Sekrety są po to, żebyśmy nie obciążali bliskich swoimi błędami. Ale też by lepiej wypadać w ich oczach. Jednak nawet jeśli mamy dobre intencje, to gdy sekret wymknie się spod kontroli... może być za późno na szczerość. Kiedy mówić, a kiedy milczeć – zastanawia się Wojciech Eichelberger, psychoterapeuta.
Wyobraź sobie, że pewna kobieta znajduje mejl, w którym jej mąż pisze o uczuciu do innej. Mimo rozpaczy udaje, że nic nie wie, bo obawia się, że ujawnienie sekretu męża zakończy ich małżeństwo. I teraz sama ma przed nim tajemnicę…
Kiedy stajemy się posiadaczem cudzego, ale ważnego i bolesnego dla nas sekretu, najlepiej to jak najszybciej ujawnić. Np. powiedzieć coś w rodzaju: „Boję się przyznać, że wiem, ale źle mi się z tym twoim sekretem żyje”. Bo udawanie, że nic się nie wie o tak zasadniczej zmianie uczuć partnera, jest dla nas emocjonalnie bardzo kosztowne. Nie sposób być wówczas z kimś takim blisko, skoro nie możemy się wobec niego zachowywać spontanicznie. Mamy wówczas wybór pomiędzy ekspresją albo depresją. Zamykanie w sobie ogromnej emocjonalnej energii wzbudzonej przez wątpliwości w tak żywotnej dla nas sprawie z reguły powoduje to, co nazywam depresyjną implozją albo depresją implozyjną.
Czyli można zachować w tajemnicy pożyczony sekret?
Tylko wówczas, gdy mamy w sercu głębokie i szczere przekonanie, że „skoro on mi o tym nic nie mówi, to znaczy, że to nie ma dla niego wielkiego znaczenia i nasz związek jest nadal dla niego najważniejszy”. Ale zawsze nas to będzie emocjonalnie drogo kosztować, bowiem długo może brakować nam pewności, czy nasza emocjonalna inwestycja dla związku jest korzystna czy wręcz odwrotnie.
Może się opłacić, jeśli związek przetrwa?
Za duże ryzyko. Lepiej sprawę wyjaśnić, pytając na przykład: „Kochanie, czy to aktualny list, czy ta sprawa jest już zamknięta? Bo jeśli nie, jeśli tam jest twoje serce i twoje szczęście, to odejdź”. I dodać, w zgodzie ze słusznie uważaną za świętą regułą, że na nienawiść zasługuje tylko grzech, a grzesznikowi zawsze należy się miłość: „Nie jest to dla mnie łatwe i nienawidzę tego, co zrobiłeś, ale kochanemu człowiekowi mogę życzyć tylko szczęścia”. A wtedy, ku naszemu zaskoczeniu, możemy z drugiej strony usłyszeć: „Kochanie, to już przeszłość, tu i tylko tu, tylko przy tobie jest moje serce”. I jaka ulga!
Ale można też usłyszeć: „Kocham tamtą. Bałem się powiedzieć, ale skoro już wiesz…”.
Wtedy okazuje się, na ile jesteśmy osadzeni w sobie, czy mamy do siebie szacunek i jakie jest nasze poczucie wartości. Jeśli twardo stoimy na ziemi i znamy swoją wartość, to stać nas będzie na to, żeby mimo bólu i rozczarowania naszej odchodzącej miłości życzyć szczęścia.
A może tylko nam, Polakom, się wydaje, że brak sekretów to gwarant szczęścia? We Francji czy Włoszech w społecznościach mieszczańskich małżeństwa zawierano na podstawie koligacji i majątku, a nie miłości. Może więc sekrety, zwłaszcza te związane z niewiernością, nie mają takiego znaczenia?
Myślę, że różnice w podejściu do sekretów i niewierności tkwią w czymś innym niż narodowość czy ugruntowana mieszczańska tradycja.
W czym?
Chodzi o poziom szczerości.
Albo jest się szczerym, albo nie. Gdzie tu miejsce na poziomy?
