„Nie mam łatwego charakteru. Anita lubi mówić, że jestem dzikusem. Po angielsku «grumpy old man»” – wyznaje John Porter. „No trudno, taki jestem.. Chcący i niechcący”. Czyli właściwie jaki? Sprawdza Hania Halek
- Kiedyś powiedział pan, że artysta jest wiecznie młody. Pan jest?
- A już pora umierać? O której mam pogrzeb? (śmiech). Nie... nie jestem już młody, czasem moje ciało mówi: „zaraz, zaraz, nie możesz tak biec”. Jest taki moment, kiedy wreszcie trzeba siebie zaakceptować. Na dobre i na złe. Zrobić rozrachunek, kogo skrzywdziłem – chcący i niechcący. Przywołać w myślach ludzi, którym pomagałem... chcący i niechcący. Ale artysta jest wiecznie młody w duszy, co często prowadzi go do obłędu – głowa jest na „tak”, a ciało na „nie”.
- Jak pan wypada w tym zestawieniu?
- Nie czuję się ze sobą źle, ale jednocześnie mam poczucie, że to nie koniec mojego rozwoju. Może to dobrze, że piszę piosenki, bo w ten sposób sam sobie wiele tłumaczę? Może nie było ze mną aż tak kiepsko? Szczerze mówiąc, sam jestem czasem ciekaw, jaki bym był, gdyby nie muzyka. Na pewno ona jest dla mnie rodzajem autoterapii. Dzięki niej umiem się odnaleźć. W niej wolno być dzieckiem. Czy to dowód mojej wielkiej niedojrzałości? Może. Cały czas szukam nowych rzeczy... Choć w sumie, wiesz, starość to nie jest jakaś wyjątkowo fajna historia. Na przykład w taki dzień jak dziś chcę tylko spać.
- To proszę położyć się na tamtej sofie.
- Ok, zaraz się prześpię (śmiech). Chociaż nie, szkoda czasu! Bo wiesz co? Czas leci szybciej niż to sobie kiedyś wyobrażałem. Na razie zdrowie mi dopisuje, więc nie rozpaczam. Nie umieram jutro. Śmieję się czasem, bo nigdy nie przypuszczałem, że będę w takim wieku. To jakaś abstrakcja! Nagle wypada myśleć już tylko poważnie, a to nie jest łatwe, bo ja z natury nie mogę być zupełnie poważny. Ale z drugiej strony, mając 60 lat absolutnie nie będę udawać, że mam 25. Są pewne rzeczy jakby... ale odłóżmy ten temat… to ironia. Przecież ja należę do pokolenia, które śpiewało: „Hope I die before I get old”. A tu dalej jestem I jeszcze śpiewam (śmiech).
- Miał pan nadzieję, że tego odcinka w pana życiu nie będzie?
- Do pewnego momentu nie myśli się, że w ogóle coś dalej będzie. Odcinek pt. „starość” nie istnieje w głowie człowieka. Ale przychodzi chwila, kiedy zaczyna się go widzieć. Wtedy robi się podsumowanie, budzą się refleksje. Mnie się to przydarzyło jakieś dwa lata temu. Skończyłem 58 lat i pomyślałem: „O, cholera, to poważna sprawa... Mało tego, może być jeszcze poważniejsza!” (śmiech). Coś w tym jest. Trzeba w końcu pomyśleć, że coś dalej jest.
- W jednym z wywiadów mówił pan, że jest nieśmiertelność, którą daje sława…
- Tak, ale to bardzo niebezpieczne myślenie, bo jesteśmy gatunkiem śmiertelnym. Przynajmniej na razie. Nie ma więc sensu chwalić się nieśmiertelnością. Bo jak już mnie nie będzie, to co mi z tego? Po co mi wtedy jakieś tam „the best of”? To wszystko bzdura. Trzeba robić swoje, dopóki człowiek może.
Chodzi o to, żeby być zawsze w momencie tworzenia i mieć jasność tego, co się robi. Być uczciwym wobec publiczności i fanów, a nie ich olewać, co niektórzy robią. Każdy koncert jest ważny, wszystko jedno, dla kogo się gra. Nie o to chodzi – jak mi się kiedyś wydawało – że człowiek jest taki wspaniały, wielki, uduchowiony. Chodzi o jakość pracy i przekazu.
- Nosi pan malę. Pomaga pan sobie w tej jakości modlitwą?
Mantruję, ale... swoją drogą mantra to nie jest modlitwa. Modlitwa nie ma miejsca w moim życiu. To raczej muzyka stała się moją mantrą, to na niej jestem skupiony najbardziej. I na zdobywaniu siły, by być z dzieckiem i rodziną.
- Czy to z powodu niezbyt udanego dzieciństwa musi pan wciąż zdobywać tę siłę?
- Bardzo możliwe. Nie mam dobrych wspomnień. Jako dziecko mieszkałem w internacie. Potem żyłem z rodzicami, ale na własny rachunek. Nauczono mnie etyki pracy, czyli tego, że nic nie ma za darmo.
Stworzenie rodziny nie jest proste. Od dziecka miałem problemy w życiu rodzinnym, a kiedy byłem nastolatkiem to już na maksa wszystko się popieprzyło. I, niestety, zostało tak do końca... Do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego tak się stało. Ojciec nagle się na mnie obraził. I poszło... Od tamtej pory widzieliśmy się tylko raz, w Anglii, na Boże Narodzenie. I było to bardzo nieudane spotkanie.
- Pewnie go pan strasznie wkurzał?
- Na pewno nie byłem idealnym synem. Ale to właśnie on bardzo zachęcał mnie, młodego chłopaka, do śpiewania, grania, rysowania…
- Nie przewidział, że artyści to często dewianci?
- No, tak. Gdy już zostałem artystą, ojciec powiedział do mnie: „Obcinaj włosy lub won z domu!”...
- Teraz pan jest ojcem...
- Ba, mam nawet dwóch dorosłych synów, pięcioletnią córkę Polę, a na dodatek zostałem już dziadkiem. Ale – powtarzam to nieraz – rodzina nadal jest dla mnie wielkim eksperymentem. To nieustająca szkoła życia – powielanie starych błędów, a i nowe wciąż się zdarzają.
- Czego uczy się pan od 5-letniej córki Poli?
Jak opanować swoje emocje – bo małe dziecko potrafi przecież doprowadzić do szału. Pola jest bardzo żywa i bystra. Wie, czego chce, a nawet jeśli nie wie, to i tak chce (śmiech). Przy niej nie ma więc spokoju, ani odpoczynku. Ale to naprawdę genialna dziewczynka – ma bardzo dobry słuch i na szczęście lubi różne gatunki muzyki, nie tylko tę dla dzieci, którą często robi się tylko dla kasy. Pola tworzy własne melodie i harmonie, kiedy słucha. Każdy dzień zaczyna od rysowania. To jest super! Przy niej uczę się też, jak oszczędzać energię, bo nigdy nie bywa zmęczona! Ma tyle samo sił w dzień, jak i w nocy. Jest nadaktywna. Niektóre dzieci po zabawie myją się grzecznie i padają na łóżko, a ona nie! Spanie ją nudzi! Jest zmęczona, ale nie potrafi zasnąć – wtedy zaczyna się wielka afera, zadyma, awantura. No, ale tak już jest w naszej małej włoskiej rodzinie...
- Co to jest rodzina?
- Moja partnerka i dzieci – to jest rodzina. Nie odczuwam potrzeby utrzymywania szczególnych więzów z dalszymi krewnymi. Po prostu tego w sobie nie mam, może tego nie znam. Cokolwiek robią, to dla mnie zbyt intensywne. Nie kierują mną złe intencje, ale niechcący zawsze jestem anty i wszyscy mają mi oczywiście za złe, że nie jestem „rodzinny”. Dziwi mnie na przykład, że ludzie chcą rozmawiać codziennie ze swoją matką. Albo odwiedzić parę razy w miesiącu ojca. I spotykać się często przy wspólnym stole.
- A kiedyś spędzał pan święta w wielkim gronie, jedząc chleb i pijąc wódkę?
- Starałem się. Aż wreszcie spytałem sam siebie: „Jak to?! Wigilia, a ja piję wódkę i jem chleb?”. Rozumiem, że dla Polaków może to wzruszające i przepiękne, ale dla mnie nie. Mnie to nie rusza. W ogóle Wigilia jest dzień za wcześnie, to falstart – w Anglii obchodzimy ją dzień później. W takich chwilach zamiast siedzieć z całą moją wielką polską rodziną przy ogromnym stole, wolę być sam, ale to nie jest ani realne, ani grzeczne.
Nie mam łatwego charakteru. Anita lubi mówić, że jestem dzikusem. Po angielsku powiedziałbym o sobie: grumpy old man. Jestem starym tetrykiem. No trudno, taki jestem. Nie mogę na życzenie innych być inny. I tak podtemperowałem swój cięty język. Kontroluję go dużo lepiej niż kiedyś.
- Już nie mówi pan, że na bankiety przychodzą ryje?
- Staram się być elegancki, choć czasami są to naprawdę ryje. Gęby. Które mówią: „halo, halo, jeszcze żyję, jestem, będę robić, co chcecie”. Jak się spojrzy na jakieś kroniki towarzyskie, to widzi się tam co tydzień te same twarze. To nie mój świat, Anity też nie. My pokazujemy się jedynie tak jak teraz, kiedy promujemy swoją pracę, a nie samych siebie. Cisza w prasie to dla nas komplement. Jesteśmy ze sobą na poważnie, nie chodzimy po bankietach, więc co w tym sensacyjnego? Nie jesteśmy atrakcyjnymi bohaterami dla mediów.
- Czyli nuda?
- A pani uważa, że bankiety są wyjątkowe? Wódka, stare sushi… no i „sławne gwiazdy”. Ja mam inne sposoby na adrenalinę. Z zewnątrz wygląda to dość leniwie, ale moje życie wewnętrzne jest szalone. Nieobliczalne.
- Namiętności, huragany? Myśli typu: „rzucam wszystko i zaczynam od początku”?
- Nigdy nie wiadomo. Takie sytuacje graniczne mogą być bardzo ciekawe. To również fascynacja Anity. Ten moment i ta decyzja: czy idziesz ze mną, czy zostajesz? Na lewo czy na prawo? W każdym filmie Allena jest zabawa takim pytaniem i moment zwrotny ze świadomością, że nie ma powrotu. Bo w takich ekstremach już trzeba być konsekwentnym i nie można sobie powiedzieć: „oj, przepraszam, pomyliłem się, wracam”. No, niestety, to jest wielka perwersyjna ciekawość tego, czego o sobie nie wiemy, dopóki tego nie zrobimy.
- A jeśli dziś na lodówce znajdzie pan karteczkę: „Kochanie, nie szukaj mnie. To był właśnie ten moment”?
- Zabrała Polę? (śmiech)... Nie wiem, czy chciałbym doświadczyć takiego momentu, ale... mieści się on w mojej wyobraźni. No trudno, trzeba będzie to zaakceptować. Może zapłakać?
Nie można zanegować decyzji drugiej strony. To jest życie. Nie ma od niego ucieczki. Jeśli nosi się w sobie gotowość do zadania bólu, trzeba też być gotowym go przyjąć. Życie toczy się dalej. Szybciej lub wolniej. Sam czasem bawię się takimi sytuacjami w moich piosenkach. Hartuję się.
- Pan nie zna uczucia zazdrości?
- Znam i myślę, że człowiek nigdy się jej do końca nie pozbędzie, ale może inaczej na nią patrzeć. Jeżeli jest zazdrosny i potrafi rozpoznać to uczucie w sobie, to już jest wygrany. Już to bowiem dostrzegł, może nazwać i powiedzieć sobie: „Daj spokój”, po czym odłożyć na półkę. W przeciwnym razie zazdrość jest głupotą, która prowadzi donikąd.
Dzięki procesowi szukania człowiek staje się bardziej spostrzegawczy, ale niekoniecznie mądrzejszy. Ale dajmy już spokój z tą buddyjską wiedzą, dobra? Bo buddyzm jest dla niektórych takim niby-parasolem mądrości, a ja uważam, że jeżeli ludzie są w niego zaangażowani, to nie znaczy, że są mądrzejsi. To za mało. Na ogół dopiero szukają wiedzy. Ale przecież każdy czegoś szuka – jedni mądrości, inni... sklepu monopolowego. I to jest ok.
- A czego pan szuka?
- Tego, dzięki czemu mogę się wyrażać, dzięki czemu śpiewam i komponuję. Uwielbiam to, bo jest jedyną rzeczą, jaką potrafię na 100 procent. Szukam też normalności, zwykłości życia. Lubimy z Anitą chodzić do kina, czasem do teatru, choć ja w sumie nie jestem sępem kultury. Często spaceruję z Polą po parku. Szukam codzienności. Kiedy nie jestem w trasie koncertowej, dużo czasu spędzam w domu.
- A po domu chodzi pan w kapciach?
Mam sandałki albo chodzę boso. Czasem oglądam w telewizji mecze piłki nożnej. Uwielbiam to! Myślę, że gdyby w domu nie było dziecka, to pewnie stałyby się moim nałogiem. W dzień jestem skupiony przede wszystkim na muzyce – to mnie relaksuje. Oprócz tego moją wielką pasją jest czytanie, przede wszystkim chińskiej literatury. I amerykańskich kryminałów.
- Czy napisał pan choć jeden wers po polsku?
- Podjąłem się tego, ale było to strasznie śmieszne, bo gdy piszę, myślę po angielsku i język polski bierze w łeb. Sama słyszysz, jak ja w ogóle mówię, daj spokój! W polskim jest zupełnie inny podział akcentów, sylab. I myślę, że moja muzyka chyba też nie pasuje do języka polskiego. Wasz język jest bardzo uregulowany, nawet w rapie są zasady, których nie da się złamać. Niby jest to nowomowa, ale jednak trzyma się gramatyki. Poddałem się więc i piszę po swojemu.
No, trudno, już taki jestem.
- „Back in Town” – brzmi tytuł pana nowej płyty. Czy to jakaś kowbojska pogróżka?
- Na pewno nie jest to mój comeback, a raczej powrót do miasta, jak w dobrym filmie Eastwooda. Kowboj wraca i mści się na wszystkich, którzy kiedyś wyrządzili mu krzywdę, zabrali jego kobiety i Bóg wie co jeszcze. Teraz powrócił, a wszyscy natychmiast zaczynają tego żałować. Szeryfowi też się dostanie, bo jakim prawem na to wszystko pozwolił? Ręce do góry! To miasto jest za małe dla nas dwóch! Cała płyta została utrzymana w konwencji takiej opowieści. Nie ma na niej piosenek „na świeczkę i czerwone wino”, choć muzycznie „Back in Town” jest dojrzałe. Utrzymuje pewne tempo i dawkuje je w rozsądny sposób.
- Mnie się ta płyta wydała bardzo smutna.
- Każdy odbiera ją przez swój własny pryzmat. Tęsknota i smutek są tylko reakcją, niekoniecznie te uczucia znalazły się w moich piosenkach. W nich jest zazdrość, żal, śmierć, trochę seksu. I nostalgia.
- A gdy spojrzy pan nostalgicznie wstecz, to co pan widzi?
- O tym, że robiłem w swoim życiu naprawdę różne rzeczy mówiłem już nie raz. Sprzątanie ulic, handel, praca sanitariusza w szpitalu. Istniałem i zarabiałem na to istnienie, jak w tamtym czasie wielu ludzi na Zachodzie. Nigdy mnie to nie martwiło, nie było jakimś bólem, bo zawsze wiedziałem, że gdzieś w przyszłości czeka na mnie co innego. I wreszcie dopiąłem swego.
Wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy przyjechałem do Polski. To był przełom. Niczego nie planowałem – miałem dobrą gitarę, próbowałem już komponować, ale nie myślałem czy będę coś z tym dalej robić. Znaleźli się jednak tacy, którym moja muzyka przypadła do gustu, zacząłem więc występować, pojawiać się w różnych miejscach ze swoją gitarą. W pewnym momencie obudziłem się jako komponujący muzyk, którego w dodatku sporo osób chce słuchać. Nagrywam płyty... Słuchają mnie! Zaistniałem w muzycznym świecie i już nie chcę być w innym. Po co więc miałbym wracać? Do dziś więc nie wróciłem.
- Ma pan jeszcze o czym marzyć?
- Tak, chciałbym robić więcej dobrych projektów muzycznych. I mam w sobie jeszcze takie sentymenty, żeby moim dzieciom było dobrze. A gdy tak się już stanie, to wtedy... znajdę sobie następne marzenia (śmiech). Nawet jeżeli się nie spełnią. A może wiedząc, że się nigdy nie spełnią, tym bardziej trzeba je mieć? To może być życiowy motyw. Niespełniające się nigdy marzenia! Bardzo stymulująca perspektywa, prawda? Bo jeżeli nie masz marzeń, to co masz?
Tylko historię. To mało.