1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Prawdziwych przyjaciół poznajemy w… szczęściu. Dlaczego nie potrafimy cieszyć się z sukcesów naszych bliskich?

Prawdziwych przyjaciół poznajemy w… szczęściu. Dlaczego nie potrafimy cieszyć się z sukcesów naszych bliskich?

(Fot. iStock)
(Fot. iStock)
Kiedyś „prawdziwego przyjaciela poznawało się w biedzie”. Dziś warto do tego dodać także i drugą stronę medalu. Dlaczego w przyjaźni równie ważne jest to, czy potrafimy się cieszyć z sukcesów bliskiej osoby? I dlaczego tak wielu z nas to nie wychodzi? Jakie psychologicznie mechanizmy się za tym kryją? Wyjaśnia psychoterapeutka Małgorzata Sokołowska.

Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie. Czy to prawda?
Moim zdaniem stwierdzenie to pokazuje tylko jedną stronę medalu, kładąc nacisk na przekonanie, że kluczową rolą przyjaźni jest wsparcie w sytuacjach trudnych. I oczywiście jest to bardzo szlachetna umiejętność i ważny element bliskiej relacji, jednak nie jedyny. Bo czy nie równie istotny w relacji z bliską nam osobą jest fakt, że chcemy z nią dzielić także chwile szczęścia, sukcesu? Potrzebujemy towarzyszenia kogoś ważnego, gdy jesteśmy na fali wznoszącej. I czy nie oczekujemy wówczas, że osoba ta, życzliwie, empatycznie i szczerze, będzie się z nami cieszyć?

Moim zdaniem stwierdzenie: „Prawdziwego przyjaciela poznajemy po tym, jak reaguje na nasze szczęście, dobrobyt i spełnienie” jest równie prawdziwe i pokazuje drugą stronę medalu zwanego przyjaźnią. Dopiero w zintegrowaniu tych dwóch postaw widzę prawdziwą wrażliwość i potencjał na piękną, dojrzałą i świadomą przyjaźń.

A co, jeśli niespecjalnie nam to wychodzi?
Warto przyjrzeć się, czy w obu tych obszarach czuję się równie swobodnie i dobrze, czy raczej widzę u siebie tendencję do „specjalizacji” w jednej z nich. To dużo mówi o mnie jako człowieku. Czy łatwiej przychodzi mi pomaganie, wspieranie i wyciąganie z „życiowego bagna” wszystkich potrzebujących, za to przy świętowaniu staję się niewidoczny dla otoczenia lub sam się wycofuję? Czy może odwrotnie? Nie sprawia mi kłopotu wspólna zabawa, dzielenie przyjemności i korzystanie z sukcesów przyjaciół, ale w sytuacjach trudnych, kryzysowych, w których pojawiają się problemy, łzy, smutek, bezsilność, kompletnie nie wiem, jak się zachować i dystansuję się, stosując przeróżne mechanizmy ucieczek, np. postanawiam „przeczekać zły czas”, „nie przeszkadzać w przeżywaniu bólu” itp…

Czym więc jest ta dojrzała przyjaźń?
To rodzaj głębszej, serdecznej relacji opartej na wzajemnej życzliwości, w której występuje bliskość emocjonalna, duchowa i intelektualna. Nie jest przy tym w niej konieczna bliskość fizyczna – nie musimy się często spotykać, by stworzyć więź i podtrzymać przyjaźń. Osobiście mam przyjaciółki, które mieszkają daleko, ale nie przeszkadza nam to w szczerej wymianie myśli i uczuć. Choć na pewno, gdybyśmy mogły częściej potrzymać się za rękę i wypić razem kawę, wzmocniłoby to naszą więź i dało dużo wzajemnej radości.

W przyjaźni występuje przepływ miłości, ale nie mylmy go z zakochaniem. To poczucie bliskości i wymiana na głębszym poziomie – poczucie więzi, intymności, sympatii i wspólnych wartości, którego nie mamy z innymi osobami. Przyjaciel wie o nas i o naszym życiu bardzo dużo. Otwieramy przed nim swoje serce, rzadko miewamy tajemnice. To osoba bardzo ważna, której obecność nas wzbogaca, podnosi na duchu, a jak potrzeba – urealnia, nazywając rzeczy po imieniu. Lubimy spędzać z nią czas, dzielić z nią wyjątkowe chwile. To jedna z ważniejszych osób w naszym życiu.

Czym w takim razie przyjaźń różni się od miłości?
Zarówno miłość i przyjaźń podobnie się buduje. Potrzeba na nie czasu, szczerości, szacunku, wzajemności, zaangażowania, bezinteresowności i akceptacji. W przyjaźni nie ma bliskości seksualnej, która jest ważnym elementem scalającym związek partnerski i dopełniającym więź między ludźmi. Być może dlatego – jak twierdzą niektórzy – trzeba się starać, żeby przyjaźń przetrwała.

Po co nam ona w życiu?
Przyjaźń uzdrawia nie tylko ducha, lecz także wpływa na dobrostan naszego ciała. Ludzie, którzy mają silne, pozytywne relacje z innymi, oparte na szczerości i życzliwości, mają o wiele większe szanse na dłuższe życie niż osoby samotne lub budujące relacje, w których czują się nieszczęśliwe, przeżywają często złość, lęk, zawiść i są narażone na frustrację swoich potrzeb.

Jest wiele badań, które wykazały, że związki międzyludzkie mają wpływ na funkcjonowanie układu krwionośnego, odpornościowego, hormonalnego, nerwowego. Udowodniono, że już sama świadomość, że w naszym życiu jest ktoś bliski – z kim mamy dobre, ciepłe relacje, dla kogo czujemy się ważni – wystarczy, żeby zmienić parametry życiowe na korzystniejsze.

Samotność boli?
Dosłownie tak – i nie mówimy tu tylko o bólu psychicznym, ale też fizycznym. Ludzie często mówią o rozdzierającym uczuciu w klatce piersiowej, ciężkości ciała, kłuciu w sercu, niemożności pełnego oddechu, mdłościach, bólach głowy, problemach z jelitami. Zjawisko wszelkich chorób psychosomatycznych, z którymi tradycyjna medycyna niezbyt sobie radzi, swoje źródło ma właśnie w naszych przeżyciach. Emocje są odpowiedzialne w największym stopniu za stan naszego zdrowia.

Posiadanie słabych, toksycznych więzi lub nieposiadanie żadnych, życie w cierpieniu, krzywdzie, przemocy jest groźniejsze dla zdrowia niż otyłość, brak aktywności fizycznej czy zanieczyszczenie powietrza. Jakość więzi, jakie tworzymy, ma kolosalne znaczenie. Warto więc rozejrzeć się wokół siebie i zrewidować stan swoich bliskich relacji.

Co się dzieje, jeśli nie są najlepsze?
Gdy człowiek doświadcza bólu społecznego, czyli np. zostanie wykluczony z grupy, odrzucony czy oszukany przez kogoś bliskiego – aktywują się te same rejony mózgu jak w przypadku bólu fizycznego. Każdy, kto choć raz doświadczył toksycznej relacji, wie, jakie spustoszenie może ona poczynić w naszym życiu.

To prawda. Ciekawa więc jestem, dlaczego doskwiera nam szczęście bliskich. Co stoi za tymi toksycznymi zachowaniami?
Dzieje się to zazwyczaj wtedy, gdy mamy głębokie poczucie, że nam nie wyszło. Gdy czujemy się nieszczęśliwi, niespełnieni. Gdy nasze życie jest dalekie od tego pożądanego. Gdy na co dzień jesteśmy sfrustrowani, niezadowoleni z tego, kim jesteśmy.

Jeśli doświadczamy jakiegoś rodzaju niedostatku, deficytu natury emocjonalnej, społecznej czy ekonomicznej, ciężko nam cieszyć się z kimś, kto ma to, o czym my tylko możemy pomarzyć, co dla nas jest nieosiągalne.

To może sprawić, że będziemy odczuwać dużo złości do losu i obwiniać innych za nasze niepowodzenia. Każde spotkanie z człowiekiem szczęśliwym, spełnionym i posiadającym to, czego nam brakuje, potrafi wówczas po prostu boleć. Jest bowiem przypomnieniem, przed czym chcę uciec i czego nie chcę widzieć.