Odpowiedź nie jest prosta. Szczerość może mieć kilka poziomów, które zależą od poziomu naszej samoświadomości. Pierwszy z nich obejmuje to, co nas nauczono cenić i uważać za uniwersalne wartości, plus nasz wyuczony sposób radzenia sobie ze sobą i relacjami z innymi. Czyli nasze wychowawcze i kulturowe sformatowanie. Jedną z jego zasad może być właśnie to, że w małżeństwie liczą się koligacje i majątek, a nie miłość, bliskość i zaufanie. A sposobem radzenia sobie z tym jest przymykanie oczu na zdrady. Albo odwrotnie, że epizody niewierności nie mają znaczenia dla trwałości stałych związków – a nawet dobrze im robią.
Najpierw trzeba poradzić sobie z sekretami, które mamy sami przed sobą. Wejść na drogę szczerości.
Ten gorset przekonań jest dla nas niewidzialny?
Niewidzialny, bo uwewnętrzniony i dlatego mylnie uznawany za własny, właściwy i nieomylny. Freudowska teoria psychoanalizy powstała w oparciu o doświadczenia w leczeniu histerii, która u kobiet na przełomie XIX i XX wieku była bardzo często diagnozowanym stanem ciała i umysłu. Kobiety bez jakichkolwiek organicznych przyczyn nie były w stanie kontrolować swoich emocji, traciły przytomność, dostawały napadów drgawkowych, cierpiały np. na niedowłady kończyn, traciły słuch, głos, a nawet zdolność widzenia. Jak się okazało, przyczyną tego wszystkiego był zbyt ciasny kulturowo-obyczajowy gorset, skrajnie ograniczający kobietom możliwość zaspokajania ich podstawowych potrzeb. Ale kobiety te zapytane, czy żyją w zgodzie ze swoimi żywotnymi potrzebami i czy są szczere, prawdziwe w swojej ekspresji, z pewnością odpowiedziałyby: tak.
Gdy te cierpiące na histerię kobiety poszły do Freuda na analizę, to…
…miały szansę – nie zawsze się to udawało – odkryć swoje prawdziwe, zindywidualizowane Ja i adekwatną ekspresję swoich potrzeb i emocji. Nasze ciała, serca i umysły z reguły potrzebują głębokiej pracy, analizy i refleksji, by pod przykrywką sformatowania – czyli nawykowego, wyuczonego myślenia, przeżywania i reagowania – dostrzec to, co naprawdę czujemy i czego naprawdę potrzebujemy. Wtedy tajemnicze, niezrozumiałe dysfunkcje i choroby znikają jak zły sen, a prawdziwość i szczerość znaczą już zupełnie co innego niż przedtem.
Można mieć sekrety przed samym sobą?!
Nie jesteśmy w stanie nawet sobie wyobrazić, jak wiele mamy iluzji na własny temat, jak długo i z jakim niewzruszonym przekonaniem o własnej autentyczności potrafimy żyć życiem zaprogramowanych robotów. Tak więc w kontekście naszych ludzkich, odwiecznych poszukiwań prawdy o sobie wynalazek psychoterapii jest rewolucją na skalę cywilizacyjną. Ale droga do szczerości na tym się bynajmniej nie kończy. Dopóki nie doświadczymy swojej duchowej natury – czyli tego, kim w istocie jesteśmy – to nie mamy szans na prawdziwą szczerość, możemy być tylko szczerze nieprawdziwi.
To kiedy mamy mówić, że zdradziliśmy?
Z pewnością wtedy, gdy jakaś inna osoba staje się dla nas emocjonalnie ważniejsza niż stały partner czy partnerka. Jeśli np. po sporadycznym zbliżeniu zaczynasz się z kolegą z imprezy integracyjnej spotykać i rozmawiać o stałym partnerze, to z pewnością jest to gruba nielojalność świadcząca o głębokim kryzysie w twoim związku. Wtedy ryzykując rozstanie, trzeba to położyć na stole. Ale gdy hołdując świętej zasadzie współodpowiedzialności, oboje przepracujecie kryzys, to wasz związek i wy sami na tym skorzystacie. Jeśli jednak nie znajdziecie w sobie takiej woli lub przepracowanie będzie z innych powodów niemożliwe, to znaczy, że czas się rozstać. Nie zalecam natomiast mówienia o sporadycznych przygodach. Jeśli po czymś takim gryzie cię sumienie, to milcz i przysięgnij sobie, że już nigdy więcej tego nie zrobisz. Nie obciążaj partnera/partnerki swoją niedojrzałością i moralnym kacem. A nade wszystko nie ceduj na niego/na nią decyzji, co ma się w tej sytuacji stać z waszym związkiem. To podwójna niedojrzałość. Nie proś też o przebaczenie, bo jeśli je dostaniesz, to ulegniesz złudzeniu, że masz sprawę z głowy. A to nieprawda. Bo najtrudniej jest naprawdę wybaczyć sobie, w swoim sumieniu. Jeśli nie dajemy rady unieść swojej winy, to szukajmy pomocy psychoterapeuty, spowiednika lub mądrego przyjaciela. Ale gdy wpadamy w recydywę, a wpadki stają się regułą, to znaczy, że albo nie jesteśmy we właściwym związku – i trzeba go porzucić lub radykalnie zreformować – albo że wewnętrznie do stałego związku jeszcze nie dojrzeliśmy. Albo że cierpimy na jakąś formę uzależnienia, np. od seksu.
A co zrobić, gdy to my jesteśmy zdradzeni i sekret zostanie nam ujawniony?
Jeśli nas na to stać, możemy rozpocząć najważniejszą rozmowę życia od zdania: „Nie za bardzo mnie interesuje, co robisz ze swoimi genitaliami, lecz bardzo potrzebuję wiedzieć, gdzie jest twoja lojalność i do kogo należy twoje serce”. Choć nawet w przelotnym romansie mogą przecież pojawić się dzieci. A to z reguły kompletnie demoluje cały dotychczasowy układ i zamienia go w nader trudną rzeczywistość rodziny patchworkowej.
Moja przyjaciółka odkryła, że jej mąż stracił pieniądze odłożone na dom i jeszcze narobił długów. A kolejna sama ukrywała przed partnerem, że straciła pracę i wzięła kredyty, by się nie wydało…
Gdy więdną miłość i pożądanie, to zdrada finansowa bywa większą zdradą niż seksualny skok w bok. Bo finanse mogą w ogromnej mierze zaważyć na jakości wspólnego życia, edukacji i bezpieczeństwie dzieci, a nawet wnuków oraz na wielkości masy spadkowej. Zobowiązania finansowe w stosunku do współrodzica i wspólnych z nim dzieci trwają także wtedy, gdy wszelkie więzi między byłymi partnerami dawno już wygasły. Więc trzymanie w tajemnicy przed partnerem finansowej wpadki dużego kalibru jest bardzo podejrzanym wyborem. Z pewnością nie ma to nic wspólnego z ochroną jej/jego interesów, za to jest prawie na pewno próbą oszustwa lub rozpaczliwego ratowania w oczach partnera swojej reputacji. Z pewnością jest także wyrazem lekceważenia. Bo odmawiamy dorosłej, wybranej przez nas na partnera osobie prawa do informacji i przywileju wspierania nas w kłopocie oraz wpływu na wspólny lub dalszy samotny los.
Film „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” to diagnoza społeczeństwa hipokrytów i kłamców. Czy rzeczywiście w takim społeczeństwie żyjemy i powinniśmy kontrolować i sprawdzać bliskich?
Kontrola i zazdrość to skazana na klęskę siłowa próba utrzymania związku, a zarazem ucieczka przed wysiłkiem samorozwoju i odzyskiwania poczucia wartości i godności własnej. Związek – tak jak organizm – będzie żył długo i szczęśliwie tylko wtedy, gdy będzie karmiony tym, co mu najlepiej służy. A naszym związkom najlepiej służą: czas i uwaga, pokora co do możliwości zaspokojenia wszystkich potrzeb partnera, wyrozumiałość, wzajemny szacunek, zaufanie, uznanie prawa partnera do jego tajemnic i sekretów, a także – praktykowana od czasu do czasu – gotowość do pogodnych poświęceń na jego czy jej rzecz.