Przecież nie każda rzecz, jaką słyszymy czy obserwujemy, jest warta tego, by poświęcić jej uwagę i czas, a co dopiero, by nosić ją niczym zadrę w sercu. A jednak wiele osób tak właśnie postępuje, przyczyniając się do własnego cierpienia.
Brać coś do siebie to znaczy wpuszczać w siebie głęboko różne opinie, komentarze i uwagi rzucone w naszym kierunku albo zwyczajnie w przestrzeń. Ktoś usłyszy uwagę, nawet nieżyczliwą, i wzruszy ramionami albo się uśmiechnie. Powie: „Może i taki jestem, ale cóż z tego? Każdy coś ma” albo: „Może i ty masz rację, ale ja się tym niespecjalnie przejmuję” lub: „Jeśli ci przykro, to ja cię bardzo przepraszam”. Natomiast ktoś inny – bardziej urazowy i jak ja to mówię: elektryczny na swoim punkcie – nie zareaguje, „zatka się”, ale za to „połknie żabę”. Powiedziałabym, że on nawet jest na to nastawiony. Chodzi po świecie i wypatruje, gdzie mu chcą zaszkodzić albo dokuczyć. I to jest paradoks – bo z jednej strony jest biedny i poniewierany przez innych, a z drugiej najważniejszy, bo przecież WSZYSCY chcą mu dokuczyć.
Brać WSZYSTKO do siebie, to znaczy uważać, że ONI właściwie o niczym nie myślą, tylko o mnie. To, co mówią, odnosi się do mnie, co czują, odnosi się do mnie, wszystko, co im się podoba i nie podoba… No egocentryzm pierwszej wody. Przejawiają go zwykle ludzie albo ze zbyt wysoką samooceną, albo z za niską. Jedna i druga jest zaburzeniem samooceny. Ktoś może mieć jeszcze nierówną samoocenę, czyli raz za wysoką, a raz za niską, ale zarówno jedna, jak i druga jest nieadekwatna. Nie bazuje bowiem na rzeczywistości i racjonalnej ocenie, a raczej wynika z kompleksów, wymyśleń, obaw, brudów, pragnień, wymarzeń i wyobrażeń na własny temat. Zresztą nic dziwnego, że ktoś, kto jest tak bardzo zajęty sobą, uważa, że inni się też tylko nim zajmują. Taki typowy przykład: X idzie ulicą, po drugiej stronie stoi grupka osób, które się śmieją. Jego pierwsza myśl: „Śmieją się ze mnie”. Albo na korytarzu w firmie kilka osób rozmawia w ożywiony sposób, on się zbliża, a oni zniżają głosy… I znów to przekonanie, że mówili o nim, a oni po prostu nie chcieli, by ktoś ich usłyszał.
Niestety, wychowuje się nas głównie przez negację, nic dziwnego, że się jej kurczowo trzymamy. W kółko słyszymy: „A nie zrobiłeś”, „A zapomniałaś”, „Znów ci się nie udało” – zamiast: „Świetnie ci wyszło, a następnym razem wyjdzie jeszcze lepiej”. Dorastamy w ciągłym braku akceptacji i niespełnieniu, i to często zostaje na całe życie. I jeśli ktoś rzuci w przestrzeń negatywną uwagę, to my zaraz zabieramy ją do siebie, bo nasza. Ciekawie byłoby zrobić badanie, w którym kilkanaście osób siedzi w pokoju i ktoś rzuca tekst o negatywnym zabarwieniu. Ile osób wzięłoby go do siebie? Niestety obawiam się, że wyglądałoby to tak: „To na pewno było o mnie”, „A właśnie, że o mnie”. A przecież to my decydujemy, czy weźmiemy daną rzecz do siebie. Nawet jeśli jest do nas zaadresowana. Jak w tej przypowieści, kiedy przychodzi do mistrza kandydat z pytaniem, czy ten go przyjmie na naukę. Mistrz odmawia, a on zaczyna mu złorzeczyć i obrzucać go najgorszymi obelgami, że wcale go nie potrzebuje, że nie jest taki mądry, jak mu się wydaje… Mistrz znosi to w spokoju, w końcu tamten odchodzi. Uczniowie, którzy byli świadkami tej sceny, pytają: „Ale jak mogłeś pozwolić mu się tak potraktować, mistrzu? Dlaczego nie zareagowałeś?”. Na co mistrz: „Jeśli ktoś chce ci coś dać, ale ty tego nie przyjmujesz, to kto zostaje z tym darem?”.
Nadmiarowy urazowiec to wyjątkowy przypadek. Czy na terapię? Tak, ale ja nie bardzo lubię prowadzić terapię takiej osoby, bo ona (właśnie!) wszystko będzie brać do siebie. Powiedz jej dużo dobrych rzeczy i jedną mniej przyjemną i koniec – ty też się na nią uwzięłaś, też jej nie lubisz albo ty też jesteś niedobra. Bo to często o to właśnie chodzi, że to jest święta osoba, a wszyscy inni są niedobrzy. I tylko jej dokuczają. Ludzie elektryczni na każdym kroku znajdują odrzucenie, w związku z tym sami odrzucają. Mówią sobie: „Nie będę się odzywać”, „Nie będę się spotykać”, „Nie wytłumaczę”, „Nie zapytam, o co chodziło, bo to będzie poniżej mojego honoru”. Włącza się im taka wypaczona honorność na zasadzie: „Nie będę się prosić, nie chcą mnie, to nie”.
Nie chcę powiedzieć, że dla takich osób nie ma ratunku, bo ratunek jest zawsze, jeśli chcesz być uratowany. Ale żeby taka osoba chciała się uratować, musi najpierw zobaczyć, co sama sobie robi. I choć jej urazowość jest „spadkiem” z dzieciństwa, to teraz jest dorosła i warto by już brać odpowiedzialność za swoje zachowanie. Jeśli zauważy, że to ona wykrzywia rzeczywistość, a nie że wszyscy wykrzywiają się na nią, i jeśli nie tyle się tego przestraszy, ile się tym zainteresuje i uwierzy, że zmiana jest możliwa – to wtedy można nad tym syndromem pracować. To nie jest wcale taka smutna konstatacja: „Sam sobie to robię”, bo jej efektem jest stwierdzenie: „To znaczy, że mogę przestać to robić”. Żeby przejrzeć na oczy, nie wystarczy poczucie, że jest się nieszczęśliwym, musi być w człowieku jakiś kawałek zdrowego dorosłego, który zobaczy, że mogłoby być inaczej, lepiej, spokojniej. Jednak jeśli człowiek gra latami w grę pt. „Jestem najbardziej nieszczęśliwy”, łatwo z tego nie zrezygnuje, bo ma dzięki niej zbyt dużo głasków wewnętrznych: „Jestem najbardziej poszkodowana, najbardziej zostawiona”, „Jestem królową biedy”. I kiedy ta gra się kończy i pojawi się konstatacja: „Nie jestem wyjątkowa, jestem przeciętna, taka jak inni”, to nie dla każdego jest to do przyjęcia. Bo co mi zostanie, gdy oddam tę swoją biedę? Czasem bywa, że niewiele albo nic.
Urazowość, choć nie zawsze taka skrajna, jest dość powszechnym zjawiskiem w historii ludzkości, choć u różnych ludzi występuje oczywiście w różnym natężeniu. Działa na zasadzie rekompensaty: coś mi się w sobie nie podoba, z czegoś nie jestem dumny, ale mam na to wytłumaczenie. To inni się mnie czepiają albo są zazdrośni.
Cenną umiejętnością jest nie brać do siebie rzeczy do nas nieskierowanych, ale prawdziwą sztuką jest nie przyjmować do siebie rzeczy wypowiedzianej do nas ze złą intencją.
Jeśli ktoś jest na nas zły, warto go oczywiście przeprosić (jeżeli jest za co) – możemy też nie pamiętać tego, co nam zarzuca, wtedy warto poprosić o wyjaśnienie. Jeśli jednak ktoś nas miesza z błotem niezależnie od naszej pozytywnej postawy (przeprosiliśmy, przyznaliśmy się do winy czy powiedzieliśmy, że nie przypominamy sobie takiego zdarzenia), to znaczy, że ma w tym interes. A ten interes to „bardzo potrzebuję się na kogoś wyzłościć”. Może to być sprawa hierarchii dziobania, że na osoby ważniejsze i trudniejsze nie można się wściec, bo nas zwolnią lub ukarzą, a np. na bliską osobę już można, bo nas kocha.
Prawdziwa sztuka polega na tym, by reagować na zarzuty pod naszym adresem z miejsca głębokiego osadzenia w sobie. Nie chodzi o to, aby być zamkniętym na krytykę i by nagle nikt nie mógł nam niczego powiedzieć, ale żeby zdać sobie sprawę, gdzie jest nadmiar czyjejś intencji, by upłynnić własne brudy. To się nazywa „projekcja” – zrzucanie na kogoś winy, którą de facto mamy w sobie. Miałam taki okres w życiu, że kiedy ktoś w mojej obecności zrobił coś niefajnego, to ja to bardzo mocno wybijałam, podkreślałam. Dopiero potem zdałam sobie sprawę, że moja nadmierna sprawiedliwość, praworządność i święte oburzenie na pewne praktyki brały się z tłumionego wkurzenia na matkę. Skrzętnie korzystałam z okazji, w której moja reakcja była usprawiedliwiona – w końcu okazywałam ją w słusznej sprawie i mogłam wsadzić w nią mnóstwo nierozładowanego gniewu i poczucia bezradności.
Dlatego jeśli ktoś wylewa na nas „wiadro pomyj”, mogłoby nas to w ogóle nie dotykać, bo prawdopodobnie nie chodzi mu o nas. No chyba że trafi w nasz czuły punkt. To wtedy wychodzimy z tego starcia bardzo obolali. Jeśli jednak mamy zdrowy stosunek do siebie, czyli akceptujemy siebie ze wszystkim, w tym z własnymi brudami, to mniej nas boli, że ktoś nas trafił. Mówimy wtedy: „No tak, masz rację, jestem bałaganiarą”. Albo: „Czasem potrafię się zachować niefajnie, przepraszam”, „Postaram się robić to jak najrzadziej”, ale nie będziemy się przecież z tego powodu truć. Jeśli jednak mamy w sobie silnie rozbudowanego krytyka wewnętrznego, a do tego nieszczęśliwe wewnętrzne dziecko, to będziemy się tym truć latami. Ile to razy słyszałam od kobiet: „Bo teściowa pierwszego dnia spojrzała się na mnie i wypaliła: »Ale żeś sobie wybrał«. Nigdy jej tego nie zapomnę”. Oczywiście, teściowa się zachowała nieładnie i powiedziała bardzo przykrą rzecz, ale pomyśl sobie, że może ona jeszcze nie pogodziła się z tym, że swojego syneczka oddaje jakiejś babie. Można powiedzieć, że to ty wygrałaś, bo zabrałaś jej dziecko, jeśli jest typem takiej zawłaszczającej matki. Rozumiem, że młoda dziewczyna mogła się poczuć źle w takiej sytuacji, ale po paru latach powinna sobie już dać spokój. A nie podlewać i hodować tę wewnętrzną nienawiść w sobie, bo kiedyś została zraniona. Strasznie dużo osób tak robi. I to ciągnie się w nieskończoność i przejawia różnymi podjazdami, wojnami, a nawet wrzodami.
Kiedy coś, co ktoś zrobił lub powiedział, dotyka nas tak mocno, jakby wbijał nam nóż w serce – mamy obowiązek zająć się sobą, a nie tą drugą osobą. Zastanowić się, co te słowa czy to zachowanie we mnie poruszyły, co mnie tak naprawdę „załatwiło”. Zamiast krzyczeć: „A to cham”, „Co za świnia”, spytać siebie: „Dlaczego ja tak bardzo to przeżywam?”. Jednej z moich klientek, która miała właśnie taki trwający latami konflikt z teściową, powiedziałam: „Zobacz, jaka ona jest dla ciebie ważna”. „Nieprawda, ona jest dla mnie właśnie nieważna” – odpowiedziała, oczywiście zła. „Zobacz, ile ty o niej mówisz, ile myślisz, ile czasu jej poświęcasz. I to ma być nieważna osoba?”. Nie załatwisz sprawy, mówiąc sobie „A to wredna baba”, ale pytając siebie samą: „Czego ja tu chciałam? Czego nie dostałam?”. Bardzo często dziewczyny chcą, by teściowa była ich matką zastępczą, lepszą od tej prawdziwej, żeby je pokochała i przyjęła do rodziny. Czasem teściowa staje się nawet ważniejsza niż facet. Więc jak tu się w dupę dostaje, to boli to cholernie. I taka dziewczyna chodzi potem jak zbita, jak struta. I wszyscy jej bliscy za to zbierają. A lepiej powiedzieć sobie: „Chciałam rzeczy niemożliwych, ale bardzo chciałam i dlatego teraz jest mi tak przykro. Rozumiem siebie. Będę dla siebie tym bardziej dobra”.
Na przykład tak jak powyżej… Zanim jednak przejdę do dalszych rad, chciałam zaznaczyć, że są one skierowane do tych, którzy naprawdę chcą pracować nad sobą i swoimi zranieniami. Bo nie wszyscy chcą i nie wszyscy wierzą, że jeśli jest źle, to może być lepiej. Mało tego, niektórzy zrobią nawet tak, by było jeszcze gorzej – im, tobie i nam. Ale wróćmy do tematu. Co robić, kiedy spotyka cię zranienie?
Przede wszystkim przyznaj przed sobą, że zostałeś zraniony, że cię boli, że jest ci przykro i smutno. To jest już 50 proc. pracy. Bo wtedy można kontynuować: „Dlaczego to mnie tak zraniło? Dlaczego znów z tego powodu poczułem się gorszy? Przecież mam tyle fajnych cech, coraz więcej rozumiem, coraz więcej mi się udaje…”. Jeżeli teraz skupisz się właśnie na tej części siebie, która dobrze funkcjonuje w świecie – to ona może pomóc tamtej, skłonnej do urazy części. Przecież nie ma nikogo, kto ma same dobre cechy. Przy okazji dobrze jest też popytać się innych o ich wady, to bardzo pomaga na spotkaniach w grupie. Od razu tworzy się więź między uczestnikami. „Ty też to masz?!”. Jeśli się ma mądrego przyjaciela – ale podkreślam, mądrego – to można opowiedzieć mu całe zdarzenie i zapytać, czy nie przesadza się w ocenie. Tylko uwaga, to skupianie się na pozytywnym nie jest po to, żeby zagłuszyć tamto, co zabolało.
Pamiętaj o oddechu. Zwykle kiedy nas coś boli, odruchowo wstrzymujemy oddech, by nie czuć bólu. Błąd. Głębokie wdech i wydech przez kilka minut nie tylko cię uspokoją, ale też pomogą doświadczyć tego, co cię dotknęło, pobyć z tym uczuciem. To jest dla ludzi bardzo trudne, bo oni zwykle rozbabrują problem, a nie przeżywają. Przeżyć to przepuścić to, co się czuje, przez siebie i nie udawać, że tego nie ma lub że mnie nie obchodzi.
Kolejna wskazówka: „zmień kanał”, czyli zrób coś zupełnie innego niż przed chwilą. Jeśli siedziałeś, to wstań, pomachaj rękami, pokrzycz, potup, pośpiewaj, popłacz. A potem zrób sobie kąpiel, obejrzyj coś w telewizji, wyjdź do ludzi. Dopiero kiedy popłaczesz, pooddychasz, potupiesz, dopiero kiedy to uczucie przejdzie przez ciało – możesz się zastanowić, co teraz chcesz zrobić.
Powiedz osobie, która cię zraniła, wprost: „Zraniłeś mnie”, „Zrobiło mi się przykro”. Nawet nie jest tak ważne, by druga strona to zrozumiała czy przeprosiła, ważne, żeby to powiedzieć. Przyznać się do tego, zakomunikować. Oczywiście trudno jest przyjąć do wiadomości odpowiedź: „Jak zwykle dramatyzujesz”, ale z drugiej strony nie spodziewajmy się niczego mądrego czy przełomowego. Ten, kto uderzył w nasz czuły punkt, też musi tę informację przepracować. A ludzie są na bardzo różnych poziomach świadomości. Jedni potrafią powiedzieć „przepraszam”, innych zatyka. Kiedy mówisz do drugiej osoby: „Zraniłeś mnie” – to wprawdzie odsłaniasz się, ale też stajesz za sobą i pokazujesz, że się tego odsłonięcia nie boisz i chcesz, by traktowano cię z szacunkiem, tak jak ty sam siebie traktujesz. I innych też.
Na pocieszenie powiem, że im dłużej się nad swoimi zranieniami pracuje, tym lepiej sobie człowiek z nimi radzi. Ma więcej energii, spokoju i otwartości na innych. Owszem, może posłuchać, co ktoś inny ma do powiedzenia na jego temat, bo to może być cenna wiedza, ale na pewno nie pozwoli się poniżać, obrażać ani umniejszać.