Potrzebne ci będą: notatnik, otwartość i sporo samozaparcia. I decyzja, czy jesteś gotowa pracować nad szczęściem dzień po dniu, przez rok, tak jak to zrobiła pisarka Gretchen Rubin. Efekt: wiele cennych spostrzeżeń, ale też niezła zabawa.
Każdy projekt – nawet tak abstrakcyjny, niemal niemierzalny jak szczęście – da się ująć w pewne ramy. Przerobić na biznesplan. Jak łatwo się domyślić, przodują w tym Amerykanie. I to właśnie pewna atrakcyjna, dość uporządkowana (choć niezupełnie) mieszkanka Nowego Jorku jest pomysłodawczynią Projektu Szczęście.
Nazywa się Gretchen Rubin, ma dwie córki, męża, przyjaciół i – jak podkreśla – bliskie relacje z rodzicami i teściami. Dyplom na wydziale prawa Uniwersytetu Yale i kilka wydanych tytułów w CV (m.in. biografie Winstona Churchilla i Johna F. Kennedy’ego).
Jest zdrowa i nie musi jeszcze farbować włosów (zakładając, że dane zamieszczone w jej książce pozostają aktualne). A mimo to któregoś wiosennego ranka zaczęła się zastanawiać, czy jest szczęśliwa. Skoro jest tak dobrze, skąd te kryzysy, kaprysy? Skąd tęsknota za innym miejscem czy czasem? Dlaczego tak mało radości i wdzięczności? Uznała, że „ma duże szanse zmarnować życie” i postanowiła coś z tym zrobić. Opracować własny sposób na szczęście. Zmienić się, a jednocześnie zaakceptować siebie. Mądrzej gospodarować czasem, ale też korzystać z przyjemności – spacerować i czytać do woli. Tak powstała książka „Projekt Szczęście. Albo dlaczego cały rok śpiewałam o poranku, sprzątałam w szafach, kłóciłam się jak należy, czytałam Arystotelesa i dobrze się bawiłam”.
Rubin podeszła do wyzwania w bardzo metodyczny sposób. Obłożyła się książkami z różnych dziedzin: filozofia, psychologia, rozwój, biografie, literatura piękna. Od Platona poprzez Tołstoja po Oprah Winfrey. Zapoznała się z definicjami szczęścia. Utwierdziła się w przekonaniu, że – niezależnie do kultury, narodowości, wieku, pochodzenia – pragną go wszyscy. Na patrona swojej samorealizacji wybrała Benjamina Franklina. W swoim czasie (czyli w XVIII wieku) ów zacny mąż stanu wytypował 13 cnót, które postanowił pielęgnować, po czym sporządził tabelę i codziennie odnotowywał, czy dochowuje im wierności. Na czele jego listy znalazły się: umiarkowanie, milczenie i porządek. Oczywiście każdy ma własne priorytety, inaczej rozumie samodoskonalenie i szczęście. Dlatego, zaczynając swój projekt, Gretchen Rubin nie miała wątpliwości, że będzie on jedyny w swoim rodzaju. Postanowiła poświęcić przedsięwzięciu rok, każdego miesiąca skupiając się na innym obszarze życia. Ostatni miesiąc miał zbierać wszystkie praktyki i postanowienia. Utrwalać nowe, zdrowe nawyki. Nieodłącznym elementem Projektu Szczęście stała się tabela, sporządzona na wzór tej Franklina. Rubin zapisywała w niej wszystkie postanowienia i codziennie rysowała stosowny znaczek („ptaszek” – jeśli stanęła na wysokości zadania, X – jeśli się z niego nie wywiązała). Niektóre z postanowień były, pozornie, bardzo proste. Jak to, od którego zaczęła: „Wcześniej kładź się spać”. Za temat przewodni pierwszego miesiąca pisarka wybrała witalność. Oceniła, że – by sprostać długoterminowemu wyzwaniu – musi nabrać sił. Bo więcej energii to więcej spokoju i cierpliwości.
Oczywiście na wczesnym chodzeniu spać się nie skończyło. By zadbać o kondycję, rozpoczęła treningi z instruktorem. Kupiła krokomierz (ponoć minimalna aktywność niezbędna do zachowania zdrowia to 10 tysięcy kroków dziennie). Zrobiła gruntowne porządki w mieszkaniu, pozbywając się wszystkiego, co niepotrzebne. Załatwiła wszystkie zaległe sprawy z długiej, pięciostronicowej listy (odpowiedź na dawny e-mail, oddanie butów do szewca itp.). Zaczęła energiczniej się poruszać (zgodnie z regułą „Zachowuj się tak, jak chcesz się czuć”). Wprowadziła zwyczaj szybkich porządków przed snem i zasadę jednej minuty („Nie rezygnuj z żadnego zadania, którego czas realizacji nie przekracza minuty”). Na koniec zachwyciła się własną energią i satysfakcją, jaką dała jej uporządkowana przestrzeń.
W drugim miesiącu eksperymentu zajęła się małżeństwem (mąż o niczym nie wiedział). Sporządziła listę z technikami antynarzekaniowymi – chciała przestać zrzędzić i się złościć. Postanowiła też nie obciążać męża troskami i okazywać mu miłość. Częściej go doceniać, a jednocześnie przestać oczekiwać nagród i pochwał za prace wykonane na rzecz domu. Trzymała się sentencji „Nie kładź się spać zagniewana”. Co do wspomnianych technik: starała się na przykład nie narzucać niczego mężowi, argumentując, że to dla jego dobra („Dorosły człowiek sam ma prawo zdecydować, kiedy włożyć ciepły sweter”). Czasem, zamiast utyskiwać, że zapomniał coś zrobić, wykonywała zadanie sama. Z ulgą powitała koniec miesiąca.
