1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Ewa Woydyłło-Osiatyńska: „Nie możesz przeżyć jutra, ale możesz przeżyć dziś”

Ewa Woydyłło-Osiatyńska (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)
Ewa Woydyłło-Osiatyńska (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)
Jak się przygotować na niepewne czasy? Nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość. Nie możesz przeżyć jutra, ale możesz przeżyć dziś – mówi Ewa Woydyłło-Osiatyńska.

Uświadomiłam sobie niedawno, że urodziła się Pani w 1939 roku – roku wybuchu II wojny światowej.
Dokładnie drugiego września, o świcie. Dlatego kiedy obudziłam się w lutowy czwartek i znalazłam w telefonie informacje o tym, że Ukraina jest pod obstrzałem Rosjan, natychmiast stanęła mi przed oczami moja mama, z noworodkiem na ręku, sama, bo mój ojciec jako lekarz już działał na wojnie, zresztą nigdy więcej się nie zobaczyli, a ja taty w ogóle nie poznałam. Był to dla mnie niesamowicie metafizyczny moment. Ale od tej chwili, ponieważ jako psycholożka zawodowo zajmuję się też wojną przeżywaną przez ludzi, rozdzieliłam moje osobiste przeżycia od zawodowych. Odsunęłam strach i wszystkie grozy, jakie wyobraźnia może podsuwać, bo dobrze wiem, że panika to najgorszy doradca. W panice człowiek słyszy „pożar” i wyskakuje przez okno, nie myśląc, że jest na 10. piętrze. A później się okazuje, że sąsiadowi czajnik się spalił.

Tak, moja mama musiała przeżyć coś takiego, co przeżywa teraz bardzo wiele osób w Ukrainie. I ponieważ byłam najbliższym świadkiem jej późniejszego życia – a można było jej zazdrościć pogody ducha: potrafiła grać w brydża i czytać powieści, podczas gdy wokół wywracały się systemy polityczne – przyjęłam taką postawę, że skoro nie muszę się o siebie martwić, to zajmę się pomocą innym. Uaktywniła się we mnie persona zawodowa. Zrezygnowałam z różnych prywatnych atrakcji na rzecz rozmawiania, podtrzymywania na duchu, pisania i udzielania wywiadów. To też jest jakaś forma udziału w sprawie.

Takie odsunięcie od siebie lęku i grozy jest trudne.
Ale potrzebne. Bo w tym zachłyśnięciu się dobrem i niesieniem ratunku czy pomocy – mam tu na myśli tłumy wolontariuszy i szpalery samochodów jadących na granicę po uchodźców – też trzeba zachować rozsądek. Jest taka zasada wpajana terapeutom: „Drugiemu człowiekowi możesz dać tylko to, co sama masz”. Przecież nie znamy ludzi, którym pomagamy, których przyjmujemy pod swój dach. Jadąc na pozytywnym haju, jesteśmy ofiarni, hojni i nie stawiamy żadnych ograniczeń. A to się może skończyć różnie: rozgoryczeniem, niesmakiem, smutkiem, rozczarowaniem. Na razie wszyscy zamknęli swoje puszki Pandory pełne strachu przed obcymi, i oby nigdy się już nie otworzyły.

Jeden z psychologów w wywiadzie dla portalu Zwierciadlo.pl mówił o tym, że osobom, które zapraszamy pod swój dach, też powinniśmy wyznaczyć granice. Są naszymi gośćmi, ale goście, którzy zwykle u nas bywają, znają nasze zasady. Oni nie, dlatego może to prowadzić do nieporozumień.
Niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że nasza kultura jest trochę histeryczna. Nawet jest takie przysłowie, podobno charakteryzujące Polaków: „Zastaw się, a postaw się”. Czyli: nie myśl, nie zastanawiaj się, co będzie później, daj wszystko, co masz. Albo takie: „Polak mądry po szkodzie”. Jedno z drugim za dobrze o nas nie świadczą. Nie mówią o naszej dojrzałości, tylko odwrotnie.

W naszych obyczajach i w naszym codziennym słowniku rzadko używamy słowa „integracja”. Znacznie bardziej jest ono obecne w innych społeczeństwach. W Ameryce, gdzie studiowałam i przebywałam dość długo, zobaczyłam, jak dużą wagę przywiązuje się do myślenia w kategoriach integracji międzykulturowej i międzyrasowej. Nie żeby okazywać współczucie, ale by jak najszybciej niwelować różnice. Gdy moje córki kiedyś spędzały wakacje na miejskich półkoloniach w San Francisco, zobaczyłam, jak dzieci ze starszego rocznika wprowadzały do społeczności nowo przybyłe młodsze dzieci. Wystarczyły godziny, aby nowicjusze poczuli się równoprawnymi uczestnikami różnorodnej gromady. Wspominam o tym w chwili, gdy spontaniczny zryw jeszcze trwa, ale wkrótce przyjdzie czas zstąpienia z różowej chmurki na ziemię i konieczne będzie wdrożenie reguł dobrej kohabitacji z milionami uchodźców.

Czyli po zrywie przyjdzie kolejny etap?
Nie wiem, zobaczymy. To jest na razie fenomen na miarę globalną. Nie było jeszcze w najnowszej historii takiego błyskawicznego exodusu do jednego państwa. Ale najbardziej bolesne jest to, że do dziś na granicy polsko-białoruskiej ludzie będący dokładnie w tej samej sytuacji nie mogą się dostać na teren naszego kraju, są zawracani albo cierpią, a nawet umierają z głodu czy mrozu. Gdy o tym myślę, to ten obraz pięknego Anioła Stróża albo Dobrego Samarytanina, czyli Polski, która otwiera ramiona, domy i portfele i przygarnia zbłąkane dzieci, jest zabarwiony kłamstwem. Albo wręcz… rasizmem. I uczucie dumy z mojego narodu miesza się ze strasznym wstydem. Widzę więc to wszystko słodko-gorzko. I bardzo mi z tego powodu smutno.

Ewa Woydyłło-Osiatyńska (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters) Ewa Woydyłło-Osiatyńska (Fot. Szymon Szcześniak/Visual Crafters)

Tak, też o tym czasem myślę. Że są uchodźcy lepsi i gorsi. Pytałam o Pani mamę i wojnę, bo miałam silne poczucie, że wybuch wojny na Ukrainie obudził w nas demony właśnie II wojny światowej. Czy w Pani też?
Nie mam takiego poczucia, ale pierwsza refleksja i pierwsze zdanie, jakiego użyłam w wywiadzie udzielonym nazajutrz po inwazji, było takie, że najgorzej mają teraz osoby, które już przeżyły jakąś traumę. Ja nie przeżyłam żadnej, więc nie mogę swoim przykładem tego potwierdzić. Bo to, że ktoś przeżył wojnę, nie znaczy, że przeżył traumę. Trauma to doświadczenie graniczne, kiedy czujesz, że twoje życie jest zagrożone. A moja mama ze mną przy piersi została wywieziona do Kazachstanu. Do końca wojny nad nami nie wybuchła żadna bomba. Nawet kiedyś po jakimś radzieckim filmie wojennym jej powiedziałam: „Mamo, zobacz, jakie mamy szczęście, że ani jednej bomby nie widziałyśmy”. Chociaż po powrocie do Polski zamieszkałyśmy w Szczecinie, gdzie całymi hektarami ciągnęły się pola gruzów… Ale mnie, wówczas sześcioletniej, wydawało się to najlepszym terenem do zabawy z dzieciakami w chowanego.

Jest takie pojęcie, które z angielskiego zaczęliśmy nazywać rezyliencją. W jednej z moich książek przetłumaczyłam je jako sprężystość emocjonalną — jest to określenie stopnia odporności psychicznej oraz zdolności do znajdowania „dobrej strony dnia”. Osoby z wysoką rezyliencją mają większą kontrolę nad emocjami i koncentrują się na rozwiązaniach, a nie na problemach. W trudnych sytuacjach najgorsze są panika, pochopność i neurotyczne poddawanie się emocjom.

Rezyliencja będzie nam coraz bardziej potrzebna. Wszystko wskazuje na to, że czasy będą coraz bardziej niepewne i trzeba się na to przygotować. Czy można budować rezyliencję w czasach kryzysu lub niepokoju?
Można, a nawet trzeba. Budowanie rezyliencji dzieje się praktycznie samo i zależy od tego, jakie myśli dopuszczasz do siebie w związku z tym, co się wydarza. Czy potrafisz uspokoić swoje lęki, czy wprost przeciwnie.

Przychodzą do mnie czasem kobiety, które mówią: „Moja teściowa tak się mnie czepia, strofuje dzieci, przecież jak one dorosną, nie będą chciały się z nią spotykać”. Zawsze wtedy pytam: „A czy Pani da mi gwarancję, że jutro rano się obudzę? Albo że dziś bezpiecznie dojadę do domu, a jeżdżę rowerem?”. Na Pani pytanie o to, jak się przygotować na niepewne czasy, odpowiem więc tak: nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość. Nie możesz przeżyć jutra, ale możesz przeżyć dziś. I to dotyczy wszystkiego. Nawet gdy planujesz ślub i wesele na Seszelach, to i tak ważne jest, byś dzisiaj patrzyła pod nogi, bo jeśli skręcisz kostkę, to nie potańczysz. Zwłaszcza w czasach niepewności liczy się tu i teraz – tylko to mamy.Oczywiście to carpe diem to jest memento, którego nie należy nadużywać, bo jeśli mam tylko 100 złotych, to raczej nie powinnam dziś wydać 99. Tak czy inaczej, rozporządzaj swoimi zasobami inteligentnie i z rozwagą. Uruchamiaj płaty czołowe, nie tylko gadzi mózg.

Każda trudna sytuacja, moment, w którym dzieją się przełomowe zwroty – jest okazją do dojrzewania. Tylko trzeba dojrzewać, nie pozwalając sobie na rozpad. Dużo trudniej posklejać wazon, jeśli potłuczesz go na tysiąc kawałków, niż go po prostu nie upuścić. Na tym polega dorosłość, którą powinna cechować mądrość i uważność na to, by nie dopuścić do totalnej awarii. Dziecko może tego jeszcze nie rozumieć, ale dzieci nie decydują o tym świecie, to my przy nich stoimy. A jeśli widzisz dziecko, przy którym nikt nie stoi, zajmij się nim.

W takich sytuacjach jak wojna czy pandemia przypominamy sobie o swojej śmiertelności, a przecież, jak Pani mówi, nikt nam nie da gwarancji, że dojedziemy dziś do domu.
Ale też nie straszmy się tym przesadnie. Tak jak robią to na przykład media. Odkąd zaczęła się wojna, karmią nas tylko obrazami zniszczeń i bombardowań. A do tego jeszcze się nie skończyła pandemia. Wszystko to potęguje i utrwala stres. Pomimo wielkiej mobilizacji peryferyjne sprawy wcale nie są mniej niepokojące. Łatwo wtedy zapomnieć o własnych zasobach – na ile nam ich starczy. Nie korzystamy z dobrych praktyk, a bardzo dobrą praktyką jest na przykład umówić się pisemnie na niektóre rzeczy, także z uchodźcami, których przyjmujemy pod nasz dach. Spisanie zasad i określenie granic wcale nie oznacza braku zaufania, tylko robi się to po to, żeby o czymś nie zapomnieć. A my w imię dawnej szlacheckiej zasady verbum nobile, czyli słowa honoru, upieramy się, że wystarczy powiedzieć. Tylko zapominamy, że akurat w obecnej sytuacji mamy do czynienia z przybyszami z obcego kraju, po straszliwych przejściach, od których uciekli, i częścią okazywanej im pomocy są wszelkie ułatwienia w nabywaniu wiedzy o nowym dla nich życiu.

Ale też nie zapominajmy o priorytetach i nadrzędnych wartościach. Jeżeli zaniedbamy obowiązki wobec swoich dzieci i rodzin, możemy je niechcący bardzo skrzywdzić.

Zawsze mnie fascynowało, że to, czym Pani się teraz zajmuje i do czego jest pani, jak się wydaje, stworzona, zaczęła Pani robić dopiero po 45. roku życia. To wtedy zaczęła Pani studia psychologiczne, wcześniej ukończywszy dziennikarstwo i historię sztuki.
I okazało się to świetnym pomysłem. Jestem przekonana, że właśnie dojrzały wiek był moim sprzymierzeńcem. Psychologię kliniczną lepiej uprawiać, mając własne doświadczenia, dające mądrość życiową, i umiejętności wynikające z rozwiązania jak największej ilości ludzkich dylematów, problemów i trudności. Ten życiowy kapitał nadaje wiedzy psychologicznej wymiar praktyczny. W psychoterapii pracuje się przede wszystkim sobą.

Psychologię studiowała Pani w Stanach Zjednoczonych, może stąd ta iście amerykańska żywotność, która powoduje, że kiedy dzieje się źle – wybucha pandemia czy wojna – dziennikarze odruchowo zwracają się po komentarz do pani. Stała się Pani ekspertką od kryzysów.
Rzadko kiedy ktoś do mnie przychodzi, by powiedzieć: „Pani Ewo, jak dobrze mi się żyje”. I to mnie chyba nauczyło, że aby naprawdę pomóc komuś w potrzebie, trzeba mniej zajmować się problemem i jego przyczynami, a więcej rozwiązaniem. Roztrząsanie przyczyn i szukanie winnych nie pomaga uwolnić się od tego, co nam w życiu szkodzi lub przeszkadza. Ważniejsze jest zrobienie czegoś, aby się tego pozbyć lub zmienić. Ma Pani rację, to jest w jakimś sensie amerykańskie, zwłaszcza w porównaniu z Polską, gdzie zajmujemy się zwykle analizowaniem problemu.

Owszem, czasem udaje mi się pomóc komuś w kryzysie, ale żadna w tym moja zasługa. Ja po prostu miałam supermamę. Jak była w złym humorze, to szła na basen albo na spacer. W młodości była wioślarką i chyba zostało w niej na zawsze przekonanie o zbawiennym wpływie ruchu na samopoczucie. Pamiętam, że gdy zimą była piękna pogoda, to budziła mnie o siódmej. Kiedy protestowałam: „Ale ja idę dopiero na drugą lekcję”, mówiła: „Idziesz na łyżwy, takiej pogody szkoda na siedzenie w klasie”. Z taką mamą po prostu nie mogłam inaczej się ukształtować. Oczywiście to nie znaczy, że nie bywam wściekła czy nie przeżywam porażek, ale nigdy nie było to źródłem jakiejś większej rany, a wszystko to dzięki temu, co kiedyś powiedziała mi mama. Zaraz to powiem i Pani już też będzie zawsze wiedziała, co myśleć w trudnych chwilach.

Cudownie! Poproszę.
Miałam może osiem lat. Spłakana wróciłam do domu, od progu zawodząc: „Co ja narobiłam! Stenia już nie będzie się nigdy ze mną bawić”. Mama na to spokojnie, znad papierosa: „No to siadaj i opowiadaj”. „Mamo, ja na nią naplułam, zabrałam jej kanapkę i wyrzuciłam do śmietnika”. „Okropnie się zachowałaś, niezależnie od tego, o co poszło. Ale poczekaj, powiedz mi: który ty raz żyjesz?”. Ja na to, chlipiąc: „Jak to który? No pierwszy”. „To skąd miałaś wiedzieć?”.

Wyszłam kiedyś za mąż na trzy dni za mojego profesora, a potem też uciekłam, becząc, do mamy. Ona oczywiście zadała mi to samo pytanie: „No dobrze, a który ty raz…?”. „Wiem, mamo, wiem, dlatego tak bardzo się nie martwię”. Zdaje się, że nawet nas rozśmieszyłam, dodając: „W każdym razie drugi raz za niego już nie wyjdę…” Nierzadko zdarza się, że pluję sobie w brodę, bo coś zawalę albo źle postąpię, ale wtedy prędko mówię sobie: „Hej, który ty raz żyjesz?… Spokojnie, następnym razem postąpisz lepiej”. I faktycznie następnym razem jest lepiej.

Ewa Woydyłło-Osiatyńska, psycholog, specjalistka terapii uzależnień, przez ponad 30 lat w Fundacji im. Stefana Batorego kierowała Regionalnym Programem Przeciwdziałania Uzależnieniom. Przyczyniła się do rozpowszechnienia w Polsce modelu leczenia uzależnień opartego na filozofii Anonimowych Alkoholików. Jest autorką wielu książek, m.in. „Zaproszenie do życia”, „Wyzdrowieć z uzależnienia”, „Rak duszy”. Najnowsza to „Droga do siebie”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze