1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Żarliwy zachwyt – rozmowa z Wojciechem Plewińskim, klasykiem polskiej fotografii

Żarliwy zachwyt – rozmowa z Wojciechem Plewińskim, klasykiem polskiej fotografii

Portret Wojciecha Plewińskiego (Fot. dzięki uprzejmości autora Bartka Warzechy)
Portret Wojciecha Plewińskiego (Fot. dzięki uprzejmości autora Bartka Warzechy)
Jeden z klasyków polskiej fotografii. W pełni doceniony stosunkowo niedawno dzięki wystawom i albumom pokazującym nie tylko jego najbardziej znane prace. Jak widzi świat Wojciech Plewiński? I jak powstały jego najsłynniejsze zdjęcia?

Pana ojciec chciał, żeby został Pan architektem.
Zanim się dostałem na architekturę, rok byłem na rzeźbie. Wytrzymałem jeszcze kolejne pół roku, wydawało mi się, że połączę te dwa kierunki, co w praktyce okazało się niemożliwe. Rodzice, szczególnie ojciec, doradzali architekturę, wychodząc z założenia, że to porządny zawód. Inna sprawa, że myśleli kategoriami przedwojennymi – że będę dostawał zamówienia, projektował własne rzeczy, tymczasem praca architekta polegała wtedy głównie na wyrabianiu norm. Obowiązywała uroda socrealistyczna, wystarczyło dodać do budynku dla ozdoby attykę ściągniętą z Sukiennic i gotowe.

Kiedy zainteresował się Pan fotografią?
Pierwszy aparat kupiłem sobie w 1953 roku: enerdowską practicę. Byłem wtedy jeszcze na studiach, ale jednocześnie już w krakowskiej Pracowni Konserwacji Zabytków. Wcześnie założyłem rodzinę i musiałem ją utrzymać, a w PKZ-cie były fajne wyjazdy do cerkiewek, starych kościółków. Taka trochę praca, trochę przygoda, no i wkrótce okazało się, że aparat jest w niej konieczny.

Bo?
Bo pomagał w rozrysowywaniu tego wszystkiego, cośmy pomierzyli. Nie mierzyło się przecież laserowo, tylko taśmą. I zawsze brakowało jakiegoś pomiaru, nie wiadomo było na przykład, ile okien czy gontów ma być na rysunku. A na fotografii widać wyraźnie, że osiem.

Co prawda w PKZ-cie pracował teoretycznie kolega na stanowisku „fotograf specjalista”, ale jemu się wyjeżdżać akurat nie chciało, a to ja mierzyłem obiekt i to ja miałem kłopot. Kupiłem więc własny aparat. Na zwrot kosztów nie miałem co liczyć – był, pamiętam, taki pan w średnim wieku, który odpowiadał u nas za finanse. Uprzejmy, miły, ale za każdym razem, kiedy wypisywałem delegację, autentycznie cierpiał. Opłacenie dojazdu? Nocleg? Patrzył na mnie błagalnie: „Panie inżynierze, ale czy to naprawdę konieczne?”.
W każdym razie wszystko to sprawiło, że wciągnąłem się w fotografię. Przy okazji odkryłem, że jestem dzięki aparatowi niezależny, a ojciec zawsze mi powtarzał: „Trzeba dążyć do tego, żeby być odpowiedzialnym za siebie i za to, co się robi, nie być uwikłanym w hierarchię”.

Krakowski kominiarz z fotoreportażu dla „Przekroju”, 1958 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie) Krakowski kominiarz z fotoreportażu dla „Przekroju”, 1958 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)

Studia przydały się w zawodzie fotografa?
Szybkość wyboru kąta i kadru wyrobiłem sobie właśnie na studiach, ale jeśli chodzi o zdobywanie doświadczenia, to i w Instytucie Zootechniki wiele się nauczyłem. Trafiłem tam głównie dlatego, że nie miałem własnej pracowni, nie miałem gdzie wywoływać i opracowywać zdjęć, a tam była pracownia fotografii, akurat zwalniała się posada po koledze. Zlecenia dla Instytutu to dopiero było niezła szkoła! Wyrobiłem sobie refleks, nauczyłem się ogarniania całej logistyki. Do dzisiaj potrafię na przykład rżeć jak koń. Dzięki temu mogłem zrobić lepsze zdjęcie. Fotografowany koń nagle zastygał: głowa do góry, nastawiał ucho, skąd ten dźwięk, a ja wtedy cyk – trzeba było wykorzystać tę krótką chwilę, zanim zaczął się znowu kręcić. W Instytucie byłem ponad dwa lata, jednocześnie współpracowałem już z „Tygodnikiem Powszechnym”, no i przede wszystkim z „Przekrojem”.

Robotnicy odpoczywający przy Fontannie di Trevi (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie) Robotnicy odpoczywający przy Fontannie di Trevi (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)

Do redakcji tygodnika „Przekrój”, mieszczącej się w Krakowie przy ulicy Manifestu Lipcowego 19, trafił Pan trochę przypadkiem.
Basia Hoff, która się wówczas w „Przekroju” zajmowała działem mody, poleciła mnie naczelnemu, Marianowi Eilemu. A on bez entuzjazmu – zresztą nie wiem, co by się musiało stać, żeby u Eilego wywołać entuzjazm – ale się zgodził. Był rok 1956, jak to się mówiło na wsi, „nastał Gomułka”, czyli odwilż. W „Przekroju” mieli ambicję, żeby robić kobiece portrety zgodnie z hasłem „Piękne dziewczyny na okładki”. Już nie na traktorach, koniec z ponuractwem, miało być bardziej rozrywkowo. I właśnie kogoś takiego, kto robiłby im te okładki, szukali.

Fotografia z cyklu „Ziemie zachodnie”, 1957 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie) Fotografia z cyklu „Ziemie zachodnie”, 1957 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)

Basia mnie poleciła, przyszedłem, wchodzę do gabinetu Eilego, rozkładam przed nim zdjęcia, miałem tego już całkiem sporo. On patrzy i nic nie mówi, przy czym minę ma taką, jakbym mu się siłą wepchnął do gabinetu. Zgarniam więc ten stos, nic tu po mnie, myślę, i już łapię za klamkę, a tu Eile na odchodnym mówi: „To niech się pan zgłosi do Merki, po prawej, ona panu wyda legitymację redakcyjną”. Pożegnałem się i o nic już nie pytając, poszedłem grzecznie w prawo: „Pan redaktor poprosił, żeby mi pani wystawiła legitymację służbową”. „A bardzo proszę, przybiję tylko pieczątkę, legitymacja nr 25”. I tyle, tak już zostało. Byłem w „Przekroju” jedynym zatrudnionym fotografem, co oznaczało, że robiłem nie tylko okładki, ale też praktycznie wszystkie wywiady i reportaże. Dostawałem ciekawe zlecenia, mogłem wymyślać tematy, choć zdarzało się też straszne barachło, zlecane z samej góry – nie było wyjścia, trzeba było jechać i fotografować pierwszego sekretarza.

A wracając do legitymacji redakcyjnej, to był klucz do wszystkiego. Właściwie wszędzie mogłem się dzięki niej dostać. Z taką sympatią był wtedy przyjmowany „Przekrój”.

Czterdzieści pięć lat pracy w redakcji, kilkaset okładek. Przy okazji odkrywał Pan nowe twarze. Bohaterki, które później robiły karierę. Jest na Pana zdjęciach i młodziutka Anna Dymna, i Beata Tyszkiewicz.
Beata Tyszkiewicz, kiedy ją sfotografowałem, miała 19 lat i przez ten dekolt o mały włos, a byłaby niedopuszczona w szkole do matury. Ja się swoją drogą starałem, namawiając dziewczyny na zdjęcia, uświadamiać im całą grozę, jaka się ewentualnie może wydarzyć, z czym lub z kim może być kłopot, jeśli się zgodzą. Wymieniałem po kolei: szkoła, ojciec, mama, chłopak. Bywało też tak, że dziewczyna, mimo że się zgodziła, była spięta, dziwnie mi się przyglądała i dopiero po skończonych zdjęciach rozluźniała się i przyznawała: „Musi pan zrozumieć, że mnie wcześniej już fotografował jeden taki Plewiński”. W tamtych czasach popularny był podryw „na »Przekrój«”. Taki bajer „na fotografa”.

Beata Tyszkiewicz w sesji okładkowej, przez którą o mały włos, a nie dopuszczono by jej do matury, 1958. (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)Muzeum Fotografii w Krakowie) Beata Tyszkiewicz w sesji okładkowej, przez którą o mały włos, a nie dopuszczono by jej do matury, 1958. (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)Muzeum Fotografii w Krakowie)

Szybko doszedłem do wniosku, że najlepiej szukać wśród studentek Akademii Teatralnej albo ASP, bo są przyzwyczajone do pozowania, mają świadomość formy i ciała. I też potrafią się umalować, mają jakieś fajne ciuchy albo przynajmniej pożyczą od koleżanek. Bo początki, kiedy dopiero zaczęła się odwilż, były tragiczne. Musiałem malować oczy, pudrować, czesać. Żona pożyczała ubrania. Do tego trzeba było pamiętać, że mocne wzory, kwiaty i kraty mordowały całe zdjęcie, dziewczyna w nich ginęła. Przy ówczesnej fatalnej jakości druku i papieru wchodziły w grę tylko stonowane gładkie ciuchy. Włosy – najlepiej jasne, bo ciemne wychodziły jak czarna plama. Eile zawsze powtarzał: „To ma wyglądać tak, jakby to był Paryż”.

