„Kobiety boją się, wstydzą i nie umieją rozmawiać o pieniądzach. Chciałabym, by dyskutowanie o wspólnych finansach stało się dla nich wreszcie czymś naturalnym. To zapobiegnie wielu dramatom”, mówi Luiza Kwaśnicka, radca prawny.
Czy jest coś, co powinna wiedzieć, zrobić każda kobieta, by zapewnić sobie bezpieczeństwo finansowe, kiedy wchodzi w związek? Chodzi o to, co zrobić, by nie podzielić losu wielu z nas, które – kiedy związek się kończy – zostają dosłownie z niczym…
Kiedy słyszę takie pytanie od razu mam chęć, potrzebę, by zaapelować do kobiet, żeby nie bały się rozmawiać o pieniądzach.
Rozumiem, że gremialnie się tego boimy…
Tak, boimy się, wstydzimy się, więc milczymy, a potem nierzadko lądujemy w ogromnych tarapatach. Mówimy o tym, że kobieta powinna się zabezpieczyć – i choć powinno być to oczywiste – z mojego doświadczenia wynika, że kobiety mają problem już nawet na poziomie językowym, mają kłopot z brzmieniem słowa „zabezpieczenie”. No bo partner uzna, że jesteśmy chciwe, wyrachowane, itd. To ja chcę prosić, żebyśmy na to spojrzały inaczej – chodzi o bezpieczeństwo nasze i często naszych dzieci, po prostu bezpieczeństwo. Może to słowo brzmi nam lepiej.
Mówi pani, że blokuje nas to, co pomyśli mężczyzna. Czy to oznacza, że problemem jest lęk przed oceną?
Partnera, a czasem także innych osób z otoczenia. Ten stan rzeczy jest w nas bardzo mocno zakorzeniony. Żyjemy w kulturze, w której o pieniądzach się nie rozmawia. Mamy je lub nam ich brakuje, codziennie są w naszym życiu obecne, bo płacimy, wydajemy, dostajemy, ale… mówić o nich nie należy. Tabu.
Ponadto nadal w naszym społeczeństwie dominuje przekonanie, że kobieta jest od innych spraw niż te biznesowe, związane z pieniędzmi. Czyli, o pieniądzach nie mówimy w ogóle, a jeśli już – to męska „działka”. I może ktoś teraz zaprotestuje, zarzuci mi, że to już przeszłość, ale ja będę się upierać, że nie przeszłość, ale wciąż dominujący pogląd. A wiem to z doświadczenia pracy jako prawniczka z kobietami. Większość z tych, które dziś walczą w sądach z byłymi partnerami o to, co się im absolutnie należy, żyło dokładnie w takim schemacie – one zajmowały się „domowym ogniskiem”, a mężczyzna był „panem” finansów – zarabiał pieniądze, często tylko on wiedział ile zarabia, trzymał pieniądze, lokował pieniądze, inwestował, decydował o wydatkach, wydzielał pieniądze, wszystkie decyzje podejmował sam. Taka niepisana „norma”. Rzeczywistość wielu polskich kobiet.
Wciąż nie wiemy też, że to, co robimy każdego dnia w domu, to praca! Gigantyczny wkład nie tylko w życie i funkcjonowanie naszej rodziny, ale to także gigantyczny wkład w domowy budżet! I nie chodzi o to, że kobiety o tym zapominają, kobiety o tym nie wiedzą! A na potwierdzenie tej tezy są już matematyczne, precyzyjne wyliczenia. Wyliczono dokładanie, ile kosztowałoby rodzinę, gdyby wszystkie czynności, które na co dzień wykonuje kobieta zlecić komuś, czyli de facto wyliczono, ile kobieta wnosi do domowego budżetu. To są ogromne pieniądze. Nierzadko większe niż pensja mężczyzny, który niby sam zarabia na utrzymanie domu…
Chcę kobiety uświadomić, chcę żeby wiedziały jak są cenne – w tym przypadku dosłownie cenne – dla domowego portfela, być może to do nich przemówi, być może ta świadomość sprawi, że poczują się uprawnione do pełnego dostępu, wglądu do finansów.
Bo go nie mają i niewiele wiedzą o sytuacji materialnej rodziny.
Czasem nie wiedzą zupełnie nic, choć mają z mężem wspólnotę majątkową! Nie wiedzą, ile jest pieniędzy w tym majątku, co stanowi ten majątek. Nagle – w momencie rozstania – okazuje się, oczywiście nie bez walki, bo partnerzy robią w takiej sytuacji wszystko, by ukryć majątek, że są nieruchomości, o których żona nie miała pojęcia, że są udziały w spółkach, pieniądze na kontach w innych krajach, o których żona nie miała pojęcia, itd.
To jest jedna sytuacja, bardzo częsta, ale ja zauważyłam, że te tzw. silne kobiety, które pracują zawodowo, świetnie sobie radzą, zarabiają więcej od swojego partnera też boją się rozmawiać o pieniądzach. W tym przypadku boją się, że on uzna to za ich przewagę albo poczuje się niemęski.
Czyli, my boimy się podejmować temat pieniędzy i wtedy, kiedy ich nie zarabiamy, bo jesteśmy w domu i wtedy, kiedy sobie świetnie radzimy zawodowo i zarabiamy ich dużo, więcej niż partner. W każdej sytuacji boimy się i wstydzimy…
Tak. Kolejna rzecz dotycząca pieniędzy. Z badań wynika, że bardzo częstą przyczyną kłótni w domu są pieniądze. Czyli to by oznaczało, że jeśli kobieta już odważy się przełamać swój opór, wstyd, strach, przełamać tabu i podjąć ten temat – mężczyzna reaguje złością. Kolejne szaleństwo.
Chcę zwrócić uwagę także na to, że nikt na drodze edukacji, czyli w szkole, nie uczy nas jak o tym ważnym obszarze życia, jakim są finanse, rozmawiać, ale też jak mądrze z pieniędzmi postępować. Ekonomia na podstawowym poziomie powinna być przedmiotem w szkole. To bardzo pomogłoby kobietom. Tym bardziej, że potem, w dorosłym życiu, zgodnie ze schematem kulturowym, to także mężczyźni zdecydowanie częściej biorą udział w rozmaitych kursach, szkoleniach dotyczących inwestowania, zarządzania pieniędzmi.
Zatem, mają też, zwyczajnie, większą wiedzę niż kobiety.
Nie bez powodu mówi się, że ten kto ma pieniądze ma władzę, siłę. Smutną prawdziwość tego powiedzenia widzę na co dzień pracując z kobietami. Kobietami, które słyszały przez lata: „Siedź cicho, zajmuj się domem, to ci najlepiej wychodzi.”.
Ciężko uwierzyć, że to naprawdę wciąż ma miejsce nie jako jednostkowe przypadki…
Przemoc ekonomiczna ma miejsce w wielu domach. Także w tych domach, rodzinach, których w życiu by pani o to nie posądzała. Bardzo utkwił mi w pamięci pewien cytat z filmu: „Jedz, módl się i kochaj” – „Godzimy się na nieszczęśliwe życie, bo się boimy”. I ja na co dzień w swojej pracy spotykam takie kobiety. Nie odchodzą „w porę”, nie reagują „w porę”, bo się boją, wielu rzeczy, ale w kontekście tematu naszej rozmowy, boją się, że zostaną bez grosza.
I na tym etapie to jest już całkiem uzasadniona obawa, bo rzeczywiście ciężko odejść nie mając zupełnie nic, szczególnie, kiedy są dzieci.
Takie kobiety mają też często „w pakiecie” bardzo niskie poczucie własnej wartości. Zwykle miały je od zawsze, co pozwoliło przemocowemu partnerowi „rozwijać skrzydła”, albo nabyły je żyjąc z przemocowcem. Czyli – nie wierzą w siebie, mają siebie za nic, do tego są bez grosza i nie mają pojęcia, co zalicza się do ich, wspólnego z mężem, majątku. I tu zaczyna się walka w sądzie. Do której zresztą na początku trzeba taką pokaleczoną kobietę bardzo namawiać, bo ona często nie chce, nie ma siły na starcie.
A nawet jeśli tę siłę ma, partner też często potrafi bardzo „zaskoczyć”.
Ostatnio przeszła do mnie klientka – żona, matka trójki dzieci. Chce/musi rozstać się z mężem. Rodzina mieszka w pięknym domu z ogrodem, całkiem dobrze się im powodzi. Kiedy powiedziała mężowi, że chce przeprowadzić podział majątku, mają wspólnotę majątkową, usłyszała: „Ale my nie mamy żadnego majątku.”. Co się okazało? Otóż, okazało się, że na przykład piękny, wspólny – jak sądziła moja klientka – dom jest wyłączną własnością jej męża, bo dostał go w darowiźnie od swoich rodziców. A to w polskim porządku prawnym oznacza, że nie wchodzi on do wspólnoty majątkowej, jeżeli inaczej nie postanowi darczyńca. Teściowie mogli podarować dom obojgu małżonkom, ale – jak dowiedziała się klientka w przeddzień rozwodu – nie zrobili tego. Dlaczego zastała ją taka sytuacja? Bo nigdy nie podejmowała rozmowy o finansach.
Jak często pani odkrywa, że partner pani klientki nie był z nią szczery jeśli chodzi o finanse?
Bardzo często! Mężczyźni prowadzą różne interesy, zakładają różnego rodzaju spółki, ich wkładem w nie bardzo często są pieniądze, wspólne, rodzinne pieniądze, ale prawo pozwala, by umowy podpisywali jednoosobowo. Czyli, mężczyzna może sam, bez wiedzy żony takich spółek założyć wiele. Jednak i te udziały i dywidenda z nich, formalnie, w połowie należą się kobiecie. Kiedy dochodzi do rozstania mężczyźni kombinują jak tylko mogą, by wiedza o tym, że te udziały w spółkach są w posiadaniu rodziny, nadal nie wydostała się na światło dzienne. Prawnicy muszą przeprowadzać „śledztwa”, żeby dojść do tego, co należy się kobiecie. Chodzi mi o to, że kobiety bardzo często nie mają pojęcia, o co mogą walczyć w sądzie, bo nie mają pojęcia, co w ogóle mają!
Kocham, więc ufam…
A potem płaczę… Nie! Kocham, ufam, ale dbam o swoje bezpieczeństwo. Kocham, ufam i pytam. Tylko takie podejście ma sens. Przestańmy powtarzać, powielać te niedorzeczności, że jeśli pytam o pieniądze, to znaczy, że nie ufam, czy nie kocham dostatecznie.
Rozumiem, że uważa pani, że dramatom można zapobiegać. Można zastosować coś w rodzaju profilaktyki, która uchroni nas przed dramatami.
Pamiętajmy o tym, że kobieta, która przebywa w domu, opiekuje się nim i dziećmi, to kobieta pracująca! Ciężko pracująca, która w bardzo dużym stopniu tym, co robi – a wspiera również męża/partnera w rozwoju jego kariery – dokłada się do domowego budżetu. Pamiętajmy o tym, że każda kobieta ma pełne prawo do pełnego wglądu we wszystko, co związane jest z finansami.
Od samego początku, kiedy wchodzimy w relację wtrącajmy w rozmowy temat pieniędzy, pokażmy potencjalnemu partnerowi, że to obszar, który nie jest nam obcy, że nie mamy żadnych oporów, by o tym mówić, by o to pytać. To będzie coś w rodzaju tamy bezpieczeństwa, którą zbudujemy na samym początku.
I – przede wszystkim – rozmawiajmy o pieniądzach w domach, z dziećmi, z córkami. Rozmawiajmy o pieniądzach w szkołach, na wprowadzenie ekonomii w szkole podstawowej nie liczę, ale wspominajmy o tym chociaż podczas tzw. godzin wychowawczych, czy przy innej okazji, niech ten temat będzie obecny, to nauczy dziewczynki, że to nie jest tabu, ale zupełnie normalna sprawa. Takie działania pomogą kobietom, które wchodzą w związki nie bać się podejmować takich rozmów. Chciałabym, by dyskutowanie o wspólnych finansach było czymś naturalnym dla kobiet. To zapobiegnie wielu dramatom.