1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Karolina Gruszka: „Jestem wyczulona na intencje”

Karolina Gruszka: „Jestem wyczulona na intencje”

Karolina Gruszka: „Tak strasznie serio traktujemy siebie samych i swoje nieznoszące sprzeciwu poglądy, że nie ma tu miejsca na oddech, na wątpliwość, nie mówiąc już o poczuciu humoru”. (Fot. TVN Grupa Discovery/Marlena Bielińska)
Karolina Gruszka: „Tak strasznie serio traktujemy siebie samych i swoje nieznoszące sprzeciwu poglądy, że nie ma tu miejsca na oddech, na wątpliwość, nie mówiąc już o poczuciu humoru”. (Fot. TVN Grupa Discovery/Marlena Bielińska)
Nikt tak pięknie nie opowiada na ekranie o emocjach jak Karolina Gruszka. Prywatnie też jest bardzo wyczulona na niuanse, a zwłaszcza na intencje. Czy istnieją dla niej tematy tabu? Jak rozmawia o drażliwych kwestiach z dorastającą córką? Bardziej przydaje się jej poczucie humoru czy jednak zdrowy rozsądek? Z okazji 42. urodzin aktorki przypominamy wywiad, którego na udzieliła.

Rozmowa po raz pierwszy ukazała się w miesięczniku „Sens” (numer 4/2022).

Kilka dni temu, wsiadając do taksówki, kończyłam akurat rozmowę i wymieniłam Twoje nazwisko. Taksówkarz zareagował od razu: – Pani Karolina Gruszka? Znam ją. – Naprawdę? Jaka jest? – spytałam. – A wie pani, bardzo zabawna – odpowiedział. Przyznam, że dał mi do myślenia. Emocjonalna, delikatna, wrażliwa – tak o Tobie do tej pory myślałam, ale zabawna? Przed kamerą chyba nie masz zbyt często szansy pokazania tej strony swojej osobowości.
Rzeczywiście bardzo dużo jeżdżę po Warszawie taksówkami i lubię wchodzić z taksówkarzami w komitywę, by sobie trochę z nimi porozmawiać. Pewnie pozwalam sobie też wtedy na jakieś żarty. Natomiast zawodowo… Nie czuję chyba niedosytu w tej kwestii. Na pewno nie w teatrze. Współpracuję regularnie z mężem, a jego sztuki teatralne są zawsze bardzo zabawne. Często w trochę bezwzględny sposób, a takie poczucie humoru bardzo mi pasuje. W kinie częściej jestem obsadzana w rolach poważniejszych, ale na pewno nie mam poczucia monotonii. Teraz na przykład w drugim sezonie „Nieobecnych”, który już wiosną ukaże się na Playerze, pierwszy raz gram guru, niezwykle charyzmatyczną duchową przewodniczkę. To było fascynujące wyzwanie, chociaż znowu więcej tam dramatu niż komedii.

Karolina Gruszka w drugim sezonie serialu „Nieobecni” (dostępny na player.pl) (Fot. materiały prasowe) Karolina Gruszka w drugim sezonie serialu „Nieobecni” (dostępny na player.pl) (Fot. materiały prasowe)

Prawda jest też taka, że mam duży dystans do współczesnych rodzimych komedii, bo rzadko się one u nas udają. Więc kiedy czytam tego typu scenariusz, jestem chyba dużo bardziej krytyczna. Bo nie mam zaufania. Natomiast prywatnie jestem otwarta na takie treści, szukam poczucia humoru zwłaszcza przy cięższych tematach. Trochę nauczyło mnie tego życie i mieszkanie w Moskwie, bo tam nic nie dzieje się bez ironii czy autoironii. Mówią, że jeśli widz się nie śmieje, to znaczy, że jest zbyt patetycznie.

A życie nie jest patetyczne. Doszukiwanie się zabawnych stron trudnych sytuacji często pomaga.
I to bardzo! Z biegiem lat coraz bardziej to zauważam. Zwłaszcza teraz, odkąd wybuchła pandemia. Prawie co druga osoba wśród znajomych jest w depresji, na lekach lub w psychicznym kryzysie. Ja też miewałam różne momenty. I widzę, że to, co mi najbardziej pomagało, zwłaszcza kiedy emocje tak obezwładniały, że nie dało się normalnie funkcjonować, to właśnie poczucie humoru. Ono nas stawia do pionu, przywraca równowagę.

Ale mamy też czasem – osobiście i jako społeczeństwo – taką blokadę, że z pewnych rzeczy nie należy się śmiać. Też tak uważasz?
Ja takiej blokady nie mam. Dla mnie ważne jest tylko, z jakiej energii rodzi się dany żart. Czy jest tam miłość do człowieka, czy nie. Jeśli jest, im bardziej bezwzględne, odważne i niepoprawne poczucie humoru, tym lepiej dla nas wszystkich, bo niesie ze sobą oczyszczenie i przebija ten wielki nadmuchany balon, jakim jest nasze ego. Ale tak, ta blokada, o której mówisz, jest ostatnio coraz bardziej wyczuwalna. Wszędzie. Nawet w dyskursie bardzo liberalnym. Jest tyle tematów tabu! Mam wrażenie, że to jest choroba ostatnich paru lat. To się zintensyfikowało, nasiliło. Tak strasznie serio traktujemy siebie samych i swoje nieznoszące sprzeciwu poglądy, że nie ma tu miejsca na oddech, na wątpliwość, nie mówiąc już o poczuciu humoru.

Do tego dochodzi jeszcze polityczna poprawność, w założeniu bardzo słuszna idea.
Która jednak prowadzi do radykalizowania się postaw. Bardzo łatwo przychodzi nam dziś ocena – i to właściwie we wszystkich środowiskach. Stąd już o krok do zjawiska cancel culture, czyli wykluczania. My tak wielu rzeczy nie wiemy, nie mamy pełnego obrazu sytuacji, a rościmy sobie prawo do błyskawicznego osądzania, a często także publicznego linczu. Czasami mam wrażenie, że znajdujemy w tym jakąś chorą przyjemność, że sami się w ten sposób próbujemy dowartościować.

Zawodowo i prywatnie – oddzielasz dzieło od artysty?
Na przykład o Czechowie mówiono, że w okropny sposób traktował kobiety, tymczasem jego teksty są genialne i niosą w sobie tyle prawdy o człowieku i relacjach międzyludzkich, że ostatecznie kontakt z nimi przynosi nam – widzom i czytelnikom – wiele dobrego. W tym sensie tak, oddzielam artystę od dzieła. Ale też nie uważam, że z racji swojej wyjątkowości ma prawo do zachowywania się w sposób przekraczający granice; że bycie artystą czyni go lepszym. Absolutnie nie. Nie usprawiedliwiałabym żadnych zachowań tym, że ktoś jest genialny. Co nie zmienia faktu, że jego dzieła mogą być rzeczywiście fenomenalne.

Rozmawiasz o tym z córką?
Nie w tej formie, ale dużo rozmawiamy, więc podobne wątki gdzieś tam się już pojawiały.

Pytałam o to też w kontekście filmu „Za duży na bajki”, w którym wcielasz się w nadopiekuńczą matkę dorastającego chłopaka. To w pewnym sensie film o kłamstwie. Jak mówi dziadek chłopca, grany przez Andrzeja Grabowskiego, są trzy rodzaje kłamstwa. Pierwszy to kłamstwo ze strachu, drugi – z głupoty, trzeci – z miłości. I ten ostatni jest najgorszy, bo najbardziej boli tego, który kłamie. Inny film, który niedawno wszedł do kin, „C’mon C’mon” też porusza podobny temat: na ile powinniśmy traktować dzieci jak dorosłych? Mówić im całą prawdę czy chronić przed tą zbyt trudną do przyjęcia?
Mam to szczęście, że trafił mi się egzemplarz, który bardzo lubi rozmawiać. Natomiast nie uważam, że na wszystkie tematy Maja jest już gotowa. Wychodzę z założenia, że należy iść za dzieckiem i jego zainteresowaniami, odpowiadać na jego pytania. Poza tym, jeśli jesteście blisko i wiesz, czym ono żyje, to po prostu czujesz, czy to jest już ten moment, czy jeszcze nie.

Na przykład rok temu z powodu protestów i strajków, które odbywały się na ulicach, odbyłyśmy rozmowę o aborcji. Siłą rzeczy do Mai to dotarło. Sama mnie spytała i był to dla niej bardzo trudny temat. Musiałam delikatnie i uważnie dobierać słowa. Poczułam też, że jest jakaś granica, przy której powinnyśmy się zatrzymać i dalej już nie iść, bo ona to za mocno przeżyje, a jest bardzo wrażliwą dziewczynką. To też jest kwestia wyczucia drugiej osoby. Każdy z nas ma swoje granice, swoje etapy rozwojowe, swoje wrażliwe punkty.

„Za duży na bajki” obejrzeć można na platformie Netflix. (Fot. materiały prasowe) „Za duży na bajki” obejrzeć można na platformie Netflix. (Fot. materiały prasowe)

Jako filmowa mama chcesz jednak chronić syna przed trudniejszymi elementami rzeczywistości, ułatwiać mu życie.
Mam wrażenie, że moja bohaterka przez to, że wychowuje dziecko samodzielnie i że została dodatkowo przytłoczona diagnozą swojej choroby, która może się skończyć śmiercią – tak bardzo nie potrafi poradzić sobie z własnym lękiem, że trochę przenosi go na syna. Skoro nie może kontrolować swojego życia, to próbuje mieć przynajmniej wpływ na to, żeby jemu nic się nie stało. To jest właśnie kłamstwo z miłości. Jej nadopiekuńczość bierze się z naddatku i wewnętrznego niepokoju. Dlatego też moment, w którym na chwilę z tego domu wychodzi, a chłopiec trafia pod opiekę cioci, która ma więcej dystansu i siły psychicznej – jest dla obojga dobry i pożyteczny. Szczęśliwie mama Waldka potrafi to dostrzec i wyciągnąć z tego wnioski. Na ile jej to będzie dalej wychodziło, nie wiadomo.

Opowiadamy dzieciom o świecie takim, jakim go sami widzimy lub jakim chcielibyśmy go widzieć, ale one stykają się też z innymi ludźmi, o odmiennych poglądach i spojrzeniach. Czasem nawet w obrębie jednej rodziny są bardzo różne punkty widzenia. Do tego są domy koleżanek i kolegów, w których bywa jeszcze inaczej. Nie da się wychować dziecka w oderwaniu od innych światopoglądów…
Ale my nie mamy wychowywać dzieci na swoje podobieństwo. Oczywiście staramy się przekazać im to, w co wierzymy, że jest najważniejsze, ale to bardzo dobrze, że mają styczność z różnymi światopoglądami i wrażliwościami – ostatecznie chodzi bowiem o to, by same potrafiły wyciągać wnioski i patrzeć, co jest dla nich dobre i prawdziwe.

Najlepsze, co jako mama mogę dać swojej córce, to spróbować nauczyć ją dobrego kontaktu z samą sobą. Jeśli to mi się uda, to ona już dalej sobie sama poradzi. Będzie wiedziała, co jest jej, a co jest obce. Zawsze warto pracować nad wzajemną troską, miłością i empatią, natomiast to, co ja myślę na tematy społeczne, polityczne czy religijne – ma już drugorzędne znaczenie.

Co jeszcze chciałabyś jej dać? Czego nauczyć?
W styczniu zmarł Thich Nhat Hanh, jeden z najbardziej znanych nauczycieli buddyzmu zen. Nie jestem buddystką, ale ta filozofia jest mi bardzo bliska, więc pod wpływem tego smutnego zdarzenia wróciłam do jego książek, z zwłaszcza do jednej, na temat lęku. Tłumaczył w niej, że wiele czynności, które wykonujemy na co dzień, ma swoje źródło w potrzebie zapełnienia pustki, zagłuszenia naszego lęku. Tymczasem z lękiem warto się spotkać, popatrzeć na to, czego właściwie się obawiamy. I tego trzeba też uczyć dzieci, zwłaszcza w dzisiejszym świecie smartfonów, gier i TikToków – zorganizowanym tak, by człowiek ani na chwilę nie był ze sobą.

Czasem bezwiednie tym lękiem zarażamy też nasze dzieci. Miałaś kiedyś taką myśl, że być może przenosisz swoje obawy na córkę?
Pracuję nad tym, by oswajać te lęki, tyle że największe są właśnie związane z moimi najbliższymi, w tym przede wszystkim z córką. Staram się to wyłapywać. By nie blokowało to ani mnie, ani jej. Ale widzę też, jak wiele lęków, które były nam obce, pokolenie mojej córki dostaje na dzień dobry. Weźmy pandemię, czyli potężnego wirusa, który na wiele miesięcy sparaliżował cały świat. Albo rzecz, o której się nie mówiło w naszym dzieciństwie, czyli kryzys klimatyczny. Dla mojej córki to jest realny strach o to, że nasz świat się kończy. Owszem, trzeba wpajać dzieciom postawy proekologiczne, ale też uważać, by ich nie obciążyć zbyt dużą odpowiedzialnością. Mam siostrę psychoterapeutkę, która mówi mi, że przypadków depresji klimatycznej u młodych osób jest naprawdę coraz więcej. Nie przesadzajmy więc w drugą stronę. My żyjemy jednak w poczuciu, że może i klimat się pogarsza, ale takich spektakularnych zmian prawdopodobnie nie dożyjemy, tymczasem młodzi mają już tę pewność, że albo oni sami, albo ich dzieci doświadczą tych skutków. Więc jaki sens jest coś planować? Jaki sens jest w ogóle mieć dzieci? – myślą.

W młodych jest dużo złości na nas, dorosłych, i na jeszcze starsze pokolenia. Podczas młodzieżowego strajku klimatycznego wykrzykiwali: „Co zrobiliście z tym światem?!”. Ale jest w nich też nadzieja i wiara we własną sprawczość. Trochę nam je chyba przywracają.
No właśnie, i tu wracamy do kwestii, od którego zaczęłyśmy, czyli jak rozmawiać z dziećmi na trudne tematy. Każde dziecko ma swoją wrażliwość i będzie inaczej reagowało. Greta Thunberg, kiedy dowiedziała się na lekcji w szkole o tym, jak bardzo jest zanieczyszczone środowisko naturalne, najpierw przestała mówić i jeść, wpadła w depresję. Ale potem doszła do etapu własnej sprawczości. Inne dziecko w tej katatonii zostanie. Jeszcze inne pomyśli: „OK, od dziś koniec z plastikiem”. A jeszcze inne w ogóle się nad tym nie pochyli. Trudno jest generalizować, ale problem zbytniego obciążenia dzieci tym tematem obserwuję i uważam, że dużo zależy w tej kwestii od nas, dorosłych. Od przykładu, jaki dajemy, ale też od tego, czy straszymy, czy bagatelizujemy sprawę, czy może skupiamy naszą i dziecka uwagę na tym, co jest do zrobienia. Trzeba się mobilizować wokół nadziei, wokół sprawczości, a nie skupiać na agresji wobec poprzednich pokoleń czy obezwładniającym strachu.

Mówisz, że trafił Ci się egzemplarz, który lubi rozmawiać, czyli jest bardziej podobny do Ciebie. Czy dziś równie dużym wyzwaniem nie jest właśnie uszanowanie odmienności swojego dziecka?
Urodziłyśmy się obydwie 12 lipca, więc między nami trochę tych podobieństw jest. Mamy podobną konstrukcję psychiczną, ale też w wielu kwestiach Maja się bardzo ode mnie różni.

Sądzę, że drugiej osobie trzeba dawać jak najwięcej przestrzeni i wolności do bycia tym, kim jest. I właśnie w tej przestrzeni budować wzajemną komunikację. Różnice są superciekawe, a proces uczenia się siebie nawzajem – we wzajemnym poszanowaniu – piękny i fascynujący. Choć też momentami trudny, zwłaszcza gdy wydaje ci się, że mimo prób i chęci nie potrafisz z czymś do swojego dziecka dotrzeć. Podobno najtrudniejszy wiek jeszcze przede mną, może za pięć lat powiem co innego, ale na razie wszystkie momenty różnic czy konfliktów udaje nam się twórczo rozwiązać.

Dlatego uważam, że moim zadaniem jako rodzica jest czuwać nad tym, żeby kontakt między mną a dzieckiem był prawdziwy. Tego się nie wypracowuje raz na zawsze, to się buduje każdego dnia. A w życiu młodego człowieka każdego dnia wydarza się strasznie dużo rzeczy.

W co jeszcze warto wyposażyć nasze dzieci, żeby dały sobie radę w tym cały czas zmieniającym się świecie? W jakie umiejętności?
Nie jestem żadną ekspertką w tej dziedzinie, ale o najważniejszej rzeczy chyba już powiedziałyśmy: świadomości tego, kim – lub może nawet raczej – czym się jest. Wymieniłabym chyba jeszcze elastyczność i gotowość na zmiany, umiejętność zaakceptowania faktu, że wszystko jest w ciągłym ruchu, zmienia się, że nic nie jest na zawsze. U mnie w domu na ten moment jest w tej kwestii nad czym pracować. (śmiech) No i skoro mówimy o kontakcie ze sobą, ważna jest też nieustanna dbałość o kontakt z innymi, ale też z całą planetą – wszystkim, co żyje. Ważne żeby rozumieć, że wszyscy jesteśmy ze sobą połączeni.

Ja na przykład ograniczam córce technologiczne gadżety, z których korzysta. Ona to rozumie; wie, czemu to robię. Nie ma smartfona, nie spędza całego czasu w komputerze – jedynie tyle, ile wymaga tego szkoła. Czasem łączy się ze swoją przyjaciółką przez FaceTime’a, jeśli nie mogą inaczej. W szkole uczy się, jak szukać informacji w Internecie, i uważam, że to jest super, ale to coś zupełnie innego niż siedzenie non stop w mediach społecznościowych czy spędzanie czasu na graniu. Według mnie im mniej elektroniki w życiu dzieci, tym lepiej. I nie uważam, że bez codziennego kontaktu ze światem wirtualnym będą miały zaległości – przecież my nauczyliśmy się tego w jeden dzień. To są umiejętności, których się nabiera szybko. Natomiast na wszystkie inne – zwłaszcza te, o których rozmawiałyśmy – potrzeba naprawdę dużo czasu.

W filmie „Za duży na bajki” pojawia się wątek choroby. Pomówmy o nim jeszcze na zakończenie, bo to kolejny z dylematów rodzica. Mówić dziecku o swoim stanie zdrowia? Zwłaszcza jeśli się pogarsza. Obarczać je własnym lękiem i niepewnością? W końcu to nasza prywatna, intymna sprawa – nie musimy się z nikim dzielić tymi informacjami, nawet z najbliższymi osobami. Ale może jednak powinniśmy? Ty ostatnio powiedziałaś o swojej chorobie – stwardnieniu rozsianym – publicznie. Jesteś ambasadorką kampanii na rzecz szerzenia informacji o chorobach układu nerwowego.
Moim zdaniem jeżeli jesteśmy otoczeni ludźmi, którzy nas kochają, to dobrze żyć z nimi i ze sobą w prawdzie. Oczywiście jeśli w tym kręgu bliskich jest dziecko, to trzeba dostosować informację do jego wieku i wrażliwości. Jestem jednak za szczerością w tych tematach.

Natomiast jeśli chodzi o mówienie całemu światu o swojej chorobie, to jak najbardziej rozumiem potrzebę prywatności w tej kwestii. Sama miałam dużo wątpliwości, zanim zdecydowałam się zostać ambasadorką wspomnianej kampanii, tak naprawdę wahałam się do ostatniej chwili. Nie chciałam, by to było potem wyrywane z kontekstu, przeinaczane. I poza może dwoma portalami, które pozwoliły sobie na tytuły typu „Nie wie, ile jeszcze jej zostało życia”, większość mediów podeszła do tego ze zrozumieniem i podała rzetelne informacje, co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło.

W akcję „NEUROzmobilizowani” zaangażowałam się z dwóch powodów. Po pierwsze chciałam pomóc w odczarowywaniu mitów krążących na temat tej choroby. Wytłumaczyć, że w dzisiejszych czasach stwardnienie rozsiane to nie jest już żaden wyrok. Wiedza wśród społeczeństwa, ale także wśród samych osób chorych (w Polsce to kilkadziesiąt tysięcy) jest nadal mała. A tymczasem sytuacja rozwija się bardzo dynamicznie. Nowe leki wchodzą na rynek. Nie wszystkie są jeszcze w Polsce w pełni refundowane, trwa proces poszerzania tej refundacji, ale już teraz istnieje wiele możliwości leczenia. Nastąpił ogromny postęp i najnowsze leki naprawdę skutecznie hamują tę chorobę. Pozwalają żyć z nią normalnie. Tylko że ludzie o tym nie wiedzą, boją się, nie zgłaszają się do lekarza, nie leczą się.

Drugi powód jest taki, że przy tej chorobie trzeba działać szybko. Jeśli nie zaczniemy się odpowiednio wcześnie leczyć, to jakaś niepełnosprawność, wynikająca choćby z innego sposobu poruszania się czy odrętwień – już się nie cofnie. Charakterystyka SM polega na tym, że występuje rzut i remisja, czyli tracisz pełną kontrolę nad swoim ciałem, ale po jakimś czasie to się naturalnie cofa. Po pierwszym i drugim rzucie często cofa się praktycznie do zera – tak jak to miało miejsce w moim przypadku. I wtedy trzeba koniecznie zacząć działać. A tymczasem pojawia się pokusa: „przecież wszystko jest OK, nic mi nie dolega, więc dlaczego mam brać leki”. Niestety prawda jest taka, że bez wspomagania farmakologicznego rzuty mogą się powtórzyć, a trzeci i czwarty zwykle zostawiają po sobie już coś na zawsze.

Sama, w trakcie rehabilitacji po pierwszych rzutach, spotykałam młodych ludzi, którzy wychodzili właśnie z takiego założenia, że skoro jest dobrze, to wystarczy dieta i zdrowy tryb życia. A potem okazywało się, że na pewne rzeczy było już za późno. Dlatego chcę mówić o tym głośno. By ludzie nie bagatelizowali pierwszych objawów. I wiem, bo dostaję dużo informacji, że to do nich trafia.

Karolina Gruszka, ur. 1980, aktorka filmowa i teatralna. Zaczynała świetnymi rolami w serialu „Boża podszewka” oraz filmie „Kochankowie z Marony” Izabeli Cywińskiej. Była nagradzana i nominowana za role w filmach „Pani z przedszkola”, „Ach, śpij kochanie”, „Trzy sezony w piekle”, „Szczęście świata”, „Trick” oraz „Maria Skłodowska-Curie”. Od 2007 roku jest żoną rosyjskiego dramaturga i reżysera Iwana Wyrypajewa. Za rolę w jego spektaklu „Lipiec” dostała nagrodę miesięcznika „Teatr”. Prywatnie jest mamą 10-letniej Mai.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze