Jako ludzie łakniemy i szukamy przyjemności. Zatraciliśmy jednak umiejętność zarządzania nimi – ten swoisty instynkt zachowawczy chroniący nas przed autodestrukcją. I to właśnie popycha nas w ramiona nałogu – twierdzi psychoterapeuta Robert Rutkowski, kiedyś sam uzależniony.
Czy dzisiejsze czasy sprzyjają uzależnieniom?
Dowodem na to jak bardzo są niedawne amerykańskie badania, w których obliczono, że człowiek w czasach średniowiecza przyjmował w ciągu całego swojego życia tyle informacji, ile współczesny człowiek przyjmuje w ciągu jednego dnia. Na przestrzeni wieków nie zmieniliśmy się wcale, jeśli chodzi o rozmiar i pojemność urządzenia, jakim jest mózg, natomiast ilość bodźców, jaką nim odbieramy, przerażająco się zwiększyła. Mówiąc kolokwialnie: przegrzewają nam się styki. Nie wyrabiamy. Futurysta Alvin Toffler w latach 50. ubiegłego wieku napisał książkę „Szok przyszłości”, w której prorokował, że przyjdą takie czasy, kiedy człowiek przestanie ogarniać te wszystkie nowinki technologiczne, z którymi będzie się stykał. I miał rację.
Czasy są więc podłe i przerażające, a na dodatek ta niemożliwa do ogarnięcia ilość bodźców styka się z naszymi słabościami: lenistwem, niefrasobliwością, brakiem chęci chronienia siebie. Człowiekowi wysiada instynkt samozachowawczy, czyli swoiste zabezpieczenie przed szkodliwym wpływem świata, przejawiające się np. poprzez smak czy wstyd.
Zobacz też: Nie ma dobrych narkotyków – mówi psychoterapeuta, Robert Rutkowski w rozmowie o uzależnieniach
W jaki sposób działa to zabezpieczenie?
W bardzo prosty. Człowiek, jeśli coś mu nie smakuje, czuje obrzydzenie. To ono pojawia się na twarzy, kiedy pierwszy raz w życiu pije się wódkę czy wypala papierosa. Mogę tu wymieniać jeszcze inne substancje, na przykład heroinę, którą znam, a z którą pierwszy kontakt kończy się zawsze torsjami, czyli szokową reakcją organizmu. To są sygnały wysyłane do nas, żeby zrobić STOP. A czym jest wstyd? Uczuciem, które chroni nas przed rozwiązłością, przed wchodzeniem w niejasne relacje seksualne. A obecnie wstyd jest się wstydzić. Przyszedł do mnie niedawno 20-letni mężczyzna, który wyznał, że ma problem z seksem. „Na czym on polega?” – spytałem. „Na tym, że mam 20 lat i jestem prawiczkiem”. „Chłopie, o czym ty mówisz? Dlaczego uważasz, że to jest problem?”. Ano dlatego, że on się porównuje z innymi. I czyta, że 13-, 14-latki rozpoczynają życie seksualne i że to jest norma, czyli on nie jest w normie. A przecież każdy ma swoją drogę, swoją ścieżkę i późniejsza inicjacja seksualna nie musi być od razu chorobą. Świat naprawdę zwariował! A ci, którzy nie mają barier ochronnych, czyli silnego poczucia własnej wartości, będą wchodzić w różnego rodzaju pęknięcia, jak na przykład uzależnienie.
W definicji uzależnienia często podaje się, że to ucieczka od samego siebie, ale czy w tych – jak pan mówi – „podłych i przerażających” czasach nie jest ono też próbą wypisania się z otaczającej nas rzeczywistości?
Czy uzależnienie jest ucieczką od siebie, czy od świata? Moim zdaniem to są kolejne etapy. Cel jest ten sam – żeby było lżej, żeby mniej bolało. Uzależnienie jest zadaniem sobie bólu w innym miejscu, żeby w tamtym przestało boleć. To jak, kiedy boli ząb, wbić sobie igłę w piętę. Ból pięty na chwilę pozwoli zapomnieć o zębie. I podobnie człowiek, którego boli dusza, sięga po narkotyki – a mówiąc „narkotyki”, mam też na myśli alkohol. To jeden z najbardziej niebezpiecznych narkotyków, bardzo silnie uzależniający i bardzo silnie negatywnie działający na cały organizm człowieka. I podstępny, bo występujący w anturażu czegoś miłego.
W filmie „Najlepszy” matka mówi do syna narkomana: „Jureczku, już lepiej, żebyś pił”.
Ludzie mówią, że alkohol to dla nich reset. Tymczasem alkohol nie rozluźnia, on paraliżuje. Ludzie mówią, że alkohol poprawia nastrój. Nie, on go zmienia. Człowiek pod działaniem alkoholu jest zatruty, odurzony, odcina się od zmysłów. Dla mnie semantycznym dowodem na to, jak nie radzimy sobie z traktowaniem naszych zachowań, jest słowo „rausz”. Z czym się pani kojarzy „bycie na rauszu”?
Z czymś w rodzaju miłego pobudzenia, upojenia.
A wie pani, co znaczy słowo rausch po niemiecku? Upojenie, ale też otępienie. Albo „napić się dla kurażu”. Courage to po francusku odwaga, która też jest odcięciem się od zmysłów. Ale dobrze nam się kojarzy, prawda? W ten sposób oswajamy sobie truciznę. Podobnie jest dziś z paleniem marihuany, które zaczyna się wkradać na salony i być dobrze postrzegane. Ja się kiedyś wstydziłem, że palę marihuanę, teraz to jest trendy. Tak jak kokaina. Trzeźwość nie jest już dziś trzeźwością sensu stricto i można być pozornie trzeźwym człowiekiem, który sobie okazjonalnie wciąga kokainę, pali marihuanę… Ale to nie wszystko.
Miałem niedawno sesję z parą, do życia której wkradła się zdrada i która usłyszała od poprzedniego psychologa, a właściwie usłyszała to zdradzona kobieta: „Ale czym się pani przejmuje? Przecież to naturalne, mężczyzna musi sobie od czasu do czasu na boku coś bzyknąć”. Jak widać, niektórzy przedstawiciele mojego zawodu załapali się na wspomnianą dewaluację pewnych wartości.
Nie mówię, że wszyscy powinniśmy być mnichami zen, ale nazywajmy rzeczy po imieniu. Jeżeli nauczyciel pali papierosy i mówi młodzieży o szkodliwości brania narkotyków, to kim on jest? Hipokrytą. Jest niewiarygodny, dzieciaki od razu to wyczują. Warto mówić prawdę. „Nie radzę sobie z moim nikotynizmem”, „To jest moja słabość”, „Nie jestem z tego dumny, nie popieram tego”, a nie przekonywać, że narkotyki są złe, ale palenie jest w porządku. Jeśli ktoś się decyduje być takim pomagaczem i radzić innym w ich problemach, to musi być spójny. Powinien zastanawiać się nad tym, co mówi, bo jego słowa mogą zdemolować komuś życie.
Są uzależnienia bezsprzecznie postrzegane jako szkodliwe: narkotyki, dopalacze. Alkohol i papierosy też – choć tu pewnie z dużym marginesem przyzwolenia. Ale są także uzależnienia, których nie traktuje się jako niebezpieczne. Na przykład poprawianie urody.
Ono się zawiera w takim ogólnym terminie o nazwie „uzależnienie od własnego wizerunku”. Ten nałóg szczególnie dotyka ludzi z piedestału, eksponowanych. Ludzie w ogóle bardzo szybko przyzwyczajają się do tzw. głasków, do miłych rzeczy. Nie ma w tym nic złego, dopóki nie dzieje się tak, że kiedy tego zabraknie, to następuje utrata sensu życia. Tak jest z politykami, uzależnionymi od wydzielania się neurohormonów, które powoduje już samo bycie na piedestale. Oni celowo generują zamieszanie wokół siebie. I tak się tworzy tzw. szum medialny.
Już Stanisław Lem zauważył w „Bombie Megabitowej”, że znalezienie jakiegoś terminu w Internecie jest poprzedzone setkami tysięcy informacji kompletnie zbędnych. Lepiej iść do zwykłej biblioteki. Sam to robię i widzę, że w bibliotekach jest coraz więcej ludzi. Oni już zrozumieli, że obecnie najważniejsza jest umiejętność selekcji. Jako gatunek ludzki jesteśmy ogromnie podatni na bodźce zewnętrzne, dlatego musimy sami się od nich odgradzać.
Skoro nałogi odcinają nas od zmysłów, trzeba do tych zmysłów powrócić?
W rzeczy samej. Istotą jest odcięcie bodźców, nie zmysłów. Uzależnienia odcinają właśnie zmysły, a im więcej bodźców do nas wtedy dociera, tym większy szum powoduje. Jeśli bodźców będzie mniej, to nasze zmysły będą bardziej nastawione na ich odbiór.