Kolejne rozdziały-miesiące poświęcone są pracy, rodzicielstwu, zabawie, przyjaźni, pieniądzom, pasji (książki), skupieniu, pozytywnej postawie życiowej i… wieczności, czyli tematom związanym ze śmiercią i duchowością.
W kwietniu (rodzicielstwo) Rubin postanowiła być „skarbnicą szczęśliwych wspomnień” dla swoich dzieci: nie tylko uporządkowała ich pamiątki, ale też fotografowała córki przy każdej okazji. („Czy bez zdjęć pamiętalibyśmy ten niezwykły jesienny wieczór, kiedy włóczyliśmy się po Central Parku z Elizą przebraną za wróżkę? Albo ekstazę Eleonor, kiedy po raz pierwszy usiadła na huśtawce?”). Odkryła też – dzięki specjalistycznym lekturom – jak wielkim błędem jest zaprzeczanie negatywnym uczuciom dzieci. Chodzi o stwierdzenia w rodzaju: „Przecież nie boisz się klaunów”, „Przecież lubisz się kąpać”. Dużo lepiej powiedzieć: „Wiem, że… ale…”. Albo z powagą zapisać w notesie: „E. nie lubi klaunów”. Albo po prostu przez kilka minut poprzytulać malucha.
W maju (praca) Gretchen Rubin zaczęła prowadzić blog. Weszła w interakcje z czytelnikami, którzy podchwytywali jej pomysły, dzielili się własnymi doświadczeniami. Dzięki temu, że zajęła się tematem przyjaźni, zrezygnowała z plotkowania. W miesiącu pasji napisała krótką powieść. By stać się bardziej skupioną i uważną, kontemplowała koany, chodziła na kurs rysunku i prowadziła dzienniczek żywieniowy. W miesiącu opatrzonym hasłem „wieczność” czytała książki ludzi, którzy zetknęli się ze śmiercią i biografie św. Teresy z Lisieux (młodziutka Francuzka, dążąca do doskonałości na co dzień, stała się dla niej autorytetem duchowym). Sporządziła też testament.
Niektóre decyzje czy posunięcia okazały się trafione (założenie kółka miłośników literatury dla dzieci), inne mniej (próba zostania kolekcjonerką), jeszcze inne uległy weryfikacji (rezygnacja z krokomierza). W każdym razie Rubin była bardzo kreatywna. W którymś momencie na przykład włączyła do projektu Tydzień Pollyanny: przez siedem dni starała się – podobnie jak bohaterka literacka o tym imieniu – dostrzegać tylko pozytywne aspekty każdej sytuacji. O zadaniu przypominała jej pomarańczowa bransoletka – świetnie spełniła swoją rolę, chociaż pisarce zdarzyło się stracić czujność i poskarżyć się na samą bransoletkę (była szeroka i brzęczała). Gretchen Rubin otwarcie mówi o tym, co jej się udało, a co nie. Przyznaje się do zniechęcenia. A nawet do pewnej „czarnej” soboty, kiedy to cały projekt, ze względu na fatalny nastrój wszystkich domowników, zachwiał się w posadach…
Finał tej historii? W ostatnim rozdziale Gretchen Rubin wspomina przekornie amerykańskiego pisarza Samuela Johnsona, znanego m.in. z tego, że wciąż podejmował postanowienia, których nie dotrzymywał, i cytuje fragment jego dziennika: „Pięćdziesiąt pięć lat podejmuję różnorodne postanowienia, od najwcześniej zapamiętanych chwil tworzę wizję lepszego życia. Niczego nie osiągnąłem. Ale potrzeba działania jest nagląca, ponieważ czasu zostało niewiele. O Boże, pozwól mi postanawiać właściwie i dotrzymywać mych postanowień”.
Czy to znaczy, że projekt spalił na panewce? Oczywiście nie – w przeciwnym razie nie zrobiłoby się o nim głośno, nie byłoby książki i tego artykułu. Ale Rubin przyznaje, że w ostatnim miesiącu, kiedy – przypomnijmy – miała przestrzegać postanowień ze wszystkich miesięcy, nie udało jej się przeżyć ani jednego „perfekcyjnego” dnia. Tabela Postanowień była bezlitosna – przypominała obnażone, nieczyste sumienie. A mimo to… umiała już przekierować uwagę na to, co dawało satysfakcję. Wiedziała, do jakich sposobów się odwołać, żeby poprawić sobie nastrój. Nawet jeśli nie całkiem działały, sam wysiłek sprawiał, że dzień nabierał innej jakości. Zrozumiała coś ważnego: jeśli myśli, że jest szczęśliwa, to znaczy, że naprawdę jest. Więc to kwestia wyboru. I jeszcze jeden wniosek: rozwój ma ogromny wpływ na szczęście.
Abstrahując od książki i efektów pracy jej autorki, warto potraktować jej doświadczenie jako inspirację. Stworzyć własny Projekt Szczęście. Niekoniecznie obejmujący rok, może być krótszy czas. Już sam wybór obszarów życia, nad którymi zdecydujemy się pracować, może się okazać cennym ćwiczeniem. Związki? Kreatywność? Życie seksualne? A może pomaganie innym? No a potem Tabela Postanowień: codzienne sprawdzanie postępów, „ptaszki”, „krzyżyki” czy inne znaki, kolory – wedle upodobań. Od dawna wiadomo, że znacznie łatwiej jest osiągać wielkie cele, jeśli rozłoży się je na mniejsze kroki, konkretne zadania. Trzymanie się konsekwentnie, dzień po dniu własnych wartości tworzy nowe nawyki. A wtedy stare – te destrukcyjne – w naturalny sposób odpadają. I nagle, nie wiadomo kiedy, zachodzi to, czego pragniemy. Zmiana.
Artykuł archiwalny