Nie na darmo w podróży doznajemy różnych olśnień, które nie są nam dostępne na co dzień – bo jesteśmy w zawieszeniu: już nie tu, a jeszcze nie tam. I wtedy może dokonać się w nas zmiana – pisze psycholożka Katarzyna Miller.
artykuł archiwalny
Miałam kiedyś taki okres, że dużo jeździłam pociągiem z Warszawy do Łodzi. I podczas tej stosunkowo krótkiej podróży doznawałam czegoś ogromnie cudownego. Stanu pt. „już wyjechałam, ale jeszcze nie dojechałam”. To znaczy, że nikt do mnie nie ma praw, nikt nie może niczego ode mnie wymagać ani chcieć, ale też ja nie mogę niczego wymagać od nikogo. Bo mnie nie ma. Jestem niejako w nawiasie. Przemieszczam się, a jednocześnie się nie ruszam. Pokonuję jakąś drogę, ale jednocześnie nie muszę się nią przejmować. Jestem też w bardzo wygodnej sytuacji, bo mogę się dostać, gdzie chcę, właściwie bez wysiłku.
Podróż w znaczeniu pokonywania drogi do jakiegoś celu może być dla nas cudownym stanem zawieszenia, poddania się życiu i temu, dokąd nas prowadzi. Podczas jazdy pociągiem albo lotu samolotem człowiek często ma niepowtarzalną okazję, by przemyśleć swoje życie. Wracają do niego różne przebłyski z tego, co się niedawno wydarzyło, co ktoś powiedział i jak on na to zareagował, przypominają się też dawne sprawy, odkurzają wspomnienia. Może dotrzeć do jakichś głęboko ukrytych znaczeń lub podsumować i domknąć coś, co tego się domagało. Ale to nie wszystko, co może dać nam podróż.
Mam miłe przeżycie podróżnicze sprzed trzech dni. O tym, jak podróżowałam na ulicę Wilczą w Warszawie. Po wielu miesiącach zbierania się spakowałam wszystkie torebki, które wymagają naprawy, a mam ich sporo, do „Pani Paskowej”, jak ją nazywam, która ma swoją pracownię na Wilczej właśnie. Kiedy już wyszłam od niej, rozejrzałam się i kątem oka zobaczyłam trzy piękne fotele przed kawiarnią nieopodal, na jednym z nich siedział przystojny pan, chyba właściciel, który spokojnie palił fajkę. A że miałam akurat trochę czasu, powiedziałam: „Usiądę sobie tu koło pana, dobrze?”. On na to: „Oczywiście, ale tylko jeśli będzie pani naszym gościem”. „Co pan ma na myśli?”, „Jeśli napije się pani kawy na przykład”. Nie musiał mnie namawiać. Weszłam do środka po coś do czytania i moim oczom ukazała się Anglia w pigułce. A właściwie uroczy angielski klub z whisky i cygarami. Zielone, ciemne ściany, skórzane kanapy, mnóstwo trunków i unoszący się fantastyczny zapach tytoniu do fajki. Pan zrobił mi kawę, usiadłam sobie w fotelu, wzięłam jedną z książek i na zmianę – czytałam i oglądałam okolicę. A budynki na Wilczej są takie, jakie najbardziej lubię, bo przedwojenne.
Poprosiłam, żeby pan mi dmuchał fajką w okolicy stolika, bo uwielbiam zapach dymu z fajki, z daleka dobiegał gwar Marszałkowskiej, i pomyślałam, że nie muszę wcale jechać do Londynu, bo przecież mam go tutaj i teraz. Siedziałam więc i patrzyłam na przechodniów, co uwielbiam robić, zwłaszcza za granicą. A tu szedł pan w śnieżnobiałej koszuli – pewnie śpieszył się na ważne spotkanie, a tu pani w sandałkach na obcasie z opaloną gołą nogą w sukience w modnym pudrowym różu, widać, że na bieżąco z trendami. Wszystkie moje zmysły były dopieszczone: wzrok, smak, słuch i zapach, a jako osoba bardzo zmysłowa to właśnie najbardziej lubię w podróżach.
Jak napisała Elizabeth Gilbert w swojej słynnej „Jedz, módl się, kochaj”: docenianie przyjemności może być kotwicą czyjegoś człowieczeństwa. Wszystkie podróże w moim życiu są podróżami dla przyjemności. I te na łono przyrody, i do wielkich miast, i te towarzyskie, i służbowe. Obok podróży samotnych, które są zwłaszcza dla kobiet przełomowe, wyjątkowo istotne dla mnie są podróże zawodowe, ale nie takie, że jedziesz na konferencję do innego miasta czy kraju, ale że jedziesz, żeby zobaczyć, jak tam robią pewne rzeczy, zainspirować się, nauczyć. Takie podróże poznawczo-edukacyjne. Poznajesz miejsca, ludzi, kulturę, dzieła sztuki i sposób rozwiązywania rozmaitych problemów, podejścia do pewnych spraw.
Choć uwielbiam podróże w tzw. dzicz, to bardzo cenię sobie też takie wyjazdy, podczas których mogę chłonąć codzienne miejskie życie obcych ludzi. Właśnie w ich codzienności, nie od święta – kiedy idą do pracy, prowadzą dzieci do przedszkola, kiedy ulice tętnią życiem. Ale typowo turystyczne miejsca też odwiedzam, na przykład takie włoskie miasteczko pod Wenecją – Lignano Sabbiadoro. Niezwykle długa miejscowość, usytuowana praktycznie wzdłuż ulicy. Po jednej stronie knajpy i kawiarnie, po drugiej ekstrasklepy. Siadasz sobie w kawiarnianym ogródku, popijasz prosecco i podziwiasz wystrojonych przechodniów. Brzmi, jakbym była w kinie, ale nie do końca, bo czasem jest między nami interakcja, ktoś się uśmiechnie, zagada, powie: „dzień dobry”. Oglądam, ale jednocześnie uczestniczę w tym świecie. Wtapiam się w otoczenie. Kiedyś byłam z moją przyjaciółką w ogródku przy restauracji Warszawa Wschodnia i wiecie, kto się do mnie uśmiechnął? Sharon Stone. Naprawdę. Właśnie wychodziła, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się, ja też, powiedziałyśmy sobie „dzień dobry” i poszła dalej. I nie musiałam jechać do Hollywood, żeby ją spotkać. Cuda zdarzają się codziennie.
Pewnie każdy ma taką listę miejsc, które chce koniecznie zobaczyć. Ja na przykład ciągle czekam na podróż do Sandomierza. Planujemy ją z Edkiem, od kiedy mieszkamy też (oprócz Warszawy) w Kazimierzu Dolnym, niczym trzy siostry z Czechowa wyjazd do Moskwy. I choć Sandomierz blisko, to jakoś do tej pory się nie udało. Ciągle jest za mało czasu, a szkoda wpaść tak na szybko w przelocie. Kiedyś w końcu do tego Sandomierza dojedziemy.
Jak widać, mityczne miejsce, do którego całe życie się wybieramy, nie musi być wcale daleko. Edek miał kiedyś marzenie, by zobaczyć Wiżajny, miejscowość najbliżej ruskiej granicy, w powiecie suwalskim. Wymyślił sobie, że tam musi być przepięknie. Niestety, pojechał i przepięknie nie było. Choć Suwalskie jest zachwycające, to w samych Wiżajnach mu się nie podobało. Za to mamy swój domek w Kazimierzu, do którego jedziemy, kiedy tylko możemy. I jest tam tak, jak sobie wymarzyliśmy.
Fajnie jest mieć miejsce, do którego się wraca co lato, co miesiąc, co parę dni. Sporo wspomnień wielu polskich rodzin wiąże się z takimi miejscami. Co roku jedzie się na letnisko i co roku jest tak samo, a jednocześnie zupełnie inaczej, zwłaszcza kiedy się jest dorastającym dzieckiem. Do dziś słodko pamiętam, jak co lato z ojcem jeździliśmy do Rucianego i jak wszyscy się cieszyli: „o, już jesteście!”. Fajnie też poznawać nowe miejsca i nowe kultury. Jeśli ktoś lubi jeździć zawsze w to samo miejsce, to pewnie liczy się dla niego poczucie bezpieczeństwa, a jeśli zawsze chce w nowe miejsce, to powiedziałabym, że ma jakiś problem z przywiązaniem się. Ale najfajniej mieć jedno i drugie – poczucie bezpieczeństwa i ciekawość tego, co jest za horyzontem.
Kiedy jeździłam jako młoda dziewczyna z Warszawy do Łodzi i z powrotem, przejeżdżałam przez Koluszki i z okien pociągu widziałam, że za stacją jest taka fajna droga. „Muszę kiedyś wysiąść i zobaczyć, co tam dalej jest” – powiedziałam sobie. Miałam z tą drogą za stacją zupełnie tak jak Eduś z Wiżajnami. I kiedyś rzeczywiście wysiadłam i poszłam tą dróżką. Nic na niej ciekawego wprawdzie nie znalazłam, ale byłam bardzo z siebie zadowolona, że to zrobiłam. Sprawdziłam, kiedy jest następny pociąg, poczekałam na stacji, poczytałam książkę, wsiadłam i szczęśliwa pojechałam dalej. Mam jeszcze jedną taką niesprawdzoną dróżkę w Warszawie, za końcem torów na Wyścigach. Jest tam zakręt, który nie wiem, dokąd prowadzi, a jakoś mnie korci.
Długo marzyłam o Madrycie, do którego nigdy nie dojechałam i chyba nie dojadę, bo nie bawią mnie już odległości samolotowe, a lotniska są zbyt męczące. Jako młoda PRL-owska panienka marzyłam oczywiście o Paryżu, w którym byłam potem kilka razy, choć za pierwszym mało mi się podobało. Rozczarował mnie brudem, kiblami, które były w opłakanym stanie oraz czarnoskórymi, którzy bez przerwy mnie zaczepiali. Ale gdy pojechałam tam znowu, po iluś latach, to już tak nie było i się z Paryżem polubiliśmy. Od zawsze był na topie mojej listy miejsc do zobaczenia, zaraz obok Nowego Jorku, który mnie z kolei totalnie zachwycił. Choć ogromnie się go bałam, bo miałam sama przyjechać z lotniska do znajomych i martwiłam się, że się zgubię. Niepotrzebnie. Manhattan to była miłość od pierwszego wejrzenia. Wszyscy mi pomagali, wszyscy się bardzo cieszyli, że zawitałam do Nowego Jorku.
Bywa tak, że jest się w jakimś miejscu po raz pierwszy i ma się poczucie, że mogłoby się tu mieszkać już zawsze albo że już kiedyś się tu mieszkało. Czy to energia miejsca, która jest kompatybilna z naszą wewnętrzną energią? Dla mnie Nowy Jork to nieustający ruch, ale ruch, który ma w sobie frajdę, zmysłowość, nie taki pęd zmęczonych ludzi, tylko raczej kogoś, komu się bardzo chce. Podobną energię mają też dla mnie Dublin i Barcelona.
Kim jestem w podróży? Sobą, ale sobą inną. Tą sobą, na którą mam za mało czasu w pędzącym życiu. Jestem sobą bardzo zjednoczoną ze światem, nie odrębną. Wtapiam się w ulice, w przyrodę, nastrój, jaki panuje dookoła. Przesiąkam nim.
Strasznie lubiłam mieszkać w Sztokholmie, gdzie pracowałam przez jakiś czas. Czasem tęsknię… Uwielbiam być też na wodzie, na łódce, nawet takiej łupince, wędkarz łowi w nocy ryby, a ja po cichutku gapię się w gwiazdy. Byłam też na wielkich statkach pasażerskich, gdzie o czwartej nad ranem wszyscy już spali, a ja na deku podziwiałam wschód słońca pośród nieskończonego oceanu. Raz koło mnie usiadł kormoran i razem tak sobie płynęliśmy.
Zwiedzałam oczywiście Tunezję i Wyspy Kanaryjskie, widziałam cud rafy koralowej w Egipcie, wyrzeźbioną w skale świątynię w Jordanii – Petrę i skupisko flamingów w Maroku. W Turcji wypożyczyłyśmy z przyjaciółką samochód (ona świetnie prowadzi) i podczas gdy wszyscy inni turyści siedzieli w hotelu w Alanyi, pojechałyśmy same w góry. To, co tam przeżyłyśmy, wystarczyłoby na niejeden film, nie tylko przyrodniczy. Przepaście, wodospady, antyczne amfiteatry, małe wioseczki. W jednej z takich wiosek, zmarznięte do szpiku kości, weszłyśmy do knajpki pełnej mężczyzn, przerażone, czy nas wpuszczą. Nie tylko wpuścili, ale też postawili nam dwa foteliki, cztery piecyki i przynieśli gorącą herbatę. Usiedli wokół nas i się na nas gapili. I co chwila wchodził jakiś nowy, bo się po wsi rozniosło, że dwie turystki tak wysoko wjechały. Zjeździłyśmy Toskanię i Umbrię, osobno Prowansję i Lazurowe Wybrzeże, samochodem, zatrzymując się tam, gdzie nam się podobało, na tak długo, jak chciałyśmy. Podobnie objechałyśmy Czechy i była to zachwycająca wycieczka – tak blisko, a tak zaskakująco pięknie i inaczej. Dla takich chwil warto opuścić wygodne łóżko i ciepłą kuchnię we własnym domu.
Dlaczego jeszcze warto podróżować? By podziwiać cuda, karmić zmysły, poszerzać horyzonty, oglądać na żywo dzieła sztuki, które znamy tylko z kart albumów, no i jeść. Niektórzy jeżdżą tylko po to. Warto podróżować dla różnych fajnych ciuchów, zwłaszcza butów, i elementów wystroju wnętrz. Kiedy pierwszy raz wracałam ze Sztokholmu, to mało brakowało, bym jeszcze założyła na głowę miskę do warzyw i otuliła się dywanem, tyle rzeczy chciałam przywieźć. Do dziś mam je wszystkie, korzystam z nich i nigdy nie oddam, bo to cudne pamiątki.
Warto podróżować też po to, żeby kogoś poznać, by nie siedzieć samemu w domu. Aby zostawić na chwilę to, co się ma i kim się jest. By się oderwać od myślenia o codzienności i różnych takich „a nie zrobiłam” albo „a zrobiłam, ale nie tak wyszło jak chciałam”, od wymagań i oczekiwań własnych i cudzych. W podróż wyruszamy incognito, bo skoro nie jesteśmy Sharon Stone, to możemy być tym, kim naprawdę jesteśmy albo kim chcielibyśmy być. Poza tym możemy poznać nowych ludzi, a możemy nikogo nie poznać, możemy poruszać się tylko „po wierzchu”, a możemy też wchodzić bardziej do środka. Raz nie weszłam do środka, bo się wystraszyłam. Zakolegowałam się ze sprzedawcą w Egipcie, który prowadził sklepik ze skórami. I on mnie zaprosił na kolację do domu. Nie poszłam. Następnego dnia wysłałam koleżankę, by przeprosiła, że się źle czułam. On jej powiedział, że jest załamany, bo zrobił wielkie przyjęcie z orkiestrą i zaprosił całą swoją rodzinę. Był mną zachwycony, ale oni tam wszyscy są turystkami zachwyceni. Gdybym była z mężem, pewnie by mnie nie zaprosił. Więc uważałam, że dobrze zrobiłam, choć trochę żałowałam, że nie zobaczyłam prawdziwego egipskiego domu i przyjęcia.
Życzyłabym wszystkim podróży, na którą będą mieć pieniądze i podczas której będą się dobrze czuć. Życzę wam, abyście mieli poczucie, że jedziecie tam, gdzie naprawdę chcecie i z kimś, z kim będziecie się dobrze czuli (a może tym kimś będziecie wy sami?). Życzę chłonności i braku oczekiwań, czyli otwartości na to, co się stanie. Życzę pogody i cudownych okoliczności przyrody. Ale też poczucia, że czasem nie trzeba nigdzie wyjeżdżać, by spędzić cudownie czas.