W książce „Pułapki przyjemności” mówi pan: jeżeli jemy obiad, jednocześnie oglądając telewizję, to nie czujemy smaku tego, co mamy na talerzu.
Zgadza się. Podsumowując ten kawałek naszej rozmowy, człowiek jest coraz bardziej słaby, pozbawiony wartości, fundamentów, a przez ciągłe porównywanie się – także pewnych barier wewnętrznych, które sam na własne życzenie i własną zgubę likwiduje, by się wpisać w kontekst. Dlatego niezmiernie ważne jest środowisko, w jakim funkcjonujemy. Nic dziwnego, że rodzice tak martwią się, gdy ich dziecko wpada w tzw. złe towarzystwo.
Na ile to, czy popadniemy w uzależnienie, zależy od środowiska, a na ile od naszej wrodzonej podatności? A może człowiek jako gatunek czuły na bodźce jest po prostu z natury podatny na uzależnienia?
Jesteśmy urodzonymi poszukiwaczami przyjemności. To atawizm. Gdyby człowiek nie chciał, by było mu przyjemniej, toby nie odkrył ognia. Kiedy pierwszy raz ogrzał się przy ogniu i zjadł mięso z upolowanego zająca, opieczone na tymże ogniu, zrozumiał, że jest to o wiele przyjemniejsze niż siedzenie w ciemności, w zimnie i żucie surowego jedzenia. Cały rozwój naszej cywilizacji był możliwy dzięki wrodzonemu pędowi do szukania przyjemności.
I ułatwiania sobie życia.
Kiedyś człowiek, żeby napić się wody, musiał pójść kilometr do wodopoju, zażył trochę ruchu, poobserwował okolicę. Dziś nie ma takiej potrzeby, wszystko jest dostępne na aplikacji. Człowiek się zredukował na własne życzenie. Śmiem twierdzić, podążając za Tofflerem, że osiągnęliśmy czasy zerowe. W tej chwili może nas uratować jedynie świadome odchodzenie od nadmiaru bodźców. Sztuką dobrego życia nie jest robienie trzeciego fakultetu czy szukanie nowych kanałów dostępu do informacji, tylko właśnie nierobienie tego. Nie dodawanie, tylko odejmowanie. Sztuka selekcji. Jako człowiekowi dojrzałemu oczywiście jest mi łatwiej się z tym uporać, bo też osiągnąłem jakieś punkty zerowe. Dlatego świadomie nie chcę być dobrze poinformowany, nie chcę mieć pozornie łatwiej i przyjemniej, nie szukam dwóch rzeczy w cenie jednej, kiedy potrzebuję tylko jednej.
Twierdzi pan, że powinniśmy się nauczyć zarządzać naszymi przyjemnościami?
Tak naprawdę musimy się nauczyć zarządzać samym sobą. Wtedy będziemy gotowi na przyjemności. Łatwiej jest radzić sobie z jedzeniem człowiekowi niegłodnemu, który jadł trzy godziny temu posiłek, więc nie czuje histerycznego głodu. Niech pani sobie wyobrazi kogoś, kto jada regularnie w ciągu dnia, i kogoś, kto przez cały dzień nic nie jadł, bo nakręcała go adrenalina, jaką daje praca, i nagle o 19.45 idą obaj do restauracji.
Pierwszy pewnie zamówi to, na co ma ochotę, drugi cokolwiek, byle szybko i dużo.
Albo zrobi tak jak grubas ze słynnej sceny z „Sensu życia według Monty Pythona”, który zamówił wszystko z karty. W czym? W wiadrze. Z kolei pierwszy z uśmiechem na ustach, spokojnie będzie wybierał, selekcjonował, zastanawiając się, na co tym razem ma smak. I tę metaforę można przełożyć na nasze wewnętrzne poukładanie. Jeżeli jesteśmy wewnętrznie wygłodniali, popękani, jeżeli nie mamy bazy w postaci poczucia własnej wartości – będziemy zachłystywać się nowymi bodźcami: co chwila nowa partnerka, nowy samochód, nowe buty. Można tak wymieniać bez końca rzeczy czy zachowania, które mają nas zaspokoić. Jaki jest tego efekt? Głód nie gaśnie. Jest coraz większy.
Człowiek woli albo w ogóle zrezygnować ze wszystkich pokus – czyli nie piję, nie palę, nie uprawiam seksu, nie biegam, nie jem i jestem całkowicie z boku – albo korzystać ze wszystkiego. Wolimy to, niż zadać sobie trud i popracować nad kontekstem, w którym funkcjonujemy. Nie trzeba być od razu abstynentem, można próbować alkoholu, ale być świadomym, co on mi daje, a co zabiera. Ja celowo rezygnuję z alkoholu, ponieważ on nie daje mi nic, a wielu rzeczy pozbawia. I wcale nie jestem wojującym ortodoksem neofitą, który kiedyś pił za dużo, a teraz nie pije wcale…
…tylko nie pije pan dlatego, że panu to już nie służy.
Właśnie tak. Alkohol przestał mi służyć i jest dla mnie stratą czasu. Pod wpływem alkoholu nie jestem sobą, a od kiedy się polubiłem, bycie sobą jest przyjemne. Kiedyś piłem dla swoistego kontekstu, czyli dla towarzystwa. Alkohol służył mi do pokrycia, zatuszowania moich kompleksów. A ponieważ wziąłem się za siebie, poszedłem na jedną terapię i drugą, to zniknęły kompleksy. I nagle alkohol też przestał działać, przestał być potrzebny. Przestałem chcieć kłamać, a alkohol to kwintesencja kłamstwa.
Zauważyłem, że wielu moich pacjentów, ludzi biznesu, pije nie dla samego smaku alkoholu czy jego działania, ale dlatego że piją ich kontrahenci. Czyli mamy coś, co się bardzo często pomija w analizach psychologicznych. Mamy uzależnienie fizyczne, psychiczne i to uzależnienie społeczne, środowiskowe.
Presja społeczna to silne narzędzie wpływu.
Często najtrudniejsze do pokonania przez uzależnionych pacjentów.
Pana praca polega na pokazaniu im, jak mogą się uniezależnić od opinii innych zamiast od konkretnej substancji?
Praca w leczeniu uzależnienia nigdy nie powinna być skoncentrowana na samym niepiciu czy niebraniu. Czy zaprzestaniu jakichś zachowań, jeśli mówimy o uzależnieniu behawioralnym, jak np. seksoholizm. Nie, tu chodzi o całkowite przeprogramowanie człowieka.
Przychodzimy na ten świat głodni przyjemności. Jak się zachowuje małe dziecko? „Jakiż kontrast między promienną inteligencją dziecka a ograniczoną umysłowością dorosłego” – napisał gdzieś Zygmunt Freud. To jest kwintesencja naszej rozmowy – wracajmy do naszego wewnętrznego dziecka. Ono dużo lepiej wie, jak żyć. Kiedy jest głodne, to co robi? Płacze, bo chce zaspokoić głód. A co robi dorosły? Gasi go, eliminuje. Bo w tym momencie ma dużo ważniejsze rzeczy do zrobienia. Przestaliśmy o siebie dbać. Nie jemy, nie śpimy, nie odpoczywamy, bo mamy projekt do wykonania. Pogubiliśmy się do tego stopnia, że prawdopodobnie dlatego ludzkość wymiera i tak mało się rodzi dzieci, bo one wzbudzają w nas poczucie winy.
No, takiej teorii jeszcze nie słyszałam…
Oczywiście żartuję sobie trochę, ale coś w tym jest. Nie chcemy płodzić dzieci, bo jesteśmy uzależnieni od wygodnego życia. Ja mam teraz w domu 5-miesięcznego bobasa i rozkoszuję się tzw. dojrzałym ojcostwem. Syn jest moim trenerem uważności. Pierwszą rzecz, jaką pod jego wpływem zrobiłem, było skrócenie czasu pracy. Przyjmuję mniej pacjentów. Stwierdziłem, że nie chcę sobie odbierać przyjemności obcowania z nim. Jeśli miałbym zatem na koniec pokusić się o jakąś radę, to brzmiałaby ona tak: uczmy się od swoich dzieci odróżniania rzeczy ważnych od tych nieistotnych.
Robert Rutkowski: psychoterapeuta, pedagog, trener umiejętności psychologicznych. Prowadzi prywatny Gabinet Psychoterapii i Rozwoju Osobistego w Warszawie, specjalizuje się w leczeniu uzależnień, depresji, nerwic oraz w zarządzaniu stresem. Współautor książek „Spowiedź narkomana” i „Pułapki przyjemności” (wyd. Muza).
Wywiad archiwalny.