Anna Dymna w pożyczonej peruce teatralnej, 1970 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie) Anna Dymna w pożyczonej peruce teatralnej, 1970 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)

Miał Pan kreować świat, którego nie było.
Tak, ale też patrząc z dzisiejszej perspektywy, całe to nieszczęście – to dziadostwo, prowizorka – było moim szczęściem. Nie było studia, lamp, tylko dziewczyna i aparat. Musiałem się nagimnastykować, poszukać miejsc, naturalnego światła. Wsiadaliśmy na skuter, ładowaliśmy dwie torby pełne ciuchów i w drogę. Wolność.

Niedawno ukazał się album „Plewiński. Reportaż”. Rozmawiałam z Wojciechem Nowickim, który dokonał wyboru zdjęć i jest autorem tekstu, ale też był kuratorem świetnej wystawy, pokazującej Pana dorobek jako reportażysty. Powiedział mi, że Pan sam był zaskoczony ogromnym zainteresowaniem, jakie wywołał akurat ten nurt pańskiej twórczości.
Nowicki pozbawił mnie gęby „fotografa od kociaków” [cykl okładkowych sesji dla „Przekroju” zwyczajowo nazywało się „kociakami” – przyp. red.] i też mam wrażenie, że zna cały ten tutejszy bałagan [chodzi o domowe archiwum z dorobkiem Wojciecha Plewińskiego, które jest właśnie digitalizowane – przyp. red] lepiej niż ja. Wcześniej nie myślałem o sobie jako o reportażyście. Część z tych zdjęć, które można oglądać w albumie, lądowało u mnie w szufladach w kategorii „zauważone”. Zauważone, czyli niepasujące nigdzie indziej, ot, takie moje notatki na marginesie.

Portret Wojciecha Plewińskiego; albumy „Plewiński. Na scenie” oraz „Plewiński. Reportaż” wydało Muzeum Fotografii MuFo w Krakowie. (Fot. dzięki uprzejmości autora Bartka Warzechy) Portret Wojciecha Plewińskiego; albumy „Plewiński. Na scenie” oraz „Plewiński. Reportaż” wydało Muzeum Fotografii MuFo w Krakowie. (Fot. dzięki uprzejmości autora Bartka Warzechy)

Wielkie wrażenie zrobiły na mnie między innymi zdjęcia z Paryża i z Włoch. Jest w nich… jak to nazwać? Zachwyt? Czułość?
Włochy to moja pierwsza podróż na Zachód. Wycieczka Związku Polskich Artystów Fotografików. Jechaliśmy autobusem – większość fotografów z Warszawy, nas z Krakowa kilka osób – na dachu mieliśmy całe kuchenne zaopatrzenie, bo my przecież tam jedliśmy tylko to, co sami wieźliśmy: konserwy, chleb. No i wielka bryła masła. Szybko się okazało, że w środku zatopiona była kontrabanda, owinięte aparaty zorki, czyli tańsza radziecka wersja leiki. Wiezione na handel – wtedy można było wywieźć z Polski maksymalnie pięć dolarów, a na miejscu trzeba było z czegoś żyć. Tamten wyjazd pamiętam jako jeden wielki zachwyt.

Florencja 1957, pierwsza w życiu wycieczka Wojciecha Plewińskiego na Zachód. Na zdjęciu Włoszki zatopione w rozmowie przy bramie do Palazzo Vecchio (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie) Florencja 1957, pierwsza w życiu wycieczka Wojciecha Plewińskiego na Zachód. Na zdjęciu Włoszki zatopione w rozmowie przy bramie do Palazzo Vecchio (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)

Myśmy nocowali po drodze w Wiedniu i wyjście po zmroku, i zobaczenie tych sklepów, świateł – przede wszystkim świateł – aż zapierało dech. Dwie godziny spaceru po Wiedniu podziałały na mnie tak, jakbym sobie przyzwoicie podpił, kręciło mi się w głowie. To mnie szalenie jako fotografa mobilizowało. Dlatego zdjęcia z Włoch są takie żarliwe, przesycone dociekaniem, o co chodzi z tym całym pięknem, które nas otaczało.

