Zaczynała jako diament w rękach speców od marketingu i rodziców. Za niezależność zapłaciła swoją cenę. Ryzykowała, zmieniając menedżera czy style muzyczne. Ale było warto. Beyoncé żyje i tworzy wyłącznie na swoich zasadach. W tym tygodniu artystka zagra podwójny koncert w Polsce – wystąpi 27 i 28 czerwca na PGE Narodowym w Warszawie. Jak to możliwe, że mimo ponad 25 lat obecności na scenie nadal jest enigmą – wyjaśnia dziennikarka muzyczna Anna Gacek.
Kiedy ukaże się nasza rozmowa, świat już usłyszy najnowszą płytę Beyoncé „Renaissance” [wywiad pochodzi z wrześniowego numeru Zwierciadła – przyp. red.]. Rozmawiamy jednak tydzień wcześniej. Znamy jedynie okładkę i pierwszy singiel. Queen Bey wraca tak, jak lubi, z zaskoczenia i w tajemnicy.
Krążyły plotki, że nowa płyta będzie płytą taneczną, ale nikt się nie spodziewał takiego rytmu i beatu jak w „Break My Soul”, pierwszej ujawnionej piosence. Ten utwór ma w sobie jakąś nową energię. Beyoncé na parkiecie? Tego jeszcze nie było!
Wielu porównuje okładkę „Renaissance” do obrazu XIX-wiecznego malarza Johna Colliera „Lady Godiva”. Według legendy Lady Godiva, żona saksońskiego hrabiego Mercji, poprosiła go o złagodzenie ogromnych podatków nałożonych na poddanych. Postawił warunek: zrobi to, gdy ona przejedzie konno przez miasto całkowicie naga. Beyoncé wprawdzie ma na sobie diamenty, ale byłoby to ciekawe nawiązanie do obecnej inflacji…
Mam podejrzenia, że ten diamentowy koń z okładki nowej płyty, na którym siedzi naga, ubrana jedynie w biżuterię, to raczej nawiązanie do błyszczącego wdzianka z okładki jej pierwszej płyty „Dangerously in Love”. Miała 22 lata, była u progu wielkiej solowej kariery, w rękach najlepszych specjalistów od wizerunku, pod dyktando swoich menedżerów i rodziców – i im posłuszna. Dziś jest silna, pewna siebie, świadoma swojego ciała, ma kontrolę nad swoim życiem i nad swoją kreacją. Kiedy patrzymy na okładkę „Renaissance”, wiemy, że tak siebie widzi i taka jest, że patrzymy na prawdziwą Beyoncé.
Myślę też, że wątki społeczne nie zostaną zignorowane na jej nowej płycie, co będzie wyzwaniem, w końcu jest miliarderką. Z drugiej strony – po zaangażowanym społecznie albumie „Lemonade” Beyoncé może wszystko. Iść jeszcze dalej w przekazie swoich tekstów, stać się przebojowym sumieniem współczesnej Ameryki; albo przeciwnie, w trudnych czasach zaproponować taneczny eskapizm. Zobacz, nawet to, że się nad tym tak długo zastanawiam, pokazuje, jak dla niej samej musi to być trudne. Wszyscy oczekują od niej czegoś niezwykłego.
Skąd właściwie te oczekiwania?
Kultura amerykańska jest spragniona posiadania w swoich zasobach jego jedynego czy jej jedynej – wykonawcy czy wykonawczyni, którzy naznaczają i definiują kulturę masową ery, w której tworzą. A od czasu Michaela Jacksona – czyli kogoś, kto był geniuszem artystycznym, a jednocześnie sprzedał najwięcej egzemplarzy płyty w historii muzyki popularnej, czyli „Thrillera” – nie było kogoś takiego, bo Madonnie zawsze odmawiano wokalnego talentu. Aż pojawiła się Beyoncé. To nawet nie chodzi o samą sprzedaż czy liczby, bo zasięgi ma na przykład kiczowaty „Gangnam Style”, chodzi o sztukę i kulturowe znaczenie. Amerykański rynek gorączkowo poszukuje kogoś, kto połączy jakość, czyli artyzm, z uwielbieniem publiczności, czyli wynikiem sprzedaży. No, a kiedy do tego dochodzi jeszcze ikoniczność, czyli medialne, wizerunkowe, estetyczne bycie symbolem czasów, w których żyjemy, oprawienie ich ścieżką dźwiękową swojego autorstwa – mamy fenomen.
Jackson zmienił świat muzyki, ustanawiając nowe standardy choćby w kwestii tego, jak ważny jest teledysk. W przypadku Beyoncé jeszcze jest za wcześnie, by o tym mówić, ale z pewnością jej dwie ostatnie płyty, „Beyoncé” i „Lemonade”, spowodowały, że nie wygrała kultura streamingu, czyli ściągania pojedynczych piosenek. Bo ona nagrywa takie płyty, których chce się słuchać od początku do końca. I o ile jej imienny album był kreacją wewnętrzną, opowiadał o niej, kobiecie, o tyle „Lemonade” doczekała się już kulturowego znaczenia jako symbol gniewu, siły i wartości czarnoskórej Ameryki.
Beyoncé ma wszystko. Ma wspaniały głos, chyba najlepszy we współczesnej muzyce pop, przynajmniej pod względem techniki. Jeśli przyjrzysz się jej występom – jej kontrola oddechu jest niewiarygodna. Do tego ma ogromną charyzmę, wprost nie można od niej oderwać wzroku. I jest pracoholiczką. Przez 15 lat właściwie nie dawała od siebie odpocząć. Aż wymyśliła się na nowo, znikła z najwyższej medialnej rotacji i z dość natarczywej gwiazdki pop stała się enigmą, najbardziej nieprzewidywalną i zaskakującą gwiazdą muzyki, wydającą płyty we własnym rytmie i na własnych warunkach. Dała czas, by za nią zatęsknić, ale też by zastanowić się, kim ona właściwie jest. Kim jest ta kobieta, która od dzieciństwa występuje na scenie na oczach całego kraju? Która dojrzewa i wyrasta na świętą, niesprawiającą problemów, niewdającą się w żadne skandale czy romanse, niewspominającą w wywiadach nawet o pierwszych pocałunkach piosenkarką. Aż wreszcie buntuje się i staje się ikoną…
Czy kiedykolwiek się tego dowiemy?
W dokumencie „Beyoncé. Life is but a dream” w którymś momencie mówi, że chce być jak Nina Simone. Masz kochać ją i jej głos, a życie prywatne nie powinno cię interesować. Nie potrzebujesz tego, jej muzyka mówi ci wszystko, co musisz wiedzieć. Plotkowano, że wycofanie się Beyoncé z życia medialnego to była świadoma decyzja, bo udzielanie wywiadów to nie jest jej najmocniejsza strona. Jaka jest prawda? Nie wiemy, bo Bey tak chroni swoje życie prywatne i tak dawkuje siebie w social mediach, że możemy się tylko domyślać. Jeśli udziela się publicznie, to po to, by dopowiedzieć coś istotnego. I zwykle są to raczej eseje niż wywiady. Albo wypowiedzi jej znajomych, impresje zaufanych osób. Niedawna okładka brytyjskiego „Vogue’a” to też była jej kreacja. Jest tam wprawdzie stylista, ale to ona jest reżyserką.
Nawiasem mówiąc, Beyoncé brakuje tylko jednego – poczucia stylu. Nie jest trendy, nie jest cool. W końcu była ubierana przez mamę od najmłodszych lat w cekiny, tafty i wielkie peruki. Coco Chanel zwykła mówić: „Przed wyjściem z domu spójrz w lustro i zdejmij jeden dodatek”. Beyoncé powinna zdjąć trzy. Rihanna urodziła się z tym nonszalanckim podejściem do mody, którego nie można kupić. Cher była skandalistką, ale miała w sobie niesamowitą elegancję i grację. A u Beyoncé wciąż jest ten pierwiastek tandety. Z drugiej strony – to jej nie szkodzi, bo ona się nie narzuca. Nie widzisz jej dobrze czy źle ubranej na ulicy, na otwarciu butiku czy na premierze, komunikuje się wyłącznie poprzez swoją twórczość i projekty specjalne. I to wydaje się bardzo wbrew współczesnym czasom, w których to z mediów społecznościowych dowiadujesz się, co twój ulubiony artysta jadł na śniadanie, z kim zerwał i co myśli o każdej sprawie świata. O Beyoncé nie wiesz nic. Co oczywiście nie zawsze działa na jej korzyść.
Stąd zarzuty, że jej od kilkunastu lat deklarowany feminizm nie jest czymś, do czego dorosła, lecz marketingowym chwytem.
Beyoncé tłumaczy, że według jej definicji feminizm to równość kobiety i mężczyzny. (Przyznam, że to też bardzo mi bliskie myślenie). Na co słyszy: Dlaczego więc stawiasz na piedestale swojego męża? Dlaczego w teledyskach kręcisz tyłkiem? On jest w garniturze, a ty – w kusej sukience? Według mnie odpowiedź jest jasna: bo kobieta może i chce. Feminizm zakłada przecież także nieocenianie innej kobiety. Jeśli Beyoncé chce być taka przy swoim mężu, jej prawo. Ona nie mówi: „Masz żyć tak jak ja”. Tylko: „Kocham swojego faceta, jest potężny, kręci mnie to”. Śpiewa: „A jeśli dobrze mnie przeleci, to zabiorę go do Red Lobster”. Przy okazji warto dodać, że odwiedziny w sieci Red Lobster wzrosły o 33 proc., od kiedy użyła ich nazwy w piosence „Formation”.
Jak to jest, że chcemy, by kobiety dochodziły do władzy i się bogaciły, ale kiedy to robią i mówią o feminizmie, zarzucamy im, że wykorzystują go marketingowo? Przecież Beyoncé nie musi już niczego nikomu sprzedawać. Lizzo, inna amerykańska gwiazda muzyki pop, mówiła niedawno, że Bey była dla niej wzorem, a jej piosenki pozwalały jej wierzyć w marzenia.
Już w dyskografii Destiny’s Child, pierwszego zespołu Beyoncé, była piosenka „Independent Women, pt. 1”, a w niej tekst o tym, że ubrania, które noszę, i samochód, którym jeżdżę, sama sobie kupiłam. I to śpiewały nastolatki! Był też hit „Bills, Bills, Bills”, w którym mężczyzna domagał się, by kobieta go utrzymywała, co spotkało się z jednoznaczną reakcją z jej strony. Jednocześnie śpiewając te manifesty niezależności i siły, Beyoncé była tylko wykonawczynią perfekcyjnego marketingowego planu. Na jej przebojach najwięcej zarabiała wytwórnia.
Być może dlatego wciąż wracają zarzuty, których nie do końca rozumiem, że w Beyoncé jest wszystko sztuczne, wymyślone i wyreżyserowane, nawet spontaniczność. Ona postanowiła, że to sztuka będzie jej przekazem, a nie jej życie. I tego się trzyma. Wiemy tylko, że jest bardzo rodzinna i kocha barbecue, jak przystało na dziewczynę z Teksasu. Pielęgnuje dość bezpretensjonalny wizerunek, ale potrafi zachować się jak królowa. Jay-Z, jej mąż, był bardzo blisko, prywatnie i zawodowo, z Kanye Westem, ale kiedy West związał się z Kim Kardashian, wywodzącą się ze świata celebryckiego, ich relacje się rozluźniły. Beyoncé wyraźnie postawiła tu granicę, czego nie zrobił na przykład amerykański „Vogue”. W tym sensie bardzo dba o swój wizerunek, tylko pewne osoby mogą dostąpić zaszczytu bycia w towarzystwie Queen Bey. W końcu Beyoncé i Jay-Z to bliscy znajomi Obamów, są wręcz jak para prezydencka amerykańskiej muzyki.
Sądzisz, że są różne Beyoncé?
Oczywiście. Jest Beyoncé idealna gwiazda muzyki pop, wymyślona i stworzona przez ojca, mamę i biznes muzyczny. Jest Beyoncé w fazie przejściowej, najbardziej bolesnej i najtrudniejszej, czyli fazie niekomfortowych decyzji. Jest Beyoncé w przemianie, szukająca niezależności, samodzielności i odkrywania kobiecości w całym jej spektrum – od macierzyństwa, po otwarcie, wręcz wulgarnie, wyrażaną seksualność. Jest Beyoncé artystka, nie tylko piosenkarka dostarczająca świetnej rozrywki, i jest Beyoncé ikona, czyli ta, z którą mamy do czynienia teraz.
Któraś z nich jest Twoją ulubioną?
Zdecydowanie ta z czasów płyty „Beyoncé” z 2013 roku. Wiem, że jestem trochę odosobniona w tym zachwycie, ale dla mnie ta płyta to arcydzieło. Jednak zanim o niej, chciałam opowiedzieć o bardzo niedocenionej „4”, płycie przełomu i przejścia. To był rok 2011, 70 milionów sprzedanych płyt z Destiny’s Child, trzy świetnie przyjęte płyty solowe – chwilo, trwaj. A jednak Beyoncé była nieszczęśliwa. Jest taka scena w dokumencie „Beyoncé. Life is but a dream”, gdzie Bey, wielka gwiazda pop, w siedzibie swojej wytwórni prezentuje nowe nagrania. Siedzi w napięciu, co jej szefowie powiedzą, a powiedzieć mogą wszystko, łącznie z: „To nie jest komercyjne, wracaj do studia i nagrywaj nowe piosenki, tych nie chcemy”. Jest jednocześnie kimś, kto rządzi muzyczną sceną i nikim w tej sali pełnej ludzi ważniejszych i bardziej decyzyjnych od niej. Daje się odczuć, że wychodzi z tego spotkania z ulgą, że się spodobało, ale też z przekonaniem, że cały ten proces już jej się nie podoba. Nie chce być trybikiem w wielkiej machinie muzycznego rynku, ale też nie chce być zarządzana przez swojego ojca. Rodzic powinien być kimś, z kim możesz porozmawiać o swoich problemach i radościach, a nie kimś, kto przychodzi do ciebie z kalendarzem zdarzeń i miejsc, w których masz być.
A skoro mówimy o oczekiwaniach, w tym czasie najgorętszą gwiazdą pop była Lady Gaga, która zatruła muzykę dość tanim i kiczowatym brzmieniem elektro. Oczekiwano, że trzeba iść z tą falą, bo inaczej się przegra. Że Beyoncé zareaguje na nowy nurt, tym bardziej że zagrała przecież duet z Gagą. Tymczasem ona sięgnęła po brzmienia wtedy niepopularne, czyli klasyczne r’n’b, nagrała płytę „niemodną”. Podjęła też decyzję, że tata przestaje być jej menedżerem. Mathew Knowles nie uniósł tego, obraził się na córkę, co było dla niej traumatycznym doświadczeniem, jak sądzę, w jakiś sposób zaleczonym tym, że mniej więcej w tym samym czasie zaszła w ciążę i pojawiła się na świecie córka Blue Ivy.
Następną płytę, „Beyoncé”, wydała już całkowicie z zaskoczenia.
Miałam wtedy przyjaciół w wytwórni Sony, którzy powiedzieli, że – tak jak cały świat – dostali po prostu dysk z adnotacją: „Cześć, to jest moja nowa płyta. Wydajcie ją”. Powstawała w kompletnej tajemnicy, nawet teledyski do niej kręcono tak, że Beyoncé miała słuchawki w uszach, by nikt z osób na planie nie słyszał materiału przed premierą. Ale największym zaskoczeniem było nie to, że płyta jest, tylko jaka ona jest. Beyoncé wychowano na porządną, grzeczną dziewczynkę, której jedynym miejscem szaleństw jest scena; to tam była wulkanem zmysłowej energii w krótkich cekinowych sukienkach, z burzą doczepianych włosów. Tymczasem w teledysku do „Drunk in Love”, chyba najsłynniejszym z tej płyty, inspirowanym zresztą „Wicked Game” Chrisa Isaaka, pokazała się z nowej strony. Beyoncé i Jay-Z – on z cygarem i koniakiem, a ona w przejrzystej sukience – nieomal uprawiają seks na plaży. Widzimy kobietę z krwi i kości, nie tylko wyuzdaną, lecz także wulgarną. Która ma swoje pragnienia i ma poczucie wartości. Zresztą jest wiele warstw tej płyty i wiele utworów, które można wziąć do siebie, jak choćby „Flawless”, w którym Bey śpiewa do słów Chimamandy Ngozi Adichie i gdzie jest bojowa, silna, wściekła. Zawsze była osobą, która przyciąga całą uwagę na scenie, ale nie w życiu. Była na to za grzeczna. Wreszcie to się zmieniło. Beyoncé zaczęła intrygować – co my tak naprawdę o niej wiemy?
I wtedy media wkroczyły z butami do jej życia prywatnego.
W roku 2016 ukazała się płyta „Lemonade”, poprzedzona przedziwnym skandalem wokół nagrania w windzie, na którym siostra Beyoncé, Solange, rzuca się na Jaya-Z i zaczyna okładać go swoją torebką. Podobno dlatego, że zdradził jej siostrę. Okazało się, że w świecie Beyoncé nie wszystko jest idealne. Ale znów – dowiedzieliśmy się tego po czasie, z piosenek.
Beyoncé postanowiła przekuć ból w sztukę. Ta legendarnie już „prywatna” kobieta ujawniła najbardziej intymną z rzeczy, jakie mogą kobietę spotkać. I zrobiła to w formie concept albumu, zbudowanego w taki sposób, że wychodzi z całego tego kryzysu zwycięsko. Śpiewa: „Zrobisz to raz jeszcze, stracisz swoją żonę”. Nawet na chwilę nie traci kontroli. To, na ilu poziomach „Lemonade” jest manifestem wielkości, to dziś temat prac badawczych. Beyoncé postanowiła bowiem rozszerzyć uniwersalność swojej muzyki z relacji miłosnych na rasę, płeć i czasy, w jakich żyjemy. To jest płyta o odnajdywaniu siebie, w kraju, w rodzinie, w związku, w sobie. W zależności od tego, jaką kobietą jesteś, tyle sobie z tego weźmiesz.
Mocno wtedy wybrzmiało jej zaangażowanie w walkę z rasizmem w Ameryce.
My, Ty i ja, nie możemy wiedzieć, jak to jest być czarnoskórą kobietą w Ameryce. Gwarantuję ci, że każda osoba, która z nią pracowała, mówiła jej: „Musisz schudnąć”. Ale też: „Pozwól nam wyretuszować swój nos i swoje włosy”. Zważywszy na to, że ta płyta powstawała już w czasach ruchu Black Lives Matter, jestem pewna, że za utwór „Formation” Beyoncé przejdzie do historii. W teledysku są hasła: „Przestańcie do nas strzelać”, są zdjęcia po przejściu huraganu „Katrina”, przedstawiające ludzi pozostawionych sobie samym przez policję, są też słowa o jej pochodzeniu, a jednocześnie jest manifest bogactwa, władzy i potęgi, którego nie da się odczytać inaczej niż: „Jestem największa i najlepsza. Jestem czarną kobietą w Ameryce, i to zrobiłam”.
Myślałam o tym, co taki komunikat daje młodym dziewczynom, które czują się gorsze, brzydsze, niereprezentowane. To, że jedna z nich, wyglądająca jak one – w warkoczykach, z szerokimi nozdrzami, pięknie wystylizowana w kreacje od Givenchy – dochodzi tam, gdzie nigdy nie myślały, że można dojść. I jeszcze śpiewa, że być może jest czarnym Billem Gatesem w procesie tworzenia. To pokazuje, że możemy się krzywić na te wszystkie zmiany w duchu nowej poprawności, ale to jest ogromnie ważne.
Wszyscy pamiętamy też słynny mem: „Twoja doba też ma 24 godziny jak doba Beyoncé”.
Miał nam pokazać, jak mało robimy. Ale też podkreślić, jak bardzo pracowitą i sfokusowaną na perfekcjonizmie osobą jest Beyoncé. Weźmy jej występ na Coachelli, którego zapisem jest dokument „Homecoming” na Netflixie. To największy muzyczny festiwal w Ameryce, a Bey była jego drugą headlinerką w historii, pierwszą czarnoskórą. Przygotowywała się do niego przez osiem miesięcy: cztery miesiące na próby taneczne i cztery na próby muzyczne, tuż po urodzeniu bliźniąt, Rumi i Sira. Wydaje się, że w świecie koncertów widzieliśmy wszystko, tymczasem ona zrobiła show, którym składa hołd czarnoskórej kulturze, a zwłaszcza uczelnianym grupom artystycznym. Ponad 100 osób na scenie i ona jedna podczas ponaddwugodzinnego koncertu, będącego przekrojem jej całej kariery. Były tam i rzewne ballady, i hymny dodające siły, ale też utwory niegrzeczne, wściekłe, była każda z kobiet, o których dziś rozmawiamy, i każda była fascynująca i prawdziwa.
Dla mnie „Homecoming” jest manifestem jej wielkości. Scena, w której schodzi z długich schodów i zaczyna śpiewać „Crazy in Love”, to moment, w którym widzimy królową schodząca do swoich poddanych. Queen Bey. A tajemnica, którą wokół siebie buduje, tylko dodaje jej wyjątkowości.
Anna Gacek, dziennikarka muzyczna i prezenterka, przez dwie dekady związana z Programem 3 Polskiego Radia. Obecnie prowadzi autorskie podcasty: „Rzeczy ulubione”, „Sweet 00’s”, „Sweet Teens”. Jest autorką książki „Ekstaza. Lata 90. Początek”.