Jeśli ktoś będzie chciał się z tobą bić, to najpierw uciekaj. Jak cię dogoni, to proś go, żeby dał spokój. Jeśli to nie pomoże i rzuci się na ciebie, pokaż mu swoją przewagę, ale tak, żeby nie zrobić mu krzywdy. O to, jak uczyć dzieci samoobrony, pytamy psychoterapeutę Wojciecha Eichelbergera.
Z niedawnych badań psycholożek z SWPS, Małgorzaty Wójcik i Marii Mondry, wyłania się dość ponury obraz życia dzieci poza domem. Otóż okazuje się, że w szkole podstawowej przemocy doświadcza 45 proc. uczniów, a w średniej – 37 proc. Skąd dzieci kopiują przemocowe zachowania – z życia rodzinnego, społecznego, kultury masowej?
Od zawsze to wiadomo – a Freud i jego kontynuatorzy ujęli to jedynie w naukową koncepcję – że proces wychowawczy zwany socjalizacją jest sam w sobie formą przemocy. Bo socjalizacja dziecka służy ograniczeniu jego popędowości (id), a przede wszystkim jego seksualności i agresywności. Żeby ten cel osiągnąć, stosuje się różne formy fizycznego i psychicznego nacisku. Na szczęście kary fizyczne, które jeszcze 60 lat temu były dozwolone i których osobiście doświadczyłem w przedszkolu i w szkole, zostały w końcu napiętnowane i zakazane. Ale to nie znaczy, że przemoc ze strony szkoły zniknęła. Została zastąpiona różnymi formami nacisku, manipulacji i szantażu emocjonalnego. W efekcie nawet dzieci wychowywane przez mądrych i świadomych rodziców też zarażają się przemocą.
Gdzie, kiedy?
W telewizji, w mediach społecznościowych, na YouTubie, na platformach streamingowych, w kinach, poprzez gry komputerowe… Wszędzie pełno przemocy, bezwzględności, krwi i ofiar. Popkultura gloryfikuje psychopatię. Jej bohaterowie każdego i w każdej chwili mogą zabić. W imię realizacji swoich kompleksów i obsesji wszystkie środki są dozwolone. Także, w intencjach szlachetne i pożyteczne, medialne piętnowanie przemocy stało się tak powszechne, a formy przemocy opisywane tak szczegółowo, że mimochodem stają się jej promocją. Nie mówiąc już o słownej agresji w publicznych wystąpieniach wielu polityków. Wszystko to dzieci chłoną jak gąbki. Najgroźniejszym źródłem wzorców przemocy doświadczanej przez współczesne dzieci nie jest dom ani system rodzinny, lecz przemoc wszechobecna w mediach, w szkole i w ich otoczeniu społecznym.
Rodzice nie mogą jednak zupełnie się wybielać. Bo przemoc to wykorzystywanie swojej przewagi, a my to nagminnie robimy wobec dzieci.
To prawda. Przykładem powszechnej obecnie formy przemocy, nieświadomie stosowanej przez rodziców, jest wtłaczanie dzieci w ramy jakiegoś projektu, z góry zakładającego, jak będzie wyglądało prywatne i zawodowe życie ich dorosłego już potomstwa. Choć robią to z poczuciem, że jest to wyraz ich miłości i troski, ich zachowanie jest opresyjne.
Na czym w tym przypadku polega przemoc?
Na tym, że nasze wizje na ogół nie uwzględniają prawdziwych kompetencji, talentów, pasji i aspiracji dziecka. Dziecko jako projekt bywa więc często przymuszane do realizowania niespełnionych marzeń rodziców, którzy są przekonani, że dają mu wszystko, co najlepsze. A ono buntuje się albo cierpi i choruje.
Znana psychoterapeutka Alice Miller w słynnej książce „Dramat udanego dziecka” opisywała właśnie takie przypadki. Jej książka to studium powolnej rodzicielskiej toksyczności, kiedy dzieci pozornie mają wspaniałe życie, a tak naprawdę przeżywają katusze.
W dodatku słyszą: „O co ci chodzi? Czemu chodzisz taka smutna? Przecież dajemy ci wszystko – zajęcia dodatkowe, korepetycje, masz najmodniejsze ubrania! Czego ty jeszcze chcesz?”. Czyli dodatkowo obciążamy dziecko poczuciem winy za to, że nie docenia starań rodzicielskich, które są z punktu widzenia jego potrzeb, jego talentów i jego aspiracji zupełnie chybione. Na tym często polega dramat udanego dziecka.
Nadopiekuńczość to też forma przemocy?
To powszechna, nieświadoma forma agresji.
Rodziców, którzy nieustannie krążą nad dziećmi, nie dając im przestrzeni na swobodne eksplorowanie świata, nazywa się helikopterowymi. Określenia tego po raz pierwszy użył w 1969 roku psycholog dziecięcy Haim Ginott, co pokazuje, że nadopiekuńczość to forma znana nawet w czasach powszechnie stosowanej opresji.
Nadopiekuńczość jest zaprzeczeniem miłości. To nieświadoma forma agresji skierowanej na dziecko. Służy do tego, żeby przywiązać je do siebie, pozbawić nawet aspiracji do autonomii. W tym celu jest uczone mieć obawę przed światem, przed ludźmi i przed własnym ciałem czy organizmem. W konsekwencji wybiera życie pod skrzydłami rodziców, a po ich nieuchronnym odejściu zostaje na lodzie. Nadopiekuńczość jest też bardzo silnie stymulowana przez marketing rzeczy i usług, który skutecznie straszy rodziców różnymi wymyślonymi niebezpieczeństwami czyhającymi na ich małe dzieci. Strach, jak wiadomo, ma wielkie oczy, więc z łatwością można sprzedać przerażonym ludziom to, co zdaniem marketingowców jest niezbędne do zapewnienia bezpieczeństwa ich potomstwu.
Nadopiekuńczość sprowadza się do izolowania dziecka od świata, oszczędzania mu wyzwań i okazji do pokonywania trudności, a tym samym uniemożliwia proces psychicznego dojrzewania.
Wielu naszych zachowań nie uważamy za przejaw nadopiekuńczości, tylko miłości.
Tak, na przykład nie widzimy nic złego w tym, że gdy temperatura spada poniżej 15 stopni, to już ubieramy malca w puchowy kombinezon, czapkę i szalik. A w ten sposób szkodzimy dziecku, bo je przegrzewamy i pozbawiamy szans na zbudowanie odporności. Szkodzimy też, gdy zgodnie z marketingowym przekazem firm chemicznych i kosmetycznych zabiegamy o aseptyczne otoczenie dziecka, co chwilę myjemy mu rączki i obsługujemy je w rękawiczkach – bo dziecko dorasta w sztucznym środowisku i jego układ immunologiczny nie ma okazji uczyć się tego, jak radzić sobie z patogenami wszechobecnymi w realnym świecie. Szkodzimy, kupując mu ochraniacze na kolana i kask, gdy uczy się chodzić – bo nie nauczy się unikać bólu i niebezpieczeństwa ani panowania nad ciałem.
Podobnie szkodzimy dziecku, przekarmiając je. Szkodzimy też, zakazując mu kontaktów z kolegami, bo ci nam się nie podobają. Tym samym czynimy je mniej kompetentnym i adekwatnym w jego relacjach społecznych. Izolowane od wszystkiego, co trudne, nie będzie wiedziało, jak odnajdywać się w zróżnicowanym ludzkim otoczeniu.
Dlaczego rodzice tak traktują swoje dzieci? Bo sami tak byli traktowani?
Najczęściej wynika to z doświadczeń z własnego dzieciństwa. Jeśli traktowano ich w sposób nadopiekuńczy, to albo przeniosą te doświadczenia w obszar własnego rodzicielstwa na zasadzie kopiuj-wklej, albo radykalnie odrzucą praktyki wychowawcze swoich rodziców. Jeśli na przykład jako dzieci czuli się niekochani, postanawiają, że zrobią wszystko, żeby ich dziecka nie spotkał podobny los, i wpadają w nadopiekuńczość. Tymczasem najlepszy jest umiar, wszelkie skrajności są szkodliwe. Przecież to, co było dla nas kiedyś trudne, miało też swoje zalety. Choćby przez to, że zmusiło nas do tego, żeby wykształcić pewne wyspecjalizowane kompetencje, i w jakiś sposób zahartowało.
Słyszę często, jak rodzice opowiadają różne szczegóły z życia dziecka znajomym, mimo jego protestów. Jak je obmawiają, wykpiwają, szydzą z niego. Wydaje mi się to okrutne, choć rodzice uważają, że to dowcipne.
Nie zdają sobie sprawy, jak trudne i bolesne dla dziecka jest opowiadanie innym o nim w jego obecności. Odbiera to jako wyraz braku lojalności rodziców, zdradzanie wspólnych sekretów. Z drugiej strony wyśmiewając jakieś cechy lub zachowania swojego dziecka, dystansujemy się od niego, traktujemy je tak, jakby było kimś obcym. Zapominamy o tym, że gafy i śmieszne zachowania dziecka z reguły są wynikiem naszych zaniechań i błędów. Dziecko ma prawo wówczas mieć żal do rodziców o to, że najpierw je zaniedbują, a potem je publicznie wyśmiewają.
Wychowanie to także uczenie zasad niezbędnych w życiu. Czy da się uczyć tego bez przymusu?
Oczywiście, że tak. Najlepszym sposobem jest rodzicielski spójny przykład i wzorzec. Nasze dziecko powinno znać zasady społecznej gry obowiązujące na boisku, na którym wszyscy gramy, bo to mu na pewno pomoże w życiu, ale uczmy też dziecko tego, że nie wszystkie z tych zasad są mądre. I że warto je weryfikować. Namawiam do uczenia dzieci nonkonformizmu, dystansu i krytycyzmu wobec reguł, które są przez wielu uznawane za niesłuszne i szkodliwe.
A namawiasz rodziców do konsekwencji? Bo oni zewsząd to słyszą: bądźcie konsekwentni, zwłaszcza wobec dzieci do trzech lat, kiedy te zasady mają szansę się utrwalić.
Ale małych dzieci nie sposób nauczyć od razu wszystkich zasad, bo wielu nie zrozumieją i nasza światła edukacja, z ich punktu widzenia, zamieni się w bezsensowną tresurę. Dopiero nastolatków uczymy tych bardziej skomplikowanych, trudniejszych zasad i obyczajów. Dobrze jest znaleźć czas na dyskusję o pożytkach norm. Szczególnie w sprawach edukacji powinno towarzyszyć zrozumienie i akceptacja proponowanych zasad i sposobów zachowania. To dla naszego dziecka ważny wzorzec szacunku dla innych.
Do pewnego czasu my, rodzice, jesteśmy silniejsi, zawsze możemy postawić na swoim. Czym się kierować, żeby osiągać cel, ale nie łamać dziecka?
Jeśli dziecko jest nieszczęśliwe, ma objawy depresji, choruje, chudnie albo tyje, zaczyna się dziwnie zachowywać, wycofuje się z kontaktu – to rodzice muszą pójść po rozum do głowy i spytać siebie: może przyczyna leży po naszej stronie? Niestety, niewielu rodziców na to stać. Znacznie łatwiej nam przychodzi zmedykalizować problem i zacząć jakieś objawowe leczenie. To duża pokusa, bo dzięki temu możemy umyć ręce, nie brać odpowiedzialności: „To choroba, siła wyższa. Nie nasza wina”.
A nieuwaga, brak czasu to przemoc, tylko taka à rebours?
Tak. Odmawianie miłości, niedotrzymywanie obietnic, szantażowanie dziecka: „Jeśli tego nie zrobisz, to obrazimy się na ciebie, nie pojedziesz na wakacje, nie kupimy ci tego, o czym marzysz” – to subtelne formy psychologicznej przemocy. Szczególnie niedotrzymywanie obietnic jest dla dziecka przejawem bolesnego lekceważenia przez rodziców.
To częste praktyki, uznawane za konieczny element wychowania.
Kompletnie nietrafione. Bo dziecko przecież nie jest naszym pracownikiem, a tym bardziej nie jest pracownikiem nieudolnie zarządzanym za pomocą kija i marchewki. Relacja z dzieckiem nie może się opierać na stymulowaniu naprzemiennego wydzielania przez jego organizm mieszanki hormonów adrenaliny i dopaminy. Powinna się opierać na więzi zwanej miłością, a także na szacunku i wdzięczności, czyli od strony hormonalnej – na oksytocynie. Obecnie nowoczesne zarządzanie pracownikami w firmach też polega na budowaniu więzi. Trzeba pamiętać, że zbudowana na miłości, szacunku i wdzięczności więź z dzieckiem nie jest nam dana raz na zawsze. Trzeba się o nią codziennie mądrze troszczyć, pamiętając o tym, że najistotniejsze z punktu widzenia dziecka jest to, jak rodzic zachowuje się wobec niego i innych ludzi. Jeśli traktujemy nasze dziecko bez szacunku, to uczymy je braku szacunku dla innych i wykorzystywania własnej pozycji do zachowań przemocowych.
Wtedy na nic zdadzą się wpajane werbalnie zasady.
Zasady niepoparte przykładem i spójnym wzorcem to puste frazesy. Najważniejsze jest to, czy praktykujemy je w naszych zachowaniach wobec dziecka. Nie ma takiej zasady, która by nie dotyczyła relacji człowiek–człowiek albo człowiek–świat. Proces wychowawczy musi więc opierać się na tym, że rodzic i nauczyciel są wzorem, także w kontaktach z innymi, czyli z mężem/żoną, krewnymi, kelnerami, taksówkarzem i tak dalej. Świadomość, że dziecko uczymy życia wśród ludzi poprzez sposób, w jaki budujemy relację z nim i z innymi ludźmi, przenosi ważną część odpowiedzialności za ewentualne wychowawcze niepowodzenie na rodziców. Tu nawiążę do głównej tezy mojej pierwszej książki „Jak wychować szczęśliwe dzieci”. Otóż szczęśliwe dzieci wychować może tylko w miarę szczęśliwy rodzic. Jeśli chcemy wychować dzieci szlachetne, mądre, odważne, niezależne – musimy w wystarczającym stopniu sami być szlachetnymi, mądrymi, odważnymi, samodzielnymi ludźmi i prezentować te właściwości w relacji nie tylko ze swoim dzieckiem, lecz także z innymi ludźmi.
Do znudzenia powtarzasz: jeśli chcesz dobrze wychować dziecko, zrób najpierw porządek ze swoim życiem.
Rodzice muszą to wiedzieć, nie można im skąpić tej prawdy. Oczywiście, nie zawsze udaje nam się zrobić porządek ze sobą, zanim pojawią się dzieci. Ale jak już się pojawią, to przynajmniej trzeba coś przeczytać, a jeszcze lepiej – pójść na konsultację, zapisać się na jakieś warsztaty – po to, aby się zreflektować i uświadomić sobie, że na przyszłe losy naszego dziecka decydujący wpływ ma to, jakimi ludźmi jesteśmy, a nie to, co mówimy, deklarujemy, postulujemy czy wyobrażamy sobie na temat naszych ludzkich i rodzicielskich kompetencji.
Dziecko wzrastające w pełnym miłości domu idzie do szkoły, gdzie panuje prawo pięści. W co je wyposażyć, żeby umiało przeciwstawić się przemocy?
Jest tylko jedno rozwiązanie – budować w nim adekwatne, silne, realistyczne poczucie wartości. Dziecko, które je ma, nie ulegnie przemocy szkolnej, zawsze się wewnętrznie obroni.
Nie zawsze! Wrażliwiec oberwie i przeżyje traumę.
W moim ulubionym komiksie „Fistaszki” Charlesa M. Schulza, którego bohaterem jest inteligentny wrażliwiec i ciapa Charlie Brown, jest tak scena: Odrzucony przez kolegów z podwórka Charlie wlecze się do domu przygnębiony. Po chwili uśmiecha się do swoich myśli: „Ale tata mnie kocha”.
Piękne!
To istota odporności na hejt i odrzucenie.
(Ilustracja: Katarzyna Bogucka)
Ale nie namawiasz chyba, żeby dzieci wszystko znosiły! Co, gdy w szkole czekają oprawcy?
Wtedy obowiązkiem rodziców jest przenieść dziecko do innej szkoły. Zawsze trzeba mu pomagać w radzeniu sobie z wszelkiego typu przemocowcami. Szczególnie z tymi dorosłymi.
Powiedziałeś o antyprzemocowym znaczeniu poczucia wartości dziecka. Jak je budować?
Poprzez uznanie, szacunek, troskę, miłość, uwagę. Chodzi o to, żeby dziecko czuło, że jest ważne dla najważniejszych ludzi w swoim życiu, czyli dla rodziców. Mimo że jeszcze niczego nie osiągnęło, mimo że może sprawia mnóstwo kłopotów i przynosi złe oceny. Świadomość bycia kochanym mimo wszystko buduje stabilne poczucie wartości. Dziecko wtedy albo samo poradzi sobie z przemocą i poniżeniem, albo poprosi rodziców o pomoc. Trzeba oczywiście tłumaczyć dzieciom, że świat nie jest idealny, że niektórzy ludzie zachowują się wrogo, bo sami tak byli traktowani w dzieciństwie przez swoje otoczenie i nie potrafią inaczej. Jak to się dzieciom wytłumaczy, to łatwiej im będzie nie brać do siebie ataków takich ludzi.
Największym dramatem skrzywdzonych dzieci jest to, że idą po pomoc do rodziców, ale ci nie dają im wiary.
To straszne, gdy córka informuje rodziców, że jest molestowana, i słyszy od nich, że to jej wina.
Dziewczynka czuje się podwójnie zmolestowana…
Z punktu widzenia jej serca – oskarżenie przez rodziców jest bardziej traumatyczne niż to, co zrobił agresor. Bo krzywda ze strony tych, których kochamy, boli zawsze najbardziej.
Uczyć ucieczki od agresora czy walki?
Gdy osiągnąłem pewien poziom wtajemniczenia w kung-fu, mój nauczyciel powiedział: „Zdałeś egzamin, dużo potrafisz – więc teraz pamiętaj, że jeśli ktoś będzie chciał się z tobą bić, to najpierw uciekaj. Jak cię dogoni, to proś go, żeby dał spokój. Jeśli to nie pomoże i rzuci się na ciebie, pokaż mu swoją przewagę, ale tak, żeby nie zrobić mu krzywdy”. Czyli: uciekaj, proś, a dopiero na końcu walcz. Trzeba mieć ugruntowane poczucie wartości i empatię dla napastnika, żeby bez uszczerbku dla swojej dumy najpierw przed nim uciekać, potem prosić go, żeby dał spokój! I robić to nie dlatego, że się boimy, tylko dlatego, żeby zapobiec przemocy i chronić słabszego.