Na lodowej pustyni umysł wędruje do obszarów, do których zwykle nie ma dostępu – mówi polarnik Marek Kamiński w rozmowie z Magdą Rybak.
-Czy zaznał pan smaku wolności?
-Wolność… Paradoksalnie wolność nieograniczona to zniewolenie. Gdy człowiek ma poczucie, że może robić wszystko, łatwo popada w różne uzależnienia. Wolność polega przede wszystkim na umiarze. Jej poczucie dają mi podróże, ale nie z powodu swobody, tylko harmonii płynącej z życia w określonym rytmie.
-Wolność to porządek?
-Tak, sprowadzenie życia do najprostszych czynności, które mają swój czas i swoją kolejność, może dawać wolność. Jestem daleko, sam, ale nie czuję się samotny. Samotność, podobnie jak wolność, jest stanem wewnętrznym. Można żyć w celi klasztornej i czuć się wolnym i połączonym ze światem...
-A na pustyni lodowej? Co się dzieje z człowiekiem?
-Umysł wędruje i osiąga obszary, do których na co dzień nie ma dostępu. W roku 1993, gdy szedłem z Wojtkiem Moskalem przez Grenlandię, miałem wizje przyszłości, które się potem sprawdziły: zobaczyłem siebie biorącego udział w wyścigu samotników na biegun południowy. Potem „wędrowałem” wstecz i dotarłem na lekcję matematyki w szkole podstawowej. Wszystko widziałem, czułem, słyszałem. Idąc w takiej pustce, przekracza się różne granice umysłu. I okazuje się, że do życia wystarcza wolność wyboru – jestem tu, gdzie jestem, to wybrałem, więc idę.
-Samotnie?
-Ludzie postrzegają mnie jako samotnika, a zaledwie na kilku z moich wypraw byłem sam i to dlatego, że po prostu nikt nie miał odpowiedniego doświadczenia, by ze mną pójść. Poczucie samotności wynika z braku relacji ze światem, a ja miałem świadomość, że myśli o mnie wiele osób, że oni „idą” razem ze mną. Moja wyprawa na biegun miała dodatkowy cel – zebranie środków na oddział chemioterapii dziecięcej w Gdańsku. Udało się zdobyć pieniądze na remont i ocalić oddział przed zamknięciem. Razem dążyliśmy do tego celu – ja i chore dzieci. Po powrocie dostałem rysunki, które po sobie zostawiły, bo wiele z nich w niedługim czasie zmarło. Więc ten mój plan zdobycia bieguna wpisał się w inny plan, dużo większy i ważniejszy.
-Nasze plany bywają nieprzewidywalne?
-Czasem na coś się decydujemy, myśląc, że robimy to dla siebie, a z czasem okazuje się, że też dla innych. Przerwałem studia filozoficzne, bo poczułem, że ta droga dalej już nigdzie nie prowadzi. Przypomniałem sobie moje dziecięce marzenia i wyprawy: statkiem do Maroka w wieku 15 lat, sześć lat później wycieczkę do Meksyku i tę na studiach, autostopem po całej Europie. Wybrałem podróże. W 1993 roku ruszyłem na wyprawę przez Grenlandię, a w 1995 na biegun północny i południowy. Potem była Australia i wiele innych miejsc... Ale najważniejsze były dla mnie: podróż przez Polskę wzdłuż Wisły z córką Polą i żoną Kasią, samotna wyprawa na biegun, którą tak naprawdę odbyłem z dziećmi z oddziału onkologicznego w Gdańsku, i później te z Jaśkiem Melą, na obydwa bieguny.
-Możemy je teraz przejść?
-Nie pamiętam w tej chwili wszystkich szczegółów, ale doskonale przypominam sobie stan harmonii, który tam osiągnąłem. Moment, w którym zrozumiałem, że wszystkie sytuacje z mojego życia – te, które uważałem za dobre, i te, które uznawałem za złe, były potrzebne, że dzięki nim znalazłem się na tej drodze… Przypominały mi się różne sceny z mojego życia, urywki filmów Tarkowskiego, Antonioniego, wiersze Achmatowej… Te „miękkie” rzeczy – słowa, myśli, uczucia – okazały się ważniejsze od siły mięśni.
-Myślałam, że w sytuacjach ekstremalnych jest się bardziej „tam”, na miejscu.
-Bycie „tam” to bycie ze sobą, z tym, co się pojawia. A we mnie to wtedy akurat było – te sceny, słowa... – ponieważ były częścią mnie. Pomogły mi przetrwać najgorsze chwile.
-Miał pan ze sobą jakieś książki?
-Na Grenlandię wziąłem „Pismo Święte” i „Mistrza i Małgorzatę”. W pewnym momencie doszedłem jednak do wniosku, że diabeł nie może być bardziej pociągający niż Jezus i Bułhakowa zakopałem pod lodem. Na samotną wyprawę na biegun południowy zabrałem– oprócz „Pisma Świętego” – „Powrót Króla” J.R.R. Tolkiena. W czasie, gdy jadłem, miałem 15 minut na lekturę. Rano przeczytałem mały fragment, a potem cały dzień o nim myślałem. Do dziś pamiętam różne zdania z Tolkiena, na przykład takie: „Wielu spośród żyjących zasługuje na śmierć. A niejeden z tych, którzy umierają, zasługuje na życie. Czy możesz ich nim obdarzyć? Nie bądź więc pochopny w ferowaniu wyroków śmierci. Nawet bowiem najmądrzejszy nie wszystko wie”. Zapisały się też we mnie całe fragmenty psalmów i różnych ewangelii.
-Czym dla polarnika jest modlitwa?
-Była stałym elementem porządku każdego dnia, rano i wieczorem. Próbowałem wszelkich sposobów, by przeżyć. Modliłem się napisanymi słowami, własnymi, a czasami bez słów – milcząc lub licząc. Gdy było mi bardzo ciężko, zaczynałem: raz, dwa, trzy… i tak do tysiąca i od nowa. Po powrocie przeczytałem o medytacji i zrozumiałem, że intuicyjnie to właśnie robiłem. Kiedy studiowałem filozofię, zajmowałem się logiką i matematyką, ale dopiero po tej wyprawie zrozumiałem, jak ogromną siłę ma umysł, dusza, jakkolwiek to nazwać. Wcześniej nie potrafiłem tak głęboko wniknąć w głąb siebie, a na pustkowiu nie miałem wyboru: myśli przychodziły i odchodziły, mogłem je obserwować…
-A wyprawy z Jaśkiem?
-Na początku cel był prosty – idziemy, żeby Jasiek dostał protezę. Obaj pochodzimy z jednego miasta, z Gdańska. Chciałem mu pomóc. A tam było ciężko, bardzo ciężko – nierówny teren, cały czas się o coś potykaliśmy. Bałem się, że Jasiek coś sobie zrobi, złamie rękę, nogę albo nawet stracimy życie. Było tyle przeciwności, że wątpiłem, czy nam się uda. To był cud. W pewnej chwili miałem poczucie, że tam, na krańcach tak niewiele zależy ode mnie. Wszystkie moje przygotowania i wysiłki były ważne, ale nie wystarczające. Oprócz tego wszystkiego, co mogłem i musiałem zrobić, pozostawała mi jeszcze modlitwa. Pod koniec 2008 roku Jasiek założył własną fundację „Poza horyzonty”, która zbiera fundusze na protezy i realizację podróży marzeń. Nasza wspólna wyprawa stała się tego początkiem i znakiem.