Być może coś w życiu zaniedbałem, czegoś nie doprowadziłem do końca, dokonałem niezbyt trafnych wyborów i do tej pory nie pogodziłem się z tym faktem. Wyrzucam sobie to w codziennym monologu wewnętrznym… Nie lubię siebie za to, że mi nie wyszło! Nie mogę sobie tego wybaczyć! W efekcie nie lubię tych, którym się powodzi! Jak ja ich nie lubię…

Co wtedy?
Mam dwa wyjścia: albo rozluźniać kontakt i „wycofać się po angielsku” z tej przyjaźni, albo kontynuować relację, traktując ją jako podpórkę dla swojego zranionego ego. Czyli wykorzystać fakt, że przyjaźnię się z tzw. KIMŚ, by poczuć się lepiej, zaistnieć wśród znajomych i w efekcie podbudować poczucie własnej wartości.

Ogrzać się w jego blasku?
Tak, a także czerpać z tego określone korzyści – być zapraszanym na ciekawe wydarzenia, bywać w miejscach, w których inaczej bym nie bywał, poznawać interesujących ludzi – a przez to być postrzeganym jako ktoś bardziej wartościowy.

Ciekawa jestem, jak w tej sytuacji czuje się druga strona, czyli przyjaciel…
Druga strona może czuć się podziwiana, posiadać złudzenie, że jest dla kogoś ważna – a na tym jej zależy. Może nie domyślać się, że jest wykorzystywana. Nikt bowiem w takiej sytuacji nie mówi drugiej osobie: „Użyję ciebie, żeby wypełnić swój deficyt, zredukować kompleksy, poczuć się lepiej”, choć to właśnie się dzieje.

Co jeszcze nie pozwala nam cieszyć się z sukcesów przyjaciół?
Duża wewnętrzna zachłanność i patologiczne przekonanie o swojej wyjątkowości.

Dlaczego chcielibyśmy przyjaźnić się z kimś takim?
Postawa ta nie musi demonstrować się głośno. Często ma ona ukrytą, introwertyczną, wycofaną twarz. Człowiek taki nie ujawnia przed światem swoich ambicji i pragnień, nie robi też nic w kierunku ich realizacji. Zamiast tego oczekuje, że świat zgadnie i zrealizuje jego potrzeby. Odgrywa rolę biednego Kopciuszka, biernie siedzi w kącie i starannie kolekcjonuje krzywdy, od tych wszystkich osób, które nie poznały się na jego „wyjątkowości”. A ponieważ świat nie realizuje jego wyobrażeń, rodzi się w nim coraz większe poczucie niesprawiedliwości i zawiści.

To z kolei wpływa na jego podejście do ludzi oraz na jego poziom zaangażowania w relacjach – często wycofuje się, oszukuje (udając życzliwość) i ma z tego satysfakcję. Gdy przyjaciółka dostanie awans, zapyta z troską: „Na pewno tego potrzebujesz? Nie wolisz mieć świętego spokoju? Dasz sobie radę na tym stanowisku?”.

Dlaczego to robi?
Na głębokim poziomie chce ukarać innych za swoje niepowodzenia – szczególnie tych, którym się udało, którzy mieli wystarczająco siły i odwagi, aby podjąć działania i osiągnąć sukces. Często obraża się na świat, na zły los, na niesprawiedliwość i na innych ludzi. Również tych bliskich, np. własne dziecko – za to, że jego życie nie wygląda tak, jak sobie wymarzył.

Ukryty narcyz – bo o nim mowa – zaprzecza swojej potrzebie wzbudzania podziwu i uznania, a także nie przyznaje się do tego, że ma aspiracje, aby zarabiać duże pieniądze, piastować wysokie stanowiska, być uznanym ekspertem itp. Wymagałoby to bowiem od niego podjęcia pewnych działań i wzięcia odpowiedzialności za swoje życie. A ponieważ bardzo boi się porażki, wyczekuje sytuacji, w której będzie miał 100 proc. pewności spektakularnego sukcesu. Oczywiście taka sytuacja nigdy nie nadchodzi, a on pozostaje na zawsze w „blokach startowych”. Trudno więc wymagać od niego, aby cieszył się szczęściem innych.

A czy to, że czujemy się gorsi od innych, może sprawiać, że nie potrafimy się cieszyć ich sukcesami?
To bardzo przykry i frustrujący stan ducha. Człowiek taki żyje w ciągłym przekonaniu, że co by nie zrobił, zawsze znajdzie się ktoś lepszy od niego. Oficjalnie więc uśmiecha się miło, a wewnątrz zaczyna trawić go zazdrość lub zawiść. I choć rzadko jest w stanie przyznać się do tego przed samym sobą, to tak naprawdę nie lubi siebie i nie lubi innych, szczególnie tych szczęśliwych i zadowolonych z siebie.

