1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Dlaczego warto pielęgnować uśmiech i dystans, nawet gdy w życiu bywa trudno? Rozmowa z Ewą Stelmasiak

Dlaczego warto pielęgnować uśmiech i dystans, nawet gdy w życiu bywa trudno? Rozmowa z Ewą Stelmasiak

Śmianie się jest jednym z ważnych mechanizmów radzenia sobie z wyzwaniami(fot. Smile/Getty Images)
Śmianie się jest jednym z ważnych mechanizmów radzenia sobie z wyzwaniami(fot. Smile/Getty Images)
Czy tam, gdzie jest cierpienie, jest też miejsce na uśmiech? O tym, dlaczego w życiowych trudnościach dystans bywa lepszym narzędziem niż powaga za wszelką cenę, Agnieszka Radomska rozmawia z Ewą Stelmasiak.

Jest taka piękna scena z filmu „Nietykalni”. Nie przypominam jej sobie dokładnie, więc opiszę tak, jak zapamiętałam. Sparaliżowany milioner zatrudnia do opieki młodego chłopaka z przedmieścia, który właśnie wyszedł z więzienia. Sytuacja głównego bohatera jest naprawdę poważna, właściwie jedynie mówi samodzielnie. W jednej ze scen opiekun pozwala sobie na dowcip, który jest przejawem humoru pozbawionego ograniczeń jakiejkolwiek poprawności. Dla żartu zaciąga mu na twarz prześcieradło, tak jak robi się to zmarłym w kostnicy. Obaj wybuchają śmiechem. Jest w tej scenie coś wspaniałego. Ten rodzaj dystansu, który jednocześnie pokazuje, jak piękna łączy ich więź.
Znam tę scenę i zgadzam się – robi piorunujące wrażenie. Bo żartowanie z tabu jest tabu. Oczywiście jest to wspaniała forma zdejmowania ciężaru gatunkowego z jakieś dramatycznej okoliczności, nadawania lekkości na przekór powadze sytuacji. Ale by tego rodzaju sytuacja mogła się wydarzyć i nie przynieść nikomu szkody, muszą być spełnione dwa warunki: odpowiedni kontekst i szczególna relacja.

Jeśli mamy zażartować z czegoś, co jest objęte tabu, musimy mieć pewność, że odbiorca tego komunikatu będzie znał i zrozumie nasze dobre intencje. Jedna osoba uzna to za doskonały dowcip i rozładowanie napięcia w rewelacyjny sposób, inna odbierze jako wyszydzenie, poczuje się dotknięta, urażona do żywego. Zawsze jest ryzyko, jednak nawet jeśli czarny humor jest ryzykowny, to warto szukać przestrzeni na radość, lekkość, przyjemność i budować relacje na takim poziomie bezpieczeństwa psychologicznego, który na nie pozwoli.

Mam teraz taką myśl, że przecież dla dzieci, które przebywają w hospicjum z powodu choroby nowotworowej, ogromną radością jest wizyta klauna… Nie potrzebują kogoś, kto się nad nimi pochyli i będzie rozpaczał, potrzebują się śmiać. Często chyba zapominamy, że tam, gdzie jest dramat, może pojawić się także miejsce na uśmiech. Wydaje mi się, że ludzi, którzy doświadczają podobnych sytuacji, trzeba otoczyć takim rodzajem życzliwości, w którym będzie miejsce także na doświadczanie radości, by mogli poczuć się nie wykluczeni, ale zaproszeni do wspólnoty.

Śmianie się jest jednym z ważnych mechanizmów radzenia sobie z wyzwaniami. Pamiętam sytuację tuż po wybuchu wojny w Ukrainie. Wszyscy byliśmy przerażeni, rzuciliśmy się w akcie społecznej solidarności na pomoc, co było bardzo budujące. W wielu rozmowach jednak przewijał się wtedy wątek, czy wypada dać sobie w tych okolicznościach przyzwolenie na przyjemność, na radość... Czy można się śmiać i bawić, kiedy w tle jest to wielkie, poważne, ogromne cierpienie gigantycznego kalibru? Myślę, że to jest wręcz niezbędne dla higieny psychicznej, by w sytuacji deprywacji – w tym konkretnym przypadku deprywacji poczucia bezpieczeństwa – nie dokładać sobie jeszcze deprywacji drobnych przyjemności. Nikomu nie pomoże to, że będziemy się umartwiać tematem i pogrążać się w nim emocjonalnie, nie dając sobie furtki na oddech właśnie przez uśmiech.

Nie tylko sobie nie dajemy prawa do radości w obliczu dramatu, innym też je odbieramy. Pamiętam zgryźliwy komentarz jednej z sąsiadek w reakcji na to, że w jednym z mieszkań w tym czasie tuż po inwazji Rosji osoby z Ukrainy urządziły imprezę i było ciut głośno: „Wstydu nie mają, wojna tam jest, ludzie umierają, a oni się bawią”.
Trudno mi do końca zinterpretować tego rodzaju reakcje, ale trochę to jest próba narzucania innym, jak mają coś przeżywać. Albo jeszcze lepiej – jacy mają być. Tak naprawdę my nie mamy żadnego prawa, żeby dawać jakiekolwiek przyzwolenie komukolwiek, bo każdy jest samostanowiącą jednostką i o ile nie narusza norm społecznych, na przykład w tym konkretnym wypadku nie robi imprezy w godzinach ciszy nocnej bez uzgodnienia, to nasza opinia na ten temat nie ma żadnego znaczenia. Uzurpujemy sobie jednak prawo do zarządzania emocjami innych ludzi, do dyktowania, co i jak mają czuć. Śmiech i radość nie muszą oznaczać umniejszania dramatu. To bywa koło ratunkowe, mechanizm obronny, tarcza, która pomaga przetrwać.

Całkiem dosłownie właśnie o tym mówi wspaniały film „Życie jest piękne”. Kto by pomyślał, że można zrobić wzruszający i jednocześnie pełen humoru film, którego akcja toczy się w obozie koncentracyjnym. Genialny Roberto Benigni gra rolę więźnia, który próbuje przekonać swojego syna Guido, że ten koszmar, który ich otacza, jest tylko formą zabawy dla dorosłych. W tym filmie nie ma brutalnych wojennych scen, a jednak właśnie dlatego wzrusza do łez.
To jest dobry przykład takiego podejścia do życia, które bardzo sobie cenię, a które nazywa się playfulness. Nie chodzi o głupkowate dowcipkowanie, zwłaszcza że nie każdy ma takie kompetencje i w wielu sytuacjach to jest zupełnie nie na miejscu. Chodzi raczej o stosowanie zabawy w życiu w przeciwieństwie do traktowania wszystkiego śmiertelnie poważnie. Takie podejście polega na pewnej lekkości, na dystansie i na śmiechu, który jest wyższą formą dystansu. Bezcennym narzędziem jest też przekierowywanie uwagi na rzeczy zabawne, choćby na zwierzaka, który leży obok. Nawet jeśli będę obłożnie chora czy czymś trudnym przejęta, to przecież patrząc, jak kot przybiera przedziwne figury albo pies śpi w śmiesznej pozycji, choć na chwilę się uśmiechnę, a nie skarcę siebie: przecież miałam się teraz zamartwiać.

Czasem ważniejsze jest to, by choć na chwilę odwrócić uwagę od problemu, niż to, by natychmiast go rozwiązać. Aktywne poszukiwanie okazji do uśmiechu nie tylko pomaga przetrwać trudne chwile, ale ma też pozytywne skutki psychologiczne, bo służy budowaniu więzi i relacji z innymi, kiedy robimy to razem.

Zobacz też: Klucz do szczęśliwego życia? Dobry humor i dystans do siebie

Razem to słowo klucz. Bo w sytuacji kryzysu najbardziej pomaga taka zwyczajna bliskość drugiego człowieka, jego na nas uważność, poczucie przynależenia do wspólnoty mimo wszystko. Myślę, że te trzy rzeczy pozwalają nam uniknąć tego, co jest w takich sytuacjach najgorsze, czyli lęku i bezradności.
Bardzo mi się podoba triada: bliskość, uważność i przynależność. Bliskość w sensie bycia w kontakcie i konstruktywnej komunikacji. Nawet jeżeli mamy trudność w doborze sposobu ekspresji, bo nie jest to dla nas łatwe i naturalne, albo nie mamy doświadczenia w towarzyszeniu osobom w kryzysie, zawsze można szukać, dopytywać, słuchać i sprawdzać. Mnie całe życie towarzyszy takie zdanie, że ludzie nie będą pamiętali tego, jakich słów przy nich użyłeś, ale będą pamiętali, jak się przy tobie czuli. Jeśli możemy sprawić, że ktoś poczuje się przy nas, choćby na chwilę, dobrze, lżej, wykorzystujmy to. Czasem naprawdę niewiele potrzeba, by ktoś dzięki nam się uśmiechnął. Pomimo wszystko.

Żyjemy w kulturze, która nie uczy nas obsługi cierpienia. Mam wrażenie, że ktoś, kto doświadcza straty, kogo spotyka życiowa tragedia, jest trochę dla reszty niewygodny. Nie wiemy, co zrobić w konfrontacji z kimś w takiej sytuacji. Zwłaszcza w sytuacjach bliskiego spotkania z tragedią, która dotyka bliskich. Nie wiem, czy sama umiem reagować w takich sytuacjach, ale wiem na pewno, jakie reakcje mnie samą jeszcze bardziej ściągają w dół. Nie zapomnę jednej z nich. W życiowym dołku, i to takim porządnym, gdy posypało się moje małżeństwo, a tuż po chwili także życie zawodowe i finansowe, usłyszałam od znajomego, który był trochę przypadkowym świadkiem mojej opowieści o strachu i przerażeniu, jakie wtedy mi towarzyszyły: „O Boże, to jest straszne, co cię spotkało. Bardzo ci współczuję, aż mam gęsią skórkę, ale nie wiem, co ci poradzić, bo nawet sobie nie umiem wyobrazić, co bym zrobił w takiej sytuacji”. Chyba niczego gorszego nie mogłam wtedy usłyszeć...
No tak, bo ostatnie, czego ci wówczas było trzeba, to litość i rozpacz nad twoim losem. W książce „Troskliwe przywództwo”, która przybliża ideę compassionate leadership – łączenia troski o dobrostan pracowników z potrzebą maksymalnej efektywności – jest grafika, która to doskonale ilustruje. Wykres pokazuje różnicę pomiędzy troską, empatią i litością oraz obrazuje zależność pomiędzy każdą z tych emocji a gotowością do udzielenia komuś wsparcia. Otóż litość jest na samym dole wykresu – to komunikat: „Żal mi ciebie”, dla którego gotowość do udzielenia pomocy jest bliska zeru. Rośnie ona przy empatii, która komunikuje: „Solidaryzuję się i współodczuwam z tobą”, a najwyższa jest dla troski, która oznacza: „Jestem tu, aby ci pomóc”. Co bardzo ważne, ten wykres pokazuje, że te trzy emocje świadczą o różnym stopniu rozumienia tego, co przeżywa druga osoba. Oczywiście przy litości stopień zrozumienia, a więc i działania w konsekwencji, jest znikomy. Tutaj w grę wchodzi nawet paternalizm, a więc traktowanie drugiego człowieka jak dziecko, które nie ma wystarczająco rozwiniętych kompetencji.

Właśnie tak się wtedy poczułam – jak życiowa sierotka.
Pytanie, jak poczuł się autor komunikatu. Nie chcę mówić o tej konkretnej sytuacji, bo przecież nie wiem, kim jest ten człowiek, ale okazywanie litości w takiej formie bardzo często wiąże się z poczuciem wyższości – „Patrzę z góry na twoją sytuację, nie mam zgody na to, by w tę sytuację wejść głębiej, mogę tylko ulitować się nad tobą”. To nie jest współczucie, a już na pewno nie troska. Bo troska to empatia plus sprawczość.

Czyli samą empatią niewiele zdziałamy?
Nie we wszystkich sytuacjach, które nas angażują emocjonalnie, możemy coś zdziałać. Nie zawsze też chcemy. Dobrze pamiętać o tym, że nadmierna empatia wobec krzywdy, której doświadcza ktoś inny, może się niekiedy obrócić przeciwko nam i nikomu nie przynieść żadnych korzyści.

We wspomnianym „Troskliwym przywództwie” jest wyraźne rozróżnienie na empatię rozumową i empatię emocjonalną. Pierwsza z nich owocuje troską i konkretnym działaniem, efektem drugiej może zaś być stan, który autorzy nazywają „empatycznym uprowadzeniem”. Tak mocno współodczuwamy z kimś, kto doznaje krzywdy, że odczuwamy ją niemal jak swoją własną. Pogrążamy się w tym cierpieniu. Tak się może zdarzyć, gdy oglądamy w telewizji sceny okrucieństwa wojennego, ludzi cierpiących głód albo krzywdzone zwierzęta, i to niezawinione cierpienie przenika nas do głębi. Nie podejmujemy jednak działania, bo albo nie chcemy, albo jest ono poza orbitą naszych możliwości. Wtedy istnieje realne zagrożenie empatycznego wypalenia.

Powiedziałaś wcześniej, że ważny jest stopień rozumienia tego, co przeżywa dana osoba.
Tak, chodzi o to, by nie patrzeć na to, co ktoś przeżywa i czego doświadcza, jak na coś, co jest zewnętrzne w stosunku do mnie, a więc mi obce. Sytuacja, która dziś mnie nie dotyczy, jutro może stać się moim udziałem. To jest doświadczenie tzw. wspólnego człowieczeństwa. Tak naprawdę w dużym stopniu to, co nas spotyka, jest loterią. Oczywiście nie deprecjonuję tu sprawczości, ale na wiele wydarzeń w życiu nie mamy wpływu i wielu nie przewidzimy. W tej optyce i przy takim założeniu, że mnie również może spotkać podobny trud czy graniczne życiowe doświadczenie, możemy pochylić się nad tym z ciekawością, chęcią poznania, zrozumienia. Gdy pochylamy się nad nieszczęściem innego człowieka w ten sposób, od razu minimalizujemy ryzyko usytuowania siebie w pozycji wyższości. Wracając do tego, od czego zaczęłyśmy rozmowę – wszyscy jedziemy tym pociągiem z pełną świadomością i rodzajem pokory względem tego, że wykoleić na chwilę czy na długo może się każdy wagon.

Trzeba mieć więc w sobie także gotowość poznania. Jakiś rodzaj otwartości na to, by dowiedzieć się, jak ktoś, kto mierzy się z czymś trudnym, doświadcza samego siebie i świata. Trzeba mieć gotowość przeczytania choćby jednego rozdziału z książki, a nie tylko obejrzenia okładki.
Na opisanie tego używam metafory brzydkiego robaka, bardzo ją lubię. Na pierwszy rzut oka to odrażający insekt – czyli coś, co budzi nasz strach, może nawet wstręt, od czego instynktownie chcemy trzymać się z daleka. Ten sam robak, jeśli podejmiemy trud i zechcemy przyjrzeć mu się przez lupę, może się okazać bardzo sympatycznym stworzeniem, z pięknymi wielkimi oczami, uroczymi czułkami, kosmatym futerkiem, które z bliska wzbudzi w nas już zupełnie inne emocje. To, co z zewnątrz wydaje się trudne, nieprzyjemne czy odrzucające, po zmianie perspektywy może się okazać zupełnie inne. Jeśli się czemuś przyglądamy z autentyczną ciekawością i chęcią poznania, to okazuje się, że to nie jest wcale takie straszne.

Myślę, że nawet przy dużej gotowości zanurzenia się w czyjąś opowieść wcale nie tak łatwo w wielu sytuacjach ukryć to, że jest nam kogoś po prostu żal.
Nie chodzi o to, by to ukrywać. Raczej o to, by nie sprowadzać całego człowieka do roli ofiary. Owszem, ten ktoś być może padł ofiarą – wypadku, systemu, oszustwa czy byłego męża. Ale to nie znaczy, że należy ten aspekt jego doświadczenia wzmacniać i uwypuklać. Prawdziwe wsparcie powinno polegać na czymś zgoła odwrotnym – na odnoszeniu się, także na poziomie sposobu komunikacji, do sprawczości tej osoby. Ważne jest, by zwłaszcza wobec życiowego kryzysu widzieć tego człowieka w całości, a nie patrzeć na niego tylko przez pryzmat tego, co mu się przydarzyło.

Gdy widzimy osobę z niepełnosprawnością, często postrzegamy ją właśnie przez pryzmat niepełnosprawności, osobę pogrążoną w żałobie tylko przez pryzmat żałoby. Tymczasem ta osoba nadal ma swoje pasje, jest kobietą albo mężczyzną, osobą zawodowo aktywną, może nawet grać w drużynie sportowej, choć porusza się na wózku. Ważne jest szukanie tego, co łączy nas z tą drugą osobą mimo jej trudnego doświadczenia, szukania punktów wspólnych, a nie tego, co nas odróżnia. Osobna sprawa – bardzo moim zdaniem istotna – to pewien ciężar gatunkowy, który na takie życiowe trudy nakłada sam język, jakim się posługujemy. Człowiek niepełnosprawny brzmi jednak inaczej niż człowiek z niepełnosprawnością, prawda? To po prostu jedna z jego cech, która coś o nim mówi, ale go nie definiuje, a to różnica. Chodzi o to, by zjawiska i doświadczenia, które nas spotykają, traktować bez zbędnych etykiet mentalnych czy niepotrzebnych konstruktów myślowych.

Zobacz też: Optymizmu można, i warto, się nauczyć

Chyba niewiele osób ma tę zdolność – pochylenia się nad czyjąś tragedią z otwartością, ciekawością, gotowością towarzyszenia w tym doświadczeniu. Jeżeli komuś umiera bliska osoba, to ten ktoś nagle staje się trochę niewidzialny. Traktuje się go jak jajko, którego strach dotknąć choćby pędzelkiem, bo się stłucze. Tak panicznie się tego boimy, że w gruncie rzeczy rozsądnie jest ominąć tę osobę szerokim łukiem, powiedzieć kurtuazyjne „współczuję straty” i się usunąć. Jak się odnaleźć w relacji z taką osobą, co robić, by – tak jak wspomniałaś – z jednej strony uszanować ogrom jej cierpienia, a z drugiej nie sprowadzać całego człowieka do tego jednego aspektu jego życia?
Niektóre doświadczenia życiowe zostały w naszej kulturze stabuizowane. W pewnych sytuacjach, takich jak na przykład żałoba czy budząca społeczny lęk choroba, choćby padaczka, roztacza się nad osobami je przeżywającymi coś w rodzaju parasola ochronnego. To są doświadczenia takiego kalibru, że staramy się te osoby chronić za wszelką cenę, często je izolując, więc tak naprawdę wcale ich nie chronimy. Mało tego, unikając kontaktu, możemy je wręcz skrzywdzić. Odwracamy się, mając nawet dobre intencje, kiedy one są w największej potrzebie. Tutaj nie ma gotowej recepty, ja na pewno nie podjęłabym się sformułowania zasad, na jakich trzeba w takich sytuacjach postępować, bo to bardzo indywidualne kwestie, przez każdego człowieka przeżywane odmiennie. Ale jedno można zrobić zawsze – zapytać, czego ten ktoś teraz potrzebuje. Nie na zasadzie kurtuazyjnego: „Czy mogę ci jakoś pomóc”, od razu zakładając, że pewno usłyszymy: „Nie, ale dziękuję za troskę”. Można pójść krok dalej i nawet szczerze ujawnić swój dyskomfort, mówiąc coś w rodzaju: „Słuchaj, nie chcę być jak słoń w składzie porcelany, nie chcę powiedzieć czy zrobić czegoś, co pogorszy twoją sytuację, trudno mi znaleźć odpowiednie słowa w tej sytuacji, ale pamiętaj, że jestem obok”. Owszem, trzeba się wykazać ogromnym wyczuciem i delikatnością, ale przecież nie można zakładać od razu, że ktoś, kto przeżył tragedię, nie ma potrzeby pójść na spacer, jakoś się odprężyć, zrelaksować, poczuć przez chwilę „normalnie”, nawet się pośmiać. Nadal jest całym człowiekiem, poturbowanym, ale to nie jest powód, by odmawiać mu prawa do zaspokajania rozmaitych potrzeb.

Ewa Stelmasiak autorka książki „Lider dobrostanu”. Mentorka, trenerka, konsultantka ws. dobrostanu osobistego i organizacyjnego. Prowadzi WellCulture Institute.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze