Jego książkę „Ogród na cztery pory roku” nazwano biblią nowoczesnego ogrodnictwa. Mimo młodego wieku Sebastian Kulis (30 lat) udowadnia, że uprawa roślin to dziedzina, w której liczą się: wrażliwość, współpraca z naturą i świadomość, ile złego już jej zrobiliśmy.
Pierwszy post na twoim instagramowym profilu „Roślinne porady” pojawił się w 2015 roku, miałeś wtedy 22 lata, a ludzie w komentarzach pisali: „jak tu mądrze, świetny profil!”. Skąd czerpałeś wiedzę? I jak się czułeś w roli autorytetu?
O rany, nie wiem, nie myślałem tak wtedy o sobie, raczej cieszyłem się, że kogoś ta tematyka w ogóle interesuje, że ludzie chcą czytać o uprawie roślin. Dla mnie Instagram także był wtedy pomocnym narzędziem. Jestem samoukiem i kiedy jako osiemnastolatek zacząłem przeprowadzać pierwsze eksperymenty w ogrodzie, swoje obserwacje, odkrycia, pomysły oraz ciekawostki zapisywałem w zeszycie. Ale tych informacji było tak dużo, że zaczynałem gubić się w notatkach. Wtedy wpadłem na pomysł, by tę zdobytą metodą prób i błędów wiedzę umieszczać w Internecie. Dzięki temu sam miałem do niej łatwy dostęp, a przy okazji mógł z niej skorzystać także ktoś inny.
Kiedyś prowadzenie ogrodniczego profilu na pewno było dużo łatwiejsze, bo nie miałem zbyt dużej konkurencji. Niewiele doświadczonych ogrodników miało konto na Instagramie, a młodzi raczej nie zajmowali się tą tematyką. Mimo to zaskoczyła mnie popularność, jaką z posta na post zyskiwały moje porady. Dziś śledzi je już ponad 60 tysięcy osób, ale wiesz, co jest najlepsze? Wyobraź sobie, że prowadząc swoje konto od tylu lat, nigdy nie doświadczyłem wszechobecnego w mediach społecznościowych hejtu, bo ludzie nie wyzywają się z powodu pomidorów czy cukinii. Moim największym sukcesem jest więc to, że udało mi się stworzyć superprzyjazną i merytoryczną przestrzeń. W czasach, kiedy jedni chwalą się, że kupili nowy dom lub samochód, a drudzy z dumą ogłaszają przyjście na świat czwartego dziecka – na moim profilu ludzie mogą się pochwalić wyhodowaną przez siebie dynią, a wszyscy się z tego powodu cieszą. To jest piękne.
Kiedy o tym mówisz, przypomina mi się fragment z filmu „Diana”, w którym padają słowa sufickiego mistyka Rumiego: „Gdzieś poza dobrem i złem jest ogród. Tam się spotkamy”. Może natura byłaby dobrym antidotum na te wszystkie współczesne społeczne antagonizmy?
Ogrodnictwo bez wątpienia jest bardzo społeczne. Często kiedy pracuję w ogródku, przychodzą sąsiedzi lub znajomi, podpatrują, gawędzą, dzielą się własnymi doświadczeniami. Byłoby bardzo fajnie, gdybyśmy w doradzaniu i opowiadaniu, „jak ja to robię”, nauczyli się pozostawiania przestrzeni na dialog. Niech to będzie prawdziwa wymiana myśli, a nie autorytarny wykład, bo przez taką postawę często trudno nam dogadać się nawet w ogrodzie.
Podczas wszystkich praktyk w różnych szklarniach czy szkółkach spotkałem może dwie, trzy dużo starsze ode mnie osoby, które były jakiejkolwiek pozytywnej myśli co do tego, co robię. Nikt mi jednak nie powiedział: „Próbuj, sam jestem ciekaw, jak to wyjdzie”. Przykre jest to, że tak wielu ludzi wciąż nie widzi problemu w tym, że przez wiele lat nadużywaliśmy przyrody, nie potrafi uderzyć się w pierś i przyznać, że lanie przez lata chemii do ziemi było największą głupotą. A przecież o konsekwencjach działalności człowieka mówi się już od dawna, był czas na jakąś refleksję, ale ciągle jej nie ma. To wszystko u młodych osób może powodować frustrację, bo wciąż mamy poczucie, że się nas nie słucha, a przecież widać, co się dzieje z naszą planetą i jak niewesoło maluje się przyszłość, z którą to przecież my będziemy musieli się zmierzyć.