Co wtedy?
Musi sobie w jakiś sposób z tą niewygodną sytuacją poradzić. Zaczyna więc dewaluować osobę, która wywołuje w nim to uczucie. Doszukuje się w niej wad, wykazuje przed sobą i innymi, że nie jest wartościowa, podważa sposób, w jaki doszła do sukcesu, np. „Jej było łatwo, bo ma bogatego męża”, „Rodzice go (ją) wsparli”, „Miał(a) dużo szczęścia”, „Wykorzystał(a) sytuację”…

Jak rozpoznać takiego „przyjaciela”?
Na wspólnych spotkaniach pojawią się z jego strony kąśliwe komentarze, żarciki, poprzez które upuści trochę jadu i ujawni swoje prawdziwe uczucia. Po pewnym czasie poprzez manipulację sobą i otoczeniem dochodzi do zbawiennego wniosku, że fakt, że to nie on jest na miejscu swojego przyjaciela, wcale nie jest spowodowany szczególnymi cechami tegoż człowieka, a dużą dozą przypadku, szczęścia i okoliczności, na które nikt nie ma wpływu. To wszystko sprawia, że chwilowo może poczuć się trochę lepiej… Ufff.

Może też obrać pozę „biednej ofiary”, którą należy się zaopiekować. Towarzystwo w postaci człowieka sukcesu jest dobrym rozwiązaniem. Skoro jesteś szczęśliwy, bogaty, spełniony, realizujesz się w życiu, to jesteś świetnym materiałem na „przyjaciela”, od którego pomoc po prostu mu się należy! Przynajmniej w ten sposób ten zły, niesprawiedliwy świat spłaci dług w stosunku do niego!

A co, jeśli jest odwrotnie – „przyjaciel” czuje się lepszy?
To też się zdarza. Życie takiego człowieka to ciągła rywalizacja. To do niej w dzieciństwie został wytresowany. Potrzeba umiejscowienia siebie w hierarchii jest silniejsza od niego. Nie zna innego świata niż ten, w którym są lepsi i gorsi. Jest w stanie zrobić bardzo wiele, jeśli nie wszystko, aby być na szczycie tej drabiny. Przyjaciel nie ma tu jakichś szczególnych względów – bo dlaczego miałby mieć? Jeśli więc niespodziewanie znajdziesz się w jego ocenie wyżej, potraktuje to jako chwilowe podniesienie poprzeczki, która pozwoli wspiąć mu się jeszcze wyżej! Twój sukces będzie dla niego rodzajem motywatora do zdobycia kolejnego celu życiowego. Nie oczekuj peanów na swój temat, a raczej wyczekuj stosownej odpowiedzi.

Czy jest jeszcze jakiś aspekt naszej psychiki, który sprawi, że źle odbierzemy sukces bliskiego nam człowieka?
Paradoksalnie poczucie odrzucenia. Na nieświadomym poziomie możemy poczuć się zagrożeni sytuacją, w której ktoś dla nas ważny, z kim mieliśmy bliską więź, nagle odnosi sukces, zakochuje się, staje się szczęśliwy, spełniony. Dlaczego? Ponieważ może to uruchomić w nas lęk przed odrzuceniem i stratą. Boimy się, że przestaniemy być wystarczająco atrakcyjni dla przyjaciela i ten zamieni nas na kogoś lepszego. Skoro bowiem sami nie wierzymy w swoją wartość, przypisujemy wówczas taki sposób myślenia innym. W efekcie ciężko nam wtedy cieszyć się dobrą zmianą w życiu bliskiej osoby, co zaczyna być dla niej widoczne i niezrozumiałe. To z kolei może, śladami mechanizmu samospełniającej się przepowiedni, prowadzić do realizacji naszych najgorszych lęków. Czyli właśnie odrzucenia.

A dlaczego w takim razie łatwiej nam towarzyszyć przyjacielowi „w biedzie”?
Wówczas czujemy się lepsi. Mamy wygodniejszą pozycję osoby, która w jakimś kontekście ma lepiej, a przy tym potrafi pochylić się nad kimś, kto ma gorzej. Pomaganie potrzebującym toruje nam drogę do katolickiego nieba i sprawia, że możemy pomyśleć o sobie, że jesteśmy dobrymi ludźmi. Pomaganie jest szlachetne w odbiorze społecznym. Nie czyni nas wcale lepszymi, ale poprawia nasz wizerunek – również w oczach nas samych.

No właśnie, jaki wpływ ma religia katolicka, która kształtuje naszą polską kulturę?
Żyjemy w kraju, w którym cierpienie nadal jest niekwestionowaną wartością „w kulturze przywiązania zbiorowej nieświadomości do bólu, którego źródeł dotykamy z największym trudem, po omacku” – jak pisała Maria Janion. Cierpienie uszlachetnia, a ludzie sukcesu nadal budzą podejrzenia i traktuje się ich z dystansem. Obca jest nam narracja protestancka, w której dobrobyt materialny i powodzenie człowieka są świadectwem jego bliskości z Bogiem. W katolicyzmie jest absolutnie odwrotnie. To Hiob był wybrańcem Boga. A po czym mogliśmy to poznać? Bóg doświadczał Hioba i to był jego przejaw miłości, faktu, że sobie go upodobał. Polski Kościół zatrzymał się w wielu interpretacjach na etapie Starego Testamentu. Ludzie nadal słyszą na niedzielnej mszy, że gdy ich życie jest ciężkie, trudne i są poddawani próbom, oznacza to, że są uczciwymi i dobrymi ludźmi. Co taki szczęśliwy wie o życiu i jaką wartość sobą przedstawia? Nie wspominając już o tym, że o raju może pomarzyć, wszak przecież „łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego” (Mt 19,24; Łk 18,25).

Co możemy z tym zrobić?
Dopóki nie mamy świadomości swoich deficytów wynikających z procesu wychowania, będziemy ślepo powtarzać wzorce z naszego domu i traktować przekonania nam przekazane jako „prawdę objawioną”, nie poddając jej żadnej weryfikacji. Dopiero wgląd i świadoma praca nad sobą pozwalają to zmienić. Nasi dziadkowie i rodzice „prawdziwych przyjaciół poznawali w biedzie”. Dziś powoli zmienia się sposób weryfikacji naszych bliskich relacji. Ważnym jej wyznacznikiem paradoksalnie staje się szczęście, powodzenie i sukces.

Jaki z tego wniosek?
Prawdziwym, szczerym przyjacielem może być ten, kto głęboko i prawdziwie kocha siebie. Tylko taki człowiek potrafi kochać i być dobrym dla innych. Emanujemy bowiem i dzielimy się z innymi tym, czym jesteśmy napełnieni. Nie można dać komuś czegoś, czego nie posiadamy. Tego nie da się oszukać – prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw.

Jakość przyjaźni, którą jesteśmy w stanie zaoferować, jest nierozłącznie związana z poziomem naszej świadomości i dojrzałości, stabilności emocjonalnej, stopniem naszego spełnienia życiowego oraz – co najważniejsze – z tym, czy mamy dostęp do naszego zasobu miłości.

Jeśli więc chcemy być wartościowym, wspierającym i życzliwym przyjacielem, dbajmy o swoje szczęście, spełnienie i radość życia. Ale przede wszystkim rozwijajmy w sobie wrażliwość, empatię, życzliwość i otwierajmy swoje serce na miłość – tzn. uczmy się głęboko kochać siebie i budować prawdziwe, szczere relacje z innymi. Wtedy będziemy mogli autentycznie cieszyć się, gdy inni osiągają sukcesy czy przeżywają coś pięknego.

Małgorzata Sokołowska, psychoterapeutka, trenerka, wykładowczyni akademicka. Współzałożycielka Ośrodka Psychoterapii i Rozwoju Osobistego „Sokołowscy Studio”, autorka koncepcji „Love in Business” i projektu „Kobieta Czterech Żywiołów”. Od lat wspiera liderów w mądrym zarządzaniu, budowaniu zespołów i odnajdywaniu ich osobistej drogi rozwoju. Skutecznie łączy różne podejścia i metody psychoterapeutyczne. Posiada specjalizację i doświadczenie w pracy z zespołami, a także w kontakcie indywidualnym. Fascynatka procesu grupowego, perspektywy systemowej – od lat bada jego znaczenie i przełożenie na sukces osobisty i biznesowy. Prowadzi autorskie cykliczne szkolenia i warsztaty rozwojowe dla kobiet w biznesie i dla „współczesnych Wiedźm”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze