Kasia Stankiewicz często słyszy: „To Ty jesteś z Działdowa?! Tyle razy przejeżdżałem tamtędy pociągiem do Trójmiasta!”. Jej dzieciństwo to przełom lat 70. i 80. I kamienica na działdowskim rynku. Stąd, wydawałoby się, daleka droga do Warszawy. Do programu „Szansa na sukces”, który skończył się dla niej angażem w zespole Varius Manx, milionem sprzedanych płyt i największym przebojem – „Orła cień”.
Nie przypominam sobie momentu, w którym bym pomyślała: „No, teraz to już nie jestem dzieckiem”. Jako głowa rodziny muszę być odpowiedzialna, poukładana. Nie lubię tego, to nie jest rola, której pragnęłam, tak się po prostu złożyło. Ale z niezwykłą łatwością przenoszę się w świat, o którym trudno byłoby powiedzieć, że jest dorosły. Z całą pewnością nie czuję się poważna, co jest zresztą bardzo przydatne w moim zawodzie, bo jako artystka nieustannie filtruję otaczający mnie świat przez moje wewnętrzne dziecko.
Okno
Jaką byłam dziewczynką? Nie mieszkam w Działdowie od 20 lat. Teraz domy są remontowane, pięknie wygląda zabytkowy ratusz, ale w latach 80., kiedy dorastałam, było trochę inaczej. Tylko że mnie to nie przeszkadzało. Miałam niesamowitą wręcz umiejętność widzenia rzeczy takimi, jakimi chciałam, żeby były, a nie jakimi były faktycznie. Można powiedzieć, że miałam wielką potrzebę ładności (została mi do dzisiaj). I nawet jeśli działdowski rynek był szary, to zapamiętałam go baśniowo. Na przykład zimą, kiedy był pokryty śniegiem, od którego odbijały się światła w oknach sąsiadów. Zresztą rzeczywistość wokół tak naprawdę się nie liczyła. Ja, dziecko dość introwertyczne, miałam własny wewnętrzny świat. Nie byłam dziewczynką, która biega całymi dniami po podwórku z koleżankami. W ogóle towarzystwo koleżanek i kolegów zawsze było dla mnie bolesną koniecznością. Nie umiałam się wśród nich odnaleźć i częściej wolałam być sama niż w grupie. Swoją drogą sama ze sobą czułam się świetnie, zawsze miałam co robić. Mieszkaliśmy przy ulicy Mickiewicza, na samym rynku, w bardzo starej kamienicy, której historia sięga XVIII wieku. Mieszkanie było na ostatnim piętrze, a z pokoju mojego i mojej młodszej o dwa lata siostry Ani był piękny widok. Na pola, łąki i rzekę Działdówkę. I tory kolejowe w oddali. Z tak dużej odległości były cienkie jak nitka, ale można było zobaczyć zarys przejeżdżającego pociągu. Ten pociąg był dla mnie zawsze synonimem wolności. Wiedziałam, że któregoś dnia do niego wsiądę i po prostu wyjadę, gdzieś ucieknę. Nie wiem dlaczego, przed czym i dokąd. Po prostu marzyłam o miejscu pełnym świateł, ruchu i odgłosów miasta. Może wynikało to z tego, że Działdowo było takim spokojnym miasteczkiem, gdzie po szesnastej właściwie życie na ulicach zamierało. A ja potrzebowałam energii.
Zapach kobiety
Babcia Marysia (mama mojego taty) roztaczała wokół siebie delikatny zapach perfum, trochę słodki, ale zgaszony szlachetniejszą nutą, coś jakby róża z pieprzem. Do dzisiaj szukam takiej mieszanki i nie mogę jej dokładnie odtworzyć.
U babci spędzałam dość dużo czasu, bo rodzice zostawiali mnie u dziadków, kiedy jeździli na koncerty. Proszę sobie wyobrazić piękną, smukłą kobietę, która mało się odzywa i patrzy na ciebie nieziemsko błękitnymi oczami. Elegancką i budzącą respekt. Z tą swoją szatańsko błyskotliwą inteligencją, choć mówiła niewiele, potrafiła ściąć słowem. A jednocześnie miała w sobie coś ciepłego, od razu się jej wybaczało.
Mama pachniała całkiem inaczej. Z nią wiąże się moje absolutnie pierwsze wspomnienie. To, jak karmi mnie piersią. Musiałam mieć niecały rok. Niewiarygodne, ale ja naprawdę to pamiętam. Jest świt, okna zasłonięte firanami, gdzieś z boku świeci się lampka, a ja piję mleko z piersi i wyraźnie czuję zapach mamy. Wcale nie mleczny, bardzo świeży – trochę jak łąka latem o poranku – potrafiłabym go rozpoznać zawsze i wszędzie. Kiedy byłam parę lat starsza i rodzice zabierali mnie z siostrą na próby swojego zespołu w miejskim domu kultury, byłam w stanie bez trudu odnaleźć w powietrzu tę samą nutę. W salce nadymione, bo oczywiście wszyscy wokół palili, podłoga i ściany pachniały jak w starym teatrze, kurzem i wilgocią, ale mamę i tak wyczuwałam bardzo wyraźnie. Ojej, chyba dziwnie to wszystko brzmi. Ostatnio oglądałam „Pachnidło”, chyba dlatego tak się zapędziłam [śmiech].
Za stara
Rodzice występowali z zespołem Impuls. Śpiewali piosenki ludowe, ale i bardziej popowe, dziś powiedzielibyśmy, że to muzyka środka. W roku 1984 zdobyli nawet Złoty Samowar na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Nagrodą za wygraną na festiwalu było tournée po Związku Radzieckim, 30-dniowe. Wyjechali, a ja cały miesiąc spędziłam u babci Marysi. Ania – u drugich dziadków.
Na co dzień mama prowadziła dom, z kolei tata pracował w drukarni. Chodził w takim specjalnym mundurku, często zaplamionym smarami, podłączał kabelki, coś spawał (także prywatnie, jako człowiek o renomie złotej rączki, wszystko wszystkim naprawiał). I w tym mundurku któregoś dnia zerwał się z pracy i poszedł zapisać mnie do szkoły muzycznej, która była nieopodal. Jedyna taka szkoła w Działdowie. Bardzo chciałam uczyć się grać na pianinie. Powiedziałam to rodzicom, więc tata wziął mnie za rękę i poszliśmy. Pani w recepcji nie bardzo ucieszyła się na nasz widok, po czym zawołała inną panią, chyba dyrektorkę, która także nie kryła, że nie jest zachwycona. „Ile ma lat?” – zapytała, wskazując na mnie. „Jedenaście”. „Za stara. Może chodzić tylko na ognisko muzyczne”. Ognisko było płatne i kosztowało tyle, że moich rodziców nie było na nie stać. I tak, siłą rzeczy, moje zapędy edukacyjne spaliły na panewce czy raczej potraktowano je z buta.
Zobacz także nakrycia głowy na lato
Więcej, lepiej
Tak czy inaczej nie dało się nie zauważyć, że obie z siostrą jesteśmy utalentowane. Pierwszy raz w konkursie piosenki wystartowałam w wieku sześciu lat. Byłam najmłodsza, ale moja ciocia Wanda, córka babci Marysi, uprosiła organizatorów, żebym mogła zaśpiewać. Wystąpiłam i wygrałam. Parę lat później zaczęłam chodzić na zajęcia wokalne. Występowałyśmy z Anią na koncertach z różnych okazji, między innymi podczas Dni Działdowa. Wszyscy naokoło mówili: „Jakie one ładne i zdolne!”, ale rodzice nas raczej nie chwalili. Bali się, że sodówka uderzy nam do głowy. Pamiętam, jak do naszej podstawówki przyszedł nowy nauczyciel wuefu. Utytułowany mistrz taekwondo, młody, z misją, prowadził zajęcia pozalekcyjne, zorganizował nam nawet lekcje tańca towarzyskiego i gimnastykę artystyczną. Miałam 12 lat i to był pierwszy dorosły, który prowadził ze mną normalny dialog, mówił o sobie, ale też słuchał, był ciekawy naszych opinii. Pamiętam, że dał mi kasety
Take 6 i Whitney Houston, których potem słuchałam na swoim magnetofonie marki Grundig, popularnej jednokasetowej kostce (spisywałam fonetycznie teksty ulubionych piosenek, a potem śpiewałam godzinami; aż dziwne, że sąsiedzi nie reagowali, bo naprawdę strasznie się darłam). Niestety, nauczyciel odszedł chyba po roku. Najwyraźniej to, że był wielbiony przez dzieciaki, nie bardzo się podobało, uważano, że to podejrzane.
A wracając do pochwał, czy raczej tego, że z obawy przed sodówką było ich niewiele. Jaki to miało na mnie wpływ? Jak sprzedałam z Variusem milion płyt, to zamiast się jakoś nagrodzić, od razu pomyślałam: „Dalej! Do roboty! Musisz dać z siebie jeszcze więcej!”. Brzmi to nieźle: że niby ambicja, determinacja, ciężka praca. Ale na dobrą sprawę mi to przeszkadzało. To znaczy coś mnie uwierało, aż w końcu odkryłam, że chodzi właśnie o to, że za dużo od siebie wymagam, wciąż chcę więcej i lepiej. Miałam fisia na punkcie dążenia do ideału, nienawidziłam oglądać wywiadów ze sobą, musiałam dojrzeć do tego, żeby któregoś dnia spokojnie spojrzeć na siebie bez krytykowania. Dzisiaj, kiedy mam ze sobą dobry kontakt i się lubię, jestem wolna od takich dylematów. A dla pokoleniowej równowagi chwalę mojego syna. To nie znaczy, że mówię mu w kółko, że jest najpiękniejszy i najzdolniejszy. Chodzi raczej o takie sytuacje, kiedy on na przykład siedzi przy pianinie, a ja mu któryś tam raz powtarzam: „Bardzo lubię, kiedy grasz, sprawia mi to ogromną radość”.
Posuń się!
Miałam sześć lat, Ania – cztery. Kierownik zespołu, w którym śpiewali moi rodzice, wymyślił, że wystąpimy razem z nimi, z Impulsem. Zespół zaczął śpiewać, a my miałyśmy w pewnym momencie do nich dołączyć. Tylko że zaczęłyśmy się kłócić o mikrofon, bo każda chciała mieć swój, a był tylko jeden, zbiorczy. „Ty głupio larwo, posuń się! Jest mój!”. „Nie, mój”. Masakra. Mama, stojąc na scenie, dyskretnie nas szturchała: „Co wy robicie?!”. Dośpiewali sami, a dla nas wszystko skończyło się awanturą za kulisami. Już nigdy rodzice nie wystąpili z nami razem na scenie.
Pamiętam, że narodziny siostry były dla mnie trudnym przeżyciem. Pierwszy raz poczułam zazdrość. Im bardziej brzuch mamy rósł, tym bardziej coś mnie niepokoiło. A kiedy Ania się urodziła, świat mi się zawalił. Zaczęłam gryźć paznokcie, a już najbardziej nie cierpiałam, jak mama zmieniała jej pieluchę, bo było wiadomo, że zaraz będzie to całe całowanie stópek i inne takie. W dodatku mówili mi bez przerwy: „Jesteś starsza, musisz ustąpić”. Bardzo długo się z Anią nie lubiłyśmy. Co nie znaczy, że nie dostrzegałam pewnych rzeczy. Anka była dość niezależną osobą. Już jako 16-latka informowała rodziców, że wychodzi, a na pytanie: „Kiedy wrócisz?”, odpowiadała z uśmiechem: „Będę, o której będę”. Pierwszy raz zobaczyłam bezsilność mojej mamy. Wcześniej nie wyobrażałam sobie, że można się przeciwstawić tak silnej osobowości – nade mną miała totalną władzę. I nagle moja młodsza siostra po prostu to robi. Wtedy mi to imponowało, dziś wiem, co w takiej chwili czuje rodzic. Może gdzieś z tyłu głowy pojawiała się myśl, że ja też mogę się postawić, ale tak naprawdę nie miałam ani takiej potrzeby, ani odwagi.
Ania jest tą ekstrawertyczną siostrą, ja zawsze byłam bardziej intro. Śmieszne, bo kiedy byłyśmy młodsze, mama na wyjścia ubierała nas tak samo. W eleganckie sukienki z bufkami. Do tego białe podkolanówki, włosy splecione w warkocze. Szłyśmy, ja trzymałam mamę za rękę, a Anka (jedna podkolanówka wyżej, druga niżej) w tym czasie zdążyła już zedrzeć sobie ze trzy razy oba kolana. Pamiętam, jak kiedyś na Wielkanoc siedziałyśmy wystrojone przy stole, za chwilę mieliśmy pójść wszyscy razem ze święconką, więc przed wyjściem mama położyła nam na sukienki serwetki, żeby nam się nie zachlapały. I co robi Ania? Bierze kubek („Zobaczę, czy nie przecieknie”) i leje herbatę prosto na serwetkę. Albo stoimy w przedpokoju, a ona nagle („Coś mi się nie podoba ta moja fryzura”) bierze nożyczki i ciach po grzywce. A ja patrzę osłupiała i myślę: „Serio? Można tak po prostu ciachnąć sobie włosy?”. Wiem, bo rozmawiałyśmy o tym już w dorosłym życiu, że jej z kolei imponowało to, jak ja, na co dzień taka niby krucha, wrażliwa, kiedy zaczynałam śpiewać, stawałam się bezkompromisowa. Wiedziałam, że co jak co, ale akurat w tym jestem najlepsza. Zresztą obie wyrosłyśmy, myślę, na niezłomne. Generalnie kobiety w naszej rodzinie są żołnierkami. Jednocześnie wrażliwymi i silnymi. Śmieję się, że nas nie można unicestwić, jesteśmy jak ogon jaszczurki.
Panie władzo, córki wiozę
Miałam gotową teczkę na ASP. Gdyby nie przydarzył mi się Varius Manx, pewnie poszłabym – tak jak chciałam – najpierw na historię sztuki, potem malarstwo. Z „Szansą na sukces” było tak: do Warszawy przyjechałam z rodzicami. Naszym czerwonym maluchem. Tata strasznie się zestresował, bo jego, na co dzień wzorowego kierowcę, zatrzymała policja. Wjechał tam, gdzie nie trzeba. Policjantowi powiedział: „Proszę pana, ale ja wiozę córki do »Szansy na sukces«”. „Aaa, skoro tak, to jeźdźcie państwo”. W „Szansie…” startowałyśmy dwie, razem z Anią. I to w rezultacie było dla naszej rodziny trudne doświadczenie, bo Ania jechała tam na spotkanie ze swoimi idolami, znała repertuar Varius Manx od deski do deski. Ania nie dostała nawet wyróżnienia, mimo że zaśpiewała świetnie. Teraz wiem, że telewizyjny show rządzi się swoimi prawami, bardziej istotne jest to, żeby było różnorodnie, że potrzebne im było jedno objawienie, chcieli pokazać jeden talent, żeby to się nie rozmyło. Najpierw Ania nie dostała żadnego wyróżnienia, ale czekał ją jeszcze drugi cios. Po powrocie z Warszawy dostałyśmy informację o dacie emisji programu. Siedzimy przed telewizorem, oglądamy po kolei występy, czekamy, aż wreszcie wystąpi Ania, i nagle słyszymy, że za chwilę będzie ogłoszenie wyników. Występu mojej siostry w ogóle nie wyemitowano! Tydzień po programie chłopaki z Variusa zadzwonili do mnie, czy nie chciałabym się z nimi spotkać. Nie byłam wtedy jeszcze pełnoletnia, więc przyjechali do rodziców, potrzebna była ich zgoda. „Szansa...” była nagrywana pod koniec 1995 roku, a w czerwcu 1996 mieliśmy już gotową płytę. Cieszyłam się, ale nie mogłam tego robić zupełnie swobodnie ze względu na Anię. Ja jechałam wtedy do programu bez żadnych oczekiwań. No, może intuicyjnie czułam, że może wreszcie wsiądę w jeden z tych pociągów, które widziałam codziennie z okna naszego pokoju. Jak wyruszyłam w trasę z Variusem w tym 1996 roku, to wróciłam z niej cztery lata później. Bardzo rzadko odwiedzałam w tym czasie Działdowo, głównie rozmawiałam z rodzicami przez telefon, widywaliśmy się w święta. Ania była ze mną w trasie. Śpiewała w chórkach, ale nawet jak jechałyśmy koncertowym busem razem, to każda siadała w innym końcu i rozmawiała z innymi ludźmi. Kiedy to się zaczęło zmieniać? Myślę, że to był ten moment, kiedy zostałam mamą. Poczułam wtedy dużą potrzebę bliskości. I z rodzicami, i z Anią, która zaczęła się pojawiać w moim życiu coraz częściej nie tylko ciałem, ale i duchem. To wtedy odkryłam, że jest między nami unikalna łączność. Że porozumiewamy się kodem, którego nie rozumie nikt inny. Wystarczy jedno spojrzenie i wszystko jest jasne.
KASIA STANKIEWICZ rocznik 1977. Piosenkarka, autorka tekstów. W kwietniu w Momu w Warszawie odbędzie się wystawa rzeźb stworzonych do muzyki z jej solowego albumu „Lucy and the Loop” (podczas wernisażu odbędzie się koncert), a do września trwa wspólna trasa Varius Manx & Kasia Stankiewicz (szczegółowe daty na oficjalnych stronach artystki i zespołu).