Jaki powinien być dobry związek? Na ten temat wciąż istnieje mnóstwo stereotypów. Rozmawiamy z psychoterapeutą Michałem Dudą.
Z perspektywy gabinetu terapeutycznego chyba widać, że na temat relacji posiadamy pewną wiedzę, która nam szkodzi. Są to stereotypy.
Stereotypy należą do sfery mitu. To taki mit uproszczony, spłaszczony. Z pewnością nie należy brać stereotypów dosłownie, ale nie znaczy to, że nie ma w nich ziarna prawdy. Niestety, często stereotypy stają się narzędziem manipulacji. Wspierają uprzedzenia, interesy jednej ze stron. Pozwalają wymagać rozwoju lub zmiany od kogoś, unikając spojrzenia na siebie. Jest mnóstwo przekonań na temat relacji, według których ludzie żyją, uważają za normę i stosują wobec siebie, a częściej wobec innych. Myślę, że stereotypy są wygodne. Podtrzymują ten wzorzec relacji, którego chcemy i szukamy. Popierają naszą wizję relacji, związek ma przecież spełniać oczekiwania. Stereotypy nie zmuszają do rozwoju, nie stawiają na progach, nie dotyczą tego, jaki ja powinienem być, raczej tego jaka powinna być żona, co powinien robić mąż.
Mamy na ten temat sztywne przekonania, utarte schematy.
Tak. Jest na przykład bardzo utarty schemat myślowy, że w związku mężczyzna nie może mieć zbyt silnej relacji z matką, tylko raczej z żoną. Świetny stereotyp. Zresztą moim zdaniem to całkiem mądry pomysł. Problem polega na tym, że w drugą stronę on już nie jest taki oczywisty – to znaczy, że kobieta nie powinna mieć zbyt silnej relacji z ojcem, tylko powinna być raczej z mężem.
Rzeczywiście, na to się mniej zwraca uwagę.
No właśnie. Dlatego mówię o wybiórczym stosowaniu, bo drugi pogląd jest równie słuszny. Przekonanie o złym wpływie zbyt bliskich relacji z rodzicem na związek z partnerem sprawdza się w obu przypadkach. Jednak najczęściej nie zajmujemy się stereotypem na własny temat. Zazwyczaj jest tak, że kobieta intensywnie reaguje i mocno pilnuje, żeby jej mężczyzna za blisko z mamusią nie był i jednocześnie chroni, pielęgnuje swój związek z ojcem lub matką.
I pojawiają się kłopoty, bo mężczyzna nagle znajduje się w trudnej sytuacji między dwiema ważnymi dla siebie kobietami.
Tak, są duże oczekiwania. Oczywiście, on ma tutaj swoje do zrobienia i to dla niego jest dobre, żeby się od tej mamusi jednak oderwać i zacząć tworzyć związek ze swoją żoną. Ciśnienie, jakie jest tworzone wokół tego przez żonę, może mieć dwa podłoża. Jedno takie – chcę mieć męża i z nim być, i razem tworzyć rodzinę. I drugie – chcę mojego męża dołączyć do rodziny mojego taty. Chcę go wcielić w szeregi rodziny, którą tata zarządza, ja jestem jego oczkiem w głowie, matka jest trochę na marginesie, a mój mąż ma się w tym wszystkim jakoś znaleźć. Ta motywacja, żeby wyrwać męża z rodziny pochodzenia, mniej służy relacji. Jeśli kobieta działa z tego miejsca, mąż temu jakoś mniej ufa.
Inaczej to wygląda, jeśli przyjęta zostaje postawa – ok, rozstałam się ze swoim gniazdem, chciałabym żebyś ty też się rozstał ze swoim i żebyśmy stworzyli razem nasze gniazdo. Wtedy nie mamy do czynienia z podstępem, żeby go wcielić do swojej rzeczywistości. Wtedy też mężczyzna inaczej to czuje i inaczej reaguje. Podobnie jest w drugą stronę, kiedy chłopak chce, żeby jego dziewczyna dołączyła do jego mamy. To są dosyć powszechne przekonania, zwłaszcza w początkowych fazach bycia w związku czy małżeństwa. Dochodzi wówczas do konfliktów wokół tego, u kogo spędzamy święta, dokąd jedziemy na wakacje. A jest to związane z nową tożsamością rodziny, która musi się określić.
Kiedy się rozwijamy i zmieniamy, zaczynają nas interesować inne relacje. Wiąże się to z tym, że często trzeba się rozstać. A rozstania są trudne, bo stereotypowo postrzegane są jako zło.
Jest sporo przyczyn takiego stanu rzeczy. Zwykle łatwiej się rozstawać z tym, co było złe, trochę trudniej z tym, co było dobre. Łatwo jest powiedzieć – mam dosyć tego i tego, i z ulgą to złe pozostawić, wychodząc z relacji. Później okazuje się, że już nigdy nie pójdziemy nad morze na spacer, nie będziemy trzymać się za ręce albo już nigdy nikt nie będzie tak na mnie patrzył i że tego nam brakuje. Zwykle jak się ludzie rozstają, szybko przechodzą przez fazę numer jeden, a kiedy zaczyna się faza numer dwa, zaczynają się też problemy: wahania, tęsknoty, powroty, znowu rozstania… sprawa rozciąga się w czasie. Trudna jest też kwestia wzięcia odpowiedzialności za rozstanie. Chętnie delegujemy ją na drugą stronę. Możemy „z bólem” zaproponować rozstanie, ale zazwyczaj uważamy, że nie jest to z naszej winy. Są też ludzie, którzy biorą wszystko na siebie, zrzekają się wspólnych dóbr, bo chcą mieć kontrolę nad tym procesem i nie chcą być odrzuceni. Myślę jednak, że po wszystkim, jak się nad tym zastanawiają, czują, że zostali skrzywdzeni.
Po co jest nam ta wina przy rozstaniach?
Temat winy jest jakoś nieodłączny, gdy myślimy o rozstaniu. O ile lubimy, żeby związek powstał troszeczkę z woli bożej, o tyle rozstania zwykle same się nie stają. Ktoś coś musiał popsuć, żeby to przestało funkcjonować. Rzadko ludzie mówią – było, skończyło się i ja się z tym godzę. Częściej albo sami poczuwają się do winy, albo myślą, że ta druga osoba nie spełniła oczekiwań, albo robiła coś, co jest przeciwko tej relacji. Kwestia ta jest dokładnie „wałkowana” z przyjaciółmi, widać to także przy sprawach rozwodowych.
Wina jest nam potrzebna, żeby się rozstać.
Rozstawanie się nie ma dobrego public relations. Zawsze zakończenie związku jest dużym przeżyciem. Trzeba je jakoś uzasadnić, jakoś sobie wytłumaczyć. Stereotyp winy bardzo się tu przydaje, bo upraszcza sprawę i daje prostą, wygodną i wiarygodną odpowiedź – zamiast zrozumienia i świadomości co się właściwie stało.
Jak to wszystko uprościć? Z jednej strony nasz wewnętrzny rozwój popycha nas do innych relacji, a z drugiej – są przecież ludzie, którzy żyją w jednym związku przez dziesięciolecia. Czy oni są stworzeni do monogamii, czy oni tak żyją, bo rozstanie jest dla nich zbyt trudne?
Myślę, że ten temat wykracza poza psychologię, dotyczy pewnego rodzaju wzorców społecznych, kulturowych, religijnych. Rozstanie nie jest tylko indywidualną, osobistą decyzją, zwłaszcza jeśli chodzi o małżeństwa. Zawiera się je publicznie, w kontekście społecznym i tak też się je kończy. W zależności, w jakim kręgu kulturowym żyjemy, rozstanie jest mniej lub bardziej możliwe. Małżeństwo związane jest z wizją rodziny, ze społeczną funkcją, jaką ona pełni. Z tego miejsca nie ma akceptacji dla łatwego zmieniania partnerów. Są uzasadnienia społeczne, ale są też i psychiczne. Jeśli na przykład w związek z mężczyzną kobieta ucieka przed dominującą matką, to od tego faceta łatwo nie odejdzie. Z takiego związku trudno wyjść, bo zanim to nastąpi coś innego musi przejąć funkcję buforu, ochrony przed matką albo musi zniknąć źródło dyskomfortu czy zagrożenia. Oczywiście można też rozwiązać realną relację z rodzicem, a to zwykle wydaje się wielu ludziom ponad ich siły, chociaż nie jest niemożliwe.
Dlaczego rozstania cały czas są „złe”?
Rozwód był „zły” do lat 60-tych, potem zaczęło się to chwiać, a teraz co druga para się rozwodzi, robi się to normalniejsze. Kultura rozwija się w taką stronę, że jest mniejsze ciśnienie społeczne dookoła rozwodów. Ich ilość wskazuje nie tylko na kondycję relacji i rodziny ale też na to, że ludzie czasem mają po prostu potrzebę, żeby się rozstać, nie przejmując się tak bardzo stereotypem. Często rozstanie jest ucieczką, szantażem, manipulacją, ale czasem jest to najlepsza rzecz jaka może spotkać związek i partnerów, którzy go tworzą.
Kolejnym stereotypem relacyjnym jest monogamia rozumiana jako jeden związek na całe życie. A przecież są ludzie, którzy potrzebują ich więcej.
Związki mają różne funkcje, stąd różne potrzeby, formy i preferencje. Współcześnie różnorodne rozwiązania są coraz bardziej akceptowane społecznie. Choć cały czas jest spora i bolesna przestrzeń braku akceptacji, opartego na stereotypach, dotyczących tego, jaki jest właściwy związek i kto z kim może go tworzyć – na przykład ze względu na orientację seksualną, różnice wieku, religijne, rasowe, klasowe. Mimo zmian społecznych, idea związku na całe życie dla bardzo wielu osób cały czas pozostaje aktualna. Wracając do wzorców, to po rozpadzie związku, który w założeniu miał być na całe życie, ktoś nadal może poszukiwać partnera, który będzie mu odpowiadał i nadal może mieć założenie, że z nim zostanie. Może też mieć pomysł, że nie zamierza w żadnym związku pozostać i uznać, że rozstanie jest normalną częścią życia. Są ludzie, dla których związki się zmieniają, są w ruchu. Relacja jest dla nich jak buddyjska mandala, czyli – „do rzeki z nią!”. Są również tacy, którzy w ogóle nie chcą być w związkach. Zapewniają sobie kontakty seksualne, jakoś dbają, żeby nie czuli się samotni, ale to nie znaczy, że chcą coś tworzyć razem. Mają inne priorytety.
Może warto rozpoznawać, co jest dla nas dobre?
Na pewno warto, ale trzeba pamiętać, że to jest podejście indywidualistyczne. Na związki można też patrzeć jako na całość. Istnieje przecież jakieś „my”, nie tylko „ja” i „ty”. To „my” ma historię i może się rozwijać. To jest inna filozofia patrzenia na te sprawy. Jestem w związku i zmieniam się razem z nim, ale to związek jest nadrzędną wartością. On jako całość może chcieć być inny niż indywidualne „ja” osób, które go tworzą. Czasem coś większego od nas woła, byśmy się połączyli. Ludzie wtedy idą bardziej za tym, czego potrzebuje związek. Niektórzy częściej mówią „my” niż „ja”. Czasem myślimy w ten sposób. My jesteśmy otwarci, a Kowalscy są inni, tacy sztywni. Albo czujemy, że jakiś dom, rodzina mają swój nastrój, ciepło albo chłód, swobodę albo reguły, wsparcie lub wymagania. Te wyczuwane jakości, to jest właśnie duch całości, wspólnoty. Wypadkowa cech, osób, które tworzą ten dom.
Panuje przekonanie, że jeżeli ja się zmienię, ta druga osoba i związek także przejdą metamorfozę. Jest taka możliwość, że partner powie „veto” na mój rozwój i chęć zmiany?
To nie jest tak, że jak ja się bardzo postaram, to zmienię całość i uzyskam to, czego chcę. To by było całkiem sprytne. Można byłoby trochę manipulować tą sytuacją. Tymczasem druga osoba wcale nie musi reagować na nasze zmiany. Co więcej, może reagować inaczej niż byśmy chcieli. Oczywiście, jeśli rzeczywiście się zmieniamy, prędzej czy później zostanie to zauważone przez drugą stronę. Partner może to polubić, ale może zacząć się trochę tego bać. Na ogół musi się do tego odnieść, bo nie jest już tak samo, jak było. Chyba, że nie zauważy zmiany. Część osób zamiast docenić rozwój partnera, oskarża go – nie tak miało być. Dla mnie ważniejsze jest, żeby relacja spełniała istotne dla mnie funkcje. Jeśli chcesz się zmieniać, to trudno, poszukam sobie kogoś innego, kogoś kto te funkcje wypełni.
Mam wrażenie, że w bliskich relacjach stereotypowo wiele oczekujemy. On ma zarabiać na dom, a ona gotować. Od innych osób tego jakoś nie wymagamy.
Wiele osób myli związek z opieką, zapewnianiem potrzeb, spełnianiem oczekiwań. To się wiąże z poczuciem bezpieczeństwa i kontroli. Z jednej strony mamy, oczywiście, różne preferencje – po prostu mam prawo czegoś chcieć lub nie, coś lubić, a czegoś nie. Z drugiej – jeśli aż tak bardzo czegoś chcę, że tak być musi, a jak nie, to jestem nieszczęśliwy, wpadam w złość, siada mi nastrój i łapię depresję… wtedy najczęściej nie chodzi tu o konkretne zachowania partnera. Bardziej o naszą interpretację tych zachowań, o nasz lęk oraz pragnienia, które są w tle. Powołując się na podany przykład – jeśli on pozwala mi rozmawiać godzinami przez telefon, to znaczy że mnie kocha i rozumie. Takiego męża chcę mieć, ponieważ do tej pory nikt mnie nie kochał i nie rozumiał albo przeciwnie – wszyscy mnie kochali i rozumieli, więc nie jestem przyzwyczajona do tego, żeby mi na coś nie pozwalano. Mogło mi czegoś brakować w domu rodzinnym i teraz pilnuję, by ten brak zniwelować w moim związku lub pewne zachowania kojarzę z domem i dzięki nim czuję się jak w domu, czuję że mam dom. Kiedy ich brakuje, to wydaję mi się, że ten dom tracę, a wraz z nim tracę jakąś część siebie i czuję lęk oraz samotność. W tym kontekście oczekiwania czasem robią się nieco obsesyjne. Jak się nad tym zastanowić obiektywnie, z dorosłego punktu widzenia, to sama sprawa zwykle nie jest warta tych emocji i energii, którą się w nią wkłada. Stoją za nią inne powody. Jakie? To dobre pytanie, które warto sobie zadać. Czemu właściwie tak bardzo mi na tym zależy? Odpowiedzi warto szukać w uczuciach, nie tylko myśleć o przyczynach.
Czyli za moim oczekiwaniem stoi jakiś mój problem?
Jeśli bardzo mi na czymś zależy i mam silne emocje – może tak być. W konfliktach wokół oczekiwań przydają się nam stereotypy – one mówią jak powinno być. Zamiast do swoich uczuć i pragnień, odwołujemy się wówczas do słuszności społeczno-moralnej – jak to jest możliwe, żebyś mi nie ugotowała obiadu! A przecież kiedy krzyczymy „MUSISZ!”, stoją za tym niewyrażone uczucia. Gdyby facet, który wykrzykuje takie rzeczy, miał świadomość swojej historii i zdolność dzielenia się uczuciami w relacji, mógłby powiedzieć – jak tego nie robisz, to się boję, czuję się gorszy, odrzucony, zagrożony. To budzi historie z innej czasoprzestrzeni – kiedyś ciągle czułem się odrzucony i czuję to nadal, oczekuję od ciebie, że ty to zmienisz! To, oczywiście, nie jest na dłuższą metę możliwe. Stereotyp ma uprawomocnić jego potrzeby i uczucia, do których sam nie daje sobie prawa, a czasem nawet o nich świadomie nie wie. Rozmowa o tym między partnerami może pomóc.
Jaki jeszcze stereotyp relacyjny jest powszechny?
Dotyczący wierności. Jest jednym z mocniejszych stereotypów. Funkcjonuje założenie, że trzeba być wiernym, że jest to dobre i właściwe. Jak się tego chce, to fajnie. Jak się musi, to już jest gorzej. Znów, nie o to chodzi, żeby się stosować albo nie stosować do stereotypu. Ważne, żeby to było coś, o czym można rozmawiać. To, jak będzie, zależy od ludzi, którzy są razem i podejmują swoje decyzje. Stereotypu wierności często się używa, żeby pokazać swoje reguły i zasady. Ten stereotyp doskonale nadaje się do tego, żeby nieść go na sztandarach swojej wizji relacji i daje poczucie pewności, słuszności i wyższości moralnej. Prawdziwa wierność lub jej brak jest obszarem tabu. Wierność jest często wyłącznie wersją oficjalną. Mówią o tym statystyki. To bardzo delikatny temat, zwykle wyzwalający duże emocje, dla wielu osób bardzo bolesny i dlatego często pozostaje on poza sferą świadomości. Już samo poruszenie go wywołuje spory niepokój, a potem jest już tylko gorzej. W niektórych momentach rozmowa o wierności jednak staje się konieczna. Nie jestem zwolennikiem codziennego omawiania tej kwestii – są ludzie, którzy potrafią zamęczać takimi rozmowami – ale pojawiają się takie momenty w relacjach, kiedy ta sprawa jest istotna i trzeba ją poruszyć. Nierozmawianie o tym jest dość powszechną praktyką i zazwyczaj działa na szkodę relacji, rozdziela parę.
Jak postępować z relacyjnymi stereotypami? Może warto badać, jakie mamy dookoła nich uczucia?
Tak mi się wydaje. Warto też o nich dyskutować. Warto mieć świadomość, że większość z nich traktowana dosłownie jest po prostu nieprawdziwa. Dużo par żyje na przykład według stereotypu, że trzeba wobec innych zawsze stać po stronie partnera albo zawsze należy starać się być dla siebie miłym. Uleganie takim stereotypom jest często destrukcyjne dla związku. Sprawia, że w którymś momencie relacja traci siły witalne, robi się sztuczna i niedorosła, zastąpiona dziecięcymi potrzebami, które ta druga osoba bezwzględnie ma spełniać. Pamiętajmy, że stereotypy są często używane do tego, żeby uzasadnić, wesprzeć własne oczekiwania – bo tak jest i tak się robi. Żona musi zgadzać się z mężem! A mąż z żoną? Już niekoniecznie. To tak, jakbyśmy woleli pokonać partnera, zmusić, powołać się na jakąś wyższą instancję, której należy się podporządkować, zamiast pytać siebie nawzajem, uzgadniać, prosić, tworzyć związek razem.
Michał Duda psycholog, psychoterapeuta. Nauczyciel i superwizor w Instytucie Psychologii Procesu.