Przez całe życie uczymy się, jak żyć. Także na błędach, ale żeby wyciągnąć z nich lekcje, trzeba najpierw swoje pomyłki zobaczyć, a potem – zamiast przerzucać winę na innych i oszukiwać siebie – nie wypierać się ich i nie wstydzić. Skąd brać taką otwartość i odwagę? Wskazówki daje psycholożka i terapeutka uzależnień dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska.
Czy błądzenie wpisane jest w naturę ludzką?
Oczywiście, że tak, bo całe życie polega na tym, że uczymy się żyć. Niektórych rzeczy uczymy się szybko, innych powoli, a jeszcze innych w ogóle się nie nauczymy. Jeśli ktoś przekaże nam wiedzę, doświadczenie, umiejętności, jest nam łatwiej. Mam w rodzinie czteroletnią dziewczynkę, mieszkającą za granicą, która ostatnio mi powiedziała, że w przedszkolu nauczyła się, że najważniejsze w życiu to mieć przyjaciela, czyli kogoś, kto wspiera, komu się pomaga i komu się ufa. Znam ludzi w podeszłym wieku, którzy rozsiewają wojnę, bo nigdy w życiu z nikim się nie przyjaźnili.
Wczoraj miałam wieczór autorski w podwarszawskim domu kultury, na którym mówiliśmy o depresji. Kiedy powiedziałam, że ważną częścią zdrowia psychicznego jest nasz stosunek do innych i otaczanie się ludźmi, od których można czerpać energię, radość i pomoc – odezwała się starsza pani, mówiąc, że jest wdową i nigdzie nie może pójść, bo ludzie nienawidzą samotnych. Współczułam jej, że przeżyła tak dużo lat z taką wiedzą życiową. Popełnianie błędów jest normalną rzeczą, natomiast często nie dostajemy pakietu wiedzy na temat podstawowych życiowych potrzeb.
Czy uczymy się na błędach?
Albo się człowiek nauczy uczyć, albo nie. Dzieciństwo może być kuźnią charakteru i wspaniałą lekcją życia, dzięki czemu później samodzielnie korzystamy z tego zasobu, bo innego przecież nie mamy. Ale czego nauczy się dziecko, które wyleje kubek mleka na stole i dostanie za to niemiłe potraktowanie? Wyciągnie wnioski czy raczej zacznie ukrywać swoje zachowania, które uzna za złe? Czegoś się nauczy, ale czy się dobrze nauczy?
Popełnianie błędów jest piękną drogą do odkrywania swoich mocnych stron – jakiejś biegłości, sprawności, talentu. Uczenie się na błędach polega na patrzeniu na efekt. Dobrze, jeśli jest oczekiwany i pożądany, ale jeśli coś nie wychodzi, to zdrowa mądra osoba wyciąga na przyszłość wnioski, że powinna na coś zwracać uwagę czy czegoś nie robić – np. nie iść nieprzygotowana na egzamin albo dotrzymać danego ludziom słowa. Jeśli ktoś nie nauczył nas uczenia się na błędach, to w momencie, gdy zbłądzimy, zastanawiamy się, jak to ukryć, przerzucić na kogoś winę i jak oszukać siebie, że nie jest tak źle. Uczenie się na błędach wymaga otwartości – trzeba swój błąd zobaczyć, nie zapierać się go i nie wstydzić. Kiedy tak zrobimy? Jeżeli mamy na to przyzwolenie, bo wiemy, że popełnianie błędów jest etapem w rozwoju, a nie dyskwalifikacją czy dowodem na niedoskonałość.
Jak się uczyć tej otwartości?
Jeśli nikt ci nie powie, że jesteś debilką albo nie usłyszysz: „Zawsze wiedziałam, że nic z ciebie nie będzie”, jesteś na dobrej pozycji. Często już w szkole nie zachęca się do poprawiania błędów, tylko od razu karze jedynką czy uwagą. Tymczasem błąd to nie jest żadna tragedia. Gdy przyszłam kiedyś ze szkoły spłakana, bo wyrzuciłam koleżance kanapkę do śmieci, moja mama powiedziała: „Rzeczywiście, to okropne. Ale jej musiało być przykro. Czekaj jednak: który raz ty żyjesz? Pierwszy, prawda? To skąd miałaś wiedzieć, że tak nie wolno robić? Zastanowimy się teraz, jak to naprawić. Akurat upiekłam ciasteczka, razem pójdziemy do Steni i możliwe, że ją jakoś udobruchamy”. I tak też było. Dlatego nie mierzę swojej wartości tym, czy popełniam błędy, czy nie. Ludzi trzeba tak wychowywać, żeby błąd był częścią ich doświadczenia, które, po pierwsze, jest nieuniknione, po drugie, jest wartością, po trzecie, trzeba wiedzieć, że im większy błąd, tym więcej trzeba włożyć wysiłku w to, żeby jego skutki i konsekwencje przerobić na lekcje. Wtedy wyniknie z niego coś dobrego. Błędy to bardzo dobra okazja, żeby korygować swoje zachowania. Jeśli jednak dziecko słyszy, że jest bałaganiarzem czy niechlujem, dostaje tożsamość bałaganiarza czy niechluja. To nie jest żadna lekcja, to jest etykietka.
Wieczne krytykowanie owocuje niskim poczuciem własnej wartości. Potem ktoś taki – obciążony kompleksami – kiedy tylko ma okazję, żeby komuś dowalić, korzysta z niej, bo jest to jedyna szansa, żeby nie mieć totalnie rozdeptanego swojego wizerunku. Krzyczy, wymierza kary, osądza, potępia, obraża się. To są niewolnicze strategie pozbawione wiary w siebie i innych. Dziecko musi zobaczyć, że gdy mama przypali pieczeń, to mówi: „Co ja narobiłam!”, a nie: „To przez ciebie, jesteś nie do wytrzymania!”. Wstydzimy się naszych pomyłek, bo nikt nas nie nauczył nauki na błędach.
Nie każdy ma tyle szczęścia, żeby wynieść z dzieciństwa taką naukę, ale chyba można się tego nauczyć w życiu dorosłym?
Do mojego gabinetu często trafiają osoby, które najpierw długo opowiadają, jak to się im życie nie układa, a potem równie dokładnie tłumaczą to faktem, że mieli straszne dzieciństwo, bo np. są DDA. Wtedy pytam: „A zna pani jakieś obce języki?”. Okazuje się, że klientka zna angielski, a nawet codziennie używa go w pracy. Dalej pytam: „To mama była Angielką?”. Kiedy słyszę odpowiedź: „Nie. Sama się nauczyłam”, wówczas mówię: „A może się pani nauczyć nie kłócić?”.
Kiedy spotkały nas w życiu trudne rzeczy, z których wynikają teraz nasze często okropne zachowania, lepiej nie szukać winnych, tylko je zmienić. Jeśli znajdziemy winnych, sami nie mamy nic do zrobienia i o to nam podświadomie chodzi – nie musimy błędu naprawiać, bo mamy go czym usprawiedliwić. Można o tym opowiadać na terapii, ale czy wtedy poprawimy swoje błędy? Bo przecież to są nasze błędy...
Przychodzi w końcu taki moment autorefleksji, uświadamiamy sobie, że ciągle powtarzamy te same błędy, np. w relacjach jesteśmy bierno-agresywni, nie słuchamy uważnie lub zbytnio się poświęcamy. Chyba dopiero wtedy możemy zacząć coś zmieniać?
Kiedy przychodzi taki moment, że człowiek jest gotowy na siebie popatrzeć i powiedzieć sobie: „Ja czegoś nie potrafię” – to już jest wielka rzecz. Wtedy często zaczyna terapię, podczas której dochodzi do wniosku, że warto coś zmienić w swoim postępowaniu. Są różne podejścia terapeutyczne, ja mogę powiedzieć o swoim, które sprawdza się od 45 lat. Prowadzę terapię tak, że koncentrujemy się na rozwiązaniu, nie na problemie. Można się zastanawiać, dlaczego jestem bierno-agresywny, i szukać przyczyny, a można nauczyć się takim nie być. Zwykle mówię klientom: „Najpierw to zmieńmy, a jeżeli dalej będzie cię interesować, z czego problem wynikł, wtedy możesz do śmierci to analizować, ale już będziesz postępować lepiej”.
Przykładowo, w przypadku biernej agresji uczymy się zdrowego proaktywnego podejścia, żeby w momencie, kiedy coś mi się nie podoba, mieć odwagę i umiejętność wyrażenia tego w taki sposób, żeby nikogo nie urazić, tylko zrobić to asertywnie. Możemy powiedzieć, co uważamy czy jakiej zmiany oczekujemy, w taki sposób, że nie będzie to dla odbiorcy przykre. Jestem zwolenniczką teorii pozytywnych wzmocnień. Można np. tak powiedzieć szesnastoletniej córce: „Cudownie, że jesteś moją córką, tak się z tego cieszę. Pamiętam dzień, w którym się urodziłaś. To był najpiękniejszy dzień mojego życia i tak będzie zawsze, ale moja droga, potrzebujemy się wspólnie zastanowić, co zrobić z twoim wracaniem po nocy. Usiądźmy więc i pogadajmy”.
Poprawianie błędu może być nawet ciekawe, można je polubić, ale jest jeden warunek – samo popełnienie błędu nie jest powodem do dyskwalifikacji.
Kiedy umiemy już przyznać się do błędu przed sobą, przychodzi czas, żeby robić to przed innymi. Jak przepraszać?
W mało znaczących drobiazgach faktycznie wystarczy zwyczajne „przepraszam”. Ale w poważniejszych sytuacjach, gdy jakieś nasze zachowanie ugodzi w kogoś, najpierw trzeba przed sobą przyznać, że się kogoś skrzywdziło, a potem zebrać się na odwagę, iść do tej osoby i np. tak powiedzieć źle potraktowanej koleżance z pracy: „Słuchaj, wczoraj byłam w niedobrym humorze i dlatego tak ci nagadałam. Tak mi przykro. Co mogę dla ciebie zrobić, żeby łatwiej było ci przebaczyć. Masz ochotę iść ze mną na lody? Mogę też posiedzieć z twoim synem, jak będziesz chciała iść do kina, albo odkurzyć ci biblioteczkę. Podpowiedz mi, co mogę zrobić”. Zadośćuczynić – to jest droga do „wyrównania rachunków”!
W Australii i Nowej Zelandii zaprowadzono prawnie sprawiedliwość naprawczą. Polega to na tym, że jeśli ktoś mi porysuje samochód albo wyłamie lusterko, to nie idzie do aresztu czy nie dostaje grzywny, tylko odkupuje mi to lusterko i sam musi pokryć koszt. Gdyby przede mną stanął taki np. nastoletni urwis, powiedziałabym, żeby w ramach zadośćuczynienia zimą odśnieżał mi przez jakiś czas schody na ganek albo przez kilka dni wyprowadzał wieczorem mojego psa. W ten sposób dałabym mu szansę naprawienia wyrządzonej mi szkody. Poprawianie błędu to jest naprawdę piękna rzecz, pod warunkiem że ktoś mi pomoże to uczynić.
A jeśli zrobimy coś poważniejszego – np. wyjawimy sekret koleżanki z pracy lub zachowamy się wobec niej nielojalnie w rozmowie z szefem?
Dokładnie tak samo – krzywda może być drobna i krzywda może być wielka, ale każdej można zadośćuczynić. Przebaczenie uzdrawia dwie strony, ale bardziej tę poszkodowaną. Krzywda, z którą się zostaje, dewastuje życie nam, a nie sprawcy. Trzeba prosić o przebaczenie i o możliwość zadośćuczynienia, często wielokrotnie. Jeśli jednak ktoś po raz kolejny zatrzaśnie nam przed nosem drzwi, sam popełnia „grzech”, a nazywa się on zatwardziałością – jak głoszą niektóre religie, katolicka zresztą też. Dzieje się tak, kiedy człowiek nie ma w sobie człowieka, tylko demiurga, który jest bogiem karania i przypisuje sobie prawo do osądzania. Przebaczenie jest pięknym aktem ludzkiej wspaniałomyślności. Mam znajomą, z którą spotkałam się kiedyś na przyjęciu i zobaczyłam, że ma dwa piękne pierścionki. Mówię do niej: „Ależ mi się te pierścionki podobają! Jak do siebie pasują!”. A ona pokazuje, że na drugiej dłoni ma jeszcze trzeci, podobny i mówi: „Dostałam je od męża, za każdym razem na przeprosiny po kolejnej zdradzie”. Mówił jej: „Chcę ci kupić pierścionek, wybierzesz sobie taki, jaki tylko zapragniesz, ale zapomnij już”. Po każdej zdradzie zgadzała się, bo chyba mimo poczucia zawodu i żalu umiała zdobyć się na poczucie humoru. Minęły lata, tamta para nadal żyje razem, dziś już chyba bez „skoków w bok”, a ona do tego ma trzy piękne pierścionki.
Ewa Woydyłło-Osiatyńska, psycholożka i terapeutka uzależnień. Spopularyzowała w Polsce leczenie alkoholizmu na podstawie modelu Minnesota. Pracuje w fundacji, w której koordynuje Regionalny Program Przeciwdziałaniu Uzależnień. Autorka książek, z których ostatnia to „Żal po stracie. Sztuka akceptacji”.