(Fot. Magda Klimczak/Daretocook.pl)
To dlatego wolałeś wszystkiego uczyć się sam, niż zapytać jakiegoś doświadczonego ogrodnika o radę?
Do dziś tak mam. Nawet jeśli czasem wydaje mi się, że coś wiem, to dopóki nie wysieję, nie zasadzę i nie zobaczę, co z tego wyniknie – mam poczucie, że tak naprawdę nic nie wiem. Uprawianie ziemi to nie jest prawo czy medycyna, nie wymaga wieloletnich przygotowań teoretycznych. Cała filozofia polega na wkładaniu nasion do ziemi i czekaniu, co z nich wyrośnie. Jeśli ktoś chce siać rośliny, po prostu powinien zacząć to robić.
Wokół siebie nie miałem żadnych wzorców, które chciałbym powielać. Rodzice nie bardzo interesowali się ogrodnictwem. Babcia, co prawda, uprawiała jakieś warzywa, ale nie nazwałbym jej ekologiczną ogrodniczką. Podpatrywałem ją, ale nie podobały mi się jej metody, bo korzystała z tych wszystkich „dóbr” chemii i sypała je obficie pod rośliny. Z kolei dziadek zamieniał ogród w plac zabaw i ustawiał w nim różne dziwne przedmioty. A ja chciałem stworzyć miejsce, które przede wszystkim służyłoby naturze, nie ludzkiej uciesze. Marzyłem o ogrodzie wypełnionym rozmaitymi roślinami, będącymi źródłem pokarmu dla ptaków i zapylaczy. Postanowiłem więc sprawdzić, czy wciąż można to ogrodnictwo uprawiać inaczej, mniej agresywnie i inwazyjnie dla natury. Ludzie robili to przecież od zarania dziejów, nikt nigdy wcześniej nie sypał jakiś kolorowych granulek pod rośliny. Tymczasem przez ostatnie 50 lat wmówiono nam skutecznie, że bez tego nic nie urośnie. Oczywiście szukałem też informacji o naturalnych uprawach w książkach ogrodniczych, ale wiedza zawarta w tych, które były wówczas na rynku, przedstawiona była siermiężnie i naukowo. Uprawę roślin opisywano w nich tak, jakby chodziło o jakiś skomplikowany wzór matematyczny, a nie wyhodowanie sałaty. Nieco bardziej przystępne były magazyny ogrodnicze, ale one z kolei koncentrowały się bardziej na ogrodach typu iglaki i rododendrony, a to też nie była moja bajka.
Wierzę w bioróżnorodność, w to, że najsilniejsze i najlepsze środki daje nam natura, same rośliny i zwierzęta. Musiałem więc sam szukać swojej drogi, odwołując się do tradycyjnych metod sprzed ery chemikaliów.
Nie wymyślam koła na nowo, to wszystko już kiedyś było. Jedyną innowacją, jaką wprowadzam, jest nieprzekopywanie ziemi, ale to wynika po prostu ze współczesnych potrzeb. Dawniej ludzi było dużo mniej a pola kopano za pomocą osła, konia czy wołu, co nie było taką szkodą dla ziemi, jak działania współczesnych wielkich kombajnów czy ciągników. Gleba jest jak skóra, każde jej oranie i inne naruszanie struktury osłabia ją i sprawia, że potrzebuje dużo czasu na regenerację. Kopiąc, niszczymy m.in. wydrążone przez dżdżownice i inne stworzenia kanaliki, które napowietrzają glebę i działają jak system irygacyjny. A przede wszystkim zwiększamy emisję gazów do atmosfery, bo dobra, zdrowa ziemia to „korek” dla CO2.
(Fot. Magda Klimczak/Daretocook.pl)
Byłeś chyba szybko dojrzewającym nastolatkiem, bo takie podejście do ogrodnictwa wymaga jednak dużej wiedzy i świadomości ekologicznej.
Wydaje mi się, że faktycznie dojrzałem wcześniej niż większość chłopców z mojego otoczenia. W Baninie, gdzie wtedy mieszkałem, nie miałem zresztą szczęścia do kolegów. Dorastałem wśród rówieśników o zupełnie innej wrażliwości, nie mieliśmy dobrych relacji. Nigdy nie interesowałem się piłką nożną czy innymi grami zespołowymi, wolałem być sam, gdzieś z boku. Być może ten brak porozumienia ze znajomymi z podstawówki sprawił, że od dziecka moje zainteresowania poszły w stronę zwierząt i roślin, wśród których czułem się bezpieczniej i bardziej komfortowo. Poza tym jestem z pokolenia, które dość wcześnie usłyszało o kryzysie klimatycznym, dorastałem więc ze świadomością, że chemikalia zalewają nasze pola, a jakość wód i powietrza, którym oddychamy, jest fatalna. Kiedy się słyszy takie komunikaty, staje się jasne, że trzeba działać, by ratować to, co jeszcze mamy. Zacząłem więc od ograniczenia mięsa, aż zupełnie wyeliminowałem je z diety. Kolejnym krokiem było uzdrawianie ziemi wokół własnego domu, przywrócenie jej bioróżnorodności, a w końcu ekologiczne uprawy.
Ktoś z twoich rówieśników miał podobne hobby?
Nie, nie sądzę, choć prawdę mówiąc, nie dzieliłem się z nimi swoimi zainteresowaniami. Kiedy jednak przypominam sobie, że po maturze potrafiłem wydać większość oszczędności na ziemię i nasiona, to myślę, że statystyczny nastolatek kupuje sobie jednak inne rzeczy. A więc nie jestem chyba jakimś typowym przedstawicielem swojego pokolenia.
Nie masz poczucia, że młodzi ludzie, podobnie jak ty, rozumieją, że z przyrodą trzeba współpracować, a nie ją zwalczać?
Oczywiście każdemu się wydaje, że jego pokolenie jest bardziej świadome, ale kiedy widzę 15-procentowe poparcie dla Konfederacji wśród moich rówieśników, to mój optymizm trochę słabnie. Poza tym wydaje mi się, że szacunek do przyrody to jednak bardziej kwestia mentalności, indywidualnego systemu wartości i zasobów niż wieku. Na przykład rodzice moi i mojego partnera Roberta bardzo się starają żyć ekologicznie, nawet jeśli pewne rzeczy nie do końca do nich przemawiają.
O planetę troszczą się ludzie w każdym wieku, ale też ludzie w każdym wieku ją niszczą. Młodzi, nawet jeśli są bardziej świadomi, często nie mają pola do popisu, nie posiadają własnych działek czy ogrodów. Ewentualne mają balkony, ale często są one w wynajmowanych mieszkaniach, trudno więc inwestować w donice i uprawy, skoro nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie wszystko przenosić w inne miejsce.
Wielu moich rówieśników dorastało też w jakimś irracjonalnym lęku przed naturą, nie mieli wokół siebie nikogo, kto by ich w tę przyrodę zabierał, oswajał ją, pokazywał, tłumaczył. Kiedyś niemal każdy miał jakąś rodzinę na wsi i spędzał u niej choćby część wakacji, ale teraz już tak nie jest. Wielu młodych ludzi zna tylko wykreowany w mediach obraz natury. Słyszą „łąka” i myślą: atak kleszczy, pyłki, alergeny. Widzą owady, myślą: szkodniki, ukąszenia, wstrząs anafilaktyczny. Traktujemy przyrodę jak łazienkę, nieustannie ją odkażamy i eliminujemy z niej wszystko, co żyje i wydaje nam się groźne. Jak mamy bronić i chronić coś, czego tak bardzo się boimy? Dlatego jestem bardzo wdzięczny wszystkim, którzy za pomocą swoich kanałów w mediach społecznościowych przybliżają naturę ludziom od dziecka funkcjonującym w oderwaniu od przyrody. To jest pierwszy i kluczowy krok, by rozbudzić w nich miłość i troskę o to, co żyje wokół nas.
(Fot. Magda Klimczak/Daretocook.pl)
Z twoich statystyk wynika, że 95 procent obserwujących twój profil to kobiety. Współczesnych mężczyzn nie interesuje uprawa ziemi?
W naszej kulturze facet musi być męski, zamiast miodu jeść pszczoły, jak więc ma się przyznać kolegom do tego, że w weekend sadził bratki w ogrodzie? Choć ja nigdy nie miałem z tym problemu i nigdy też nie spotkałem się z żadną krytyką czy ironią z tego powodu. Plusem naszego pokolenia jest to, że bardzo poszerzyliśmy role płciowe, zacieramy różnice między tym, co męskie i żeńskie, rozumiemy, że poza binarnością istnieje jeszcze wiele innych możliwości, że każdy ma prawo wyrażać się, jak chce.
(Fot. Magda Klimczak/Daretocook.pl)
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że chciałbyś, żeby społeczeństwo było jak naturalny ogród. Co dokładnie masz na myśli?
Marzy mi się społeczeństwo różnorodne jak łąka. Na razie jednak to nasze przypomina bardziej wszechobecne ogródki z równo przyciętą trawą i posadzonymi w rzędzie tujami. Wszystko, co odstaje i nie pasuje do tego obrazka, jest tłumione i tępione. A przecież nie ma czegoś takiego jak złe rośliny czy stworzenia, każde z nich ma jakąś wartość i swoją rolę w ekosystemie. Dzięki temu bioróżnorodny ogród jest samowystarczalny, zdrowy, silny, ciekawy. Zostawiony nawet na rok sam sobie, będzie trwał. Tymczasem tuje i trawnik bez podlewania szybko uschną. Być może ci, którzy są świadomi tych mechanizmów, celowo systematycznie sączą nienawiść, bo dzięki temu tuje cały czas stoją w rządku.
A ty czujesz się jedną z tych tuj?
Absolutnie nie, mam jednak świadomość, że mimo nieprzystawania do tak zwanej normy jestem bardzo uprzywilejowany. Znalazłem miłość, obaj z Robertem mamy wspaniałe wspierające rodziny, dla których nasze wybory nigdy nie były problemem, mamy liczne grono przyjaciół, spełniamy się zawodowo i życiowo. Ale wiem, że jest mnóstwo osób, które ze względu na orientację seksualną, wyznanie czy kolor skóry źle się czują w tym społeczeństwie. Niektórzy są tak marginalizowani w swoich miejscowościach, że uciekają do większych miast, wyjeżdżają za granicę albo popełniają samobójstwo, bo nie widzą dla siebie miejsca w tym kraju. Od kilku lat jest też duże przyzwolenie odgórne na przemoc wobec inności, boję się więc spacerować po ulicy, trzymając za rękę ukochaną osobę. Między innymi z tego powodu dzielimy z Robertem swoje życie między Trójmiasto, czyli Polskę, którą mimo wszystko kochamy, a Skandynawię, gdzie możemy być sobą.
(Fot. Magda Klimczak/Daretocook.pl)
Na przykład swobodnie okazywać sobie czułość na ulicy?
Tak, na zachód i na północ od naszych granic wszędzie możemy być parą, tylko nie u siebie. Nasz rząd skutecznie straszy ludzi każdą odmiennością: homoseksualistami, uchodźcami, Niemcami, Amerykanami... Kiedy ktoś nie pasuje do wzorca, automatycznie jest zły, zagrażający. Mieszkańcy miast częściej obcują z różnorodnością, ale większość ludzi w tym kraju mieszka na wsiach, gdzie często dociera tylko głos propagandowej tuby. W Skandynawii mogę się od tego odciąć, nie czytać, nie słuchać, nie denerwować się. Poza tym kiedy otwieram tam okno, widzę zieleń, a nie, jak tu, wszechobecne miejsca parkingowe. Z kolei zimą nie wpada mi do mieszkania smog z komina sąsiada. Bo jaki sens miałoby moje zdrowe, ekologicznie odżywianie, skoro przez większą część roku oddychałbym palonymi oponami, węglem i plastikiem? Skandynawowie też nie są święci, nie każdy z nich ma naturę ekologa, ale pewne normy są narzucone odgórnie i wszyscy, czy im się to podoba, czy nie, muszą się do nich dostosować. U nas wszelkie proekologiczne inicjatywy wynikają raczej z działań oddolnych, ze starań aktywistów, nie mają więc takiej siły przebicia. I choć wiele osób, z którymi rozmawiam, widzi potrzebę zmian, to wciąż stosunkowo mało z nas aktywnie działa, tak jakby wydawało nam się, że nie zasługujemy na lepszy kraj, na lepsze środowisko.
(Fot. Magda Klimczak/Daretocook.pl)
Co musi się wydarzyć, żebyśmy zaczęli szanować przyrodę?
Wydaje mi się, że potrzebne są rozwiązania na poziomie systemowym. Gdyby rząd wprowadził zakaz palenia węglem czy wysokie kary za zaśmiecanie środowiska, to ludzie musieliby się do tego dostosować tak, jak dostosowali się do zakazu palenia papierosów w miejscach publicznych. Oczywiście konieczna jest także edukacja, tłumaczenie, czym jest katastrofa klimatyczna i dlaczego do niej zmierzamy, mówienie wprost, że rzeki nam umierają, lasy znikają, a Bałtyk jest jakąś niemal radioaktywną kałużą. A może na początek wystarczyłoby przynajmniej nie wmawiać nam, że jest dobrze. Jest naprawdę źle, ale wciąż jeszcze mamy narzędzia, by to zmienić, tylko trzeba działać.