowadzi się tzw. dosiadem, czyli pozycją i ciężarem ciała w siodle. To sztuka, którą doskonali się latami.
Uczyła się pani od najlepszych, a potem uczyła sama. Jakie cechy powinien pani zdaniem posiadać mentor?
Przede wszystkim musi być praktykiem, nie teoretykiem. Jeśli uczeń nie może sobie poradzić z koniem, trener powinien wsiąść i pokazać, jak rozwiązać problem. Autorytet buduje się pracą, nie krzykiem. Nie można dobijać uczniów negatywnymi uwagami, ale trzeba mówić prawdę, korygować błędy. Trening zawsze kończę pozytywnym akcentem, czyli takim ćwiczeniem, które jeździec i koń mają już dobrze opanowane. To wzmacnia ich pewność siebie.
Co jeszcze? Dobry trener powinien znać swoją wartość, ale nie może obrastać w piórka, oceniać z góry, segregować uczniów na lepszych, bardziej rokujących i gorszych. Życie pisze zaskakujące scenariusze. Kiedy pracowałam na torze wyścigów konnych w Sopocie, pewnego dnia do stajni przyszedł mały chłopiec z kieszeniami pełnymi drobnych. Uzbierał je, pomagając rybakom rozkładać sieci o świcie. Marek okazał się niezwykle zdolny, w ujeżdżeniu osiągnął najwyższą klasę Grand Prix.
Z Rustanem, lata 90. (Fot. archiwum prywatne pani Wandy Siniarskiej-Czaplickiej Wąsowskiej)
Sukcesy podopiecznych cieszą bardziej niż własne?
Trudno powiedzieć. Obca jest mi fałszywa skromność, jestem zacięta, lubię rywalizację, na każdą wygraną ciężko zapracowałam. Ale równie sumiennie przykładałam się do treningów swoich uczniów. Często braliśmy udział w tych samych zawodach, ale nie wchodziliśmy sobie w drogę. Oni startowali w kategorii juniorów, ja w seniorach. Jestem tak samo dumna z własnych sukcesów, jak i z osiągnięć Katarzyny Milczarek czy Anny Bienias. Trenowałam je od dziecka, obie zostały multimedalistkami.
Nie każdy jednak nadaje się do jeździectwa. Znam wielu ludzi, którzy uwielbiają konie, ale boją się na nie wsiąść.
Strach jest zrozumiały. To duże, niezwykle silne, płochliwe i czasem nieprzewidywalne zwierzęta. Silny lęk przed nimi jest jednak jedynym ograniczeniem. Nie trzeba mieć żadnych wrodzonych predyspozycji, by czerpać przyjemność z jazdy konnej. Jako trenerka miałam różnych uczniów, ale żadnemu nie powiedziałam, żeby dał sobie spokój z jeździectwem. Nie można zabijać w ludziach pasji i nadziei. Jazda konna to sport bez limitów wieku. Japoński jeździec Hiroshi Hoketsu miał 71 lat, kiedy wystartował na igrzyskach w Londynie w konkursie ujeżdżenia. Królowa Elżbieta wciąż wsiada na konie, ja także.
Jako sportowiec ciągle wyznaczała sobie pani cele i dążyła do ich realizacji. Jakie ma pani teraz?
Dorastałam w czasach, w których ciągle traciliśmy dorobek życia i musieliśmy zaczynać wszystko od nowa, dlatego nie mam w zwyczaju się poddawać. Teraz chcę każdą godzinę życia dobrze wykorzystać, jak najdłużej być samodzielna, przebywać wśród ludzi. Dlatego ćwiczę umysł, grając w brydża i rozwiązuję krzyżówki. Codziennie się gimnastykuję, regularnie jeżdżę konno. Uwielbiam tańczyć! Bywały bale, na których przed północą trzy razy zmieniałam kreacje.
Wanda Siniarska-Czaplicka Wąsowska, ur. 1931, olimpijka, dwukrotna II wicemistrzyni Polski w ujeżdżeniu, trenerka i działaczka Polskiego Związku Jeździeckiego. Miłośniczka i wybitna znawczyni koni, mentorka i wychowawczyni wielu znakomitych zawodników, wandawasowska.kochamkonie.pl.