Rzym 1957. „Dziewczyna, niewątpliwie Amerykanka, zachwycona miastem, biegła, żeby coś sfotografować, a ja sfotografowałem ją”. (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie) Rzym 1957. „Dziewczyna, niewątpliwie Amerykanka, zachwycona miastem, biegła, żeby coś sfotografować, a ja sfotografowałem ją”. (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)

Uważnie przyglądał się Pan też Polsce. Cykl „Ziemie zachodnie”, a na nich hotel z zamurowanym wejściem, ludzie w długiej kolejce do komisu.
Nie wymyśliłem tego cyklu, zwrócił się do mnie „Tygodnik Powszechny”. Miał powstać hurraoptymistyczny cykl o odzyskanych ziemiach piastowskich. Pojechaliśmy z dziennikarzem i kierowcą wzdłuż zachodniej granicy aż po Łebę, a po drodze oglądaliśmy wtórne zniszczenia. Ja wcześniej znałem te ziemie, tuż po wojnie mieszkałem koło Wałbrzycha w Szczawnie-Zdroju. Niemcy jeszcze pracowali wtedy w usługach – w handlu, w tramwajach, w kopalniach. Oczywiście starsi, w wieku niepoborowym, albo wyrostki, niemal dzieci. Znałem Jelenią Górę, przeurocze miasteczko, właściwie nietknięte. A po 1948, jak dokręcili śrubę, cała tkanka prywatna – sklepiki, rzemiosło, hotele – była zwalczana, więc wszystko szło w ruinę, umierało. To mną wstrząsnęło. W „Tygodniku Powszechnym” poszły finalnie dwie małe wzmianki o tym, jak cudnie jest na Ziemiach Odzyskanych.

Fotografia z cyklu „Ziemie zachodnie”, 1957 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie) Fotografia z cyklu „Ziemie zachodnie”, 1957 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)

Nie mogę nie zapytać o teatr, bo to też kawał pańskiego życia.
Kolejny przypadek. W 1959 roku dostałem telefon od znajomej pani, która była sekretarką w Teatrze Rapsodycznym, usłyszałem, że fotograf im zachorował, więc czy ja bym nie wpadł. Nigdy wcześniej nie robiłem teatralnych zdjęć, w ogóle w teatrach bywałem rzadko, wolałem kino. Wtedy była taka posucha, że tylko ten jeden biedny człowiek, który się akurat rozchorował, biegał po spektaklach robić zdjęcia. Ale on nic nie główkował, fotografował scenę i wychodził. I ja się nagle w tym odnalazłem, zanurkowałem po dziurki w nosie. W sumie sfotografowałem 821 spektakli.

Scena ze spektaklu „Wyszedł z domu”, 1976 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie) Scena ze spektaklu „Wyszedł z domu”, 1976 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)

Kiedy spytałam Pana syna, Macieja Plewińskiego, czy łatwo się dorasta z ojcem fotografem, odpowiedział, że fotograf rzadko bywa w domu, więc stosunkowo łatwo. A jednak Maciej zawodowo skierował się w podobne rejony, tak jak pański wnuk Filip. Pchał Pan swoje dzieci w tym kierunku?
Nic takiego nie planowałem, myślałem nawet, że będą tego unikać, bo ta moja robota odbijała się na układzie rodzinnym. Ja zawsze się starałem, żeby moje dzieci miały jak najwięcej do wyboru, niech robią, co potrafią, jak czują. Z Maćkiem zależało mi raczej, żeby go zachęcać do różnych sportowych pasji. Tak sobie kombinowałem, że żadne gadanie nic nie da, że mogę tylko świecić lub nie świecić przykładem. Na szacunek dziecka trzeba zapracować. Swoją drogą właśnie zostałem pradziadkiem, przyszedł na świat najmłodszy Plewiński. A jeszcze chwilę później po raz kolejny zostałem dziadkiem.

Joanna Plewińska, ówczesna żona Wojciecha, w Piwnicy pod Baranami, 1957 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie) Joanna Plewińska, ówczesna żona Wojciecha, w Piwnicy pod Baranami, 1957 (Fot. archiwum Wojciecha Plewińskiego/wojciechplewinski.com.pl; zbiory MuFo-Muzeum Fotografii w Krakowie)

Co sprawia, że Pan – rocznik 1928 – jest w tak doskonałej formie?
Przede wszystkim dbałość o kondycję. Co tu gadać, tłukę codziennie rano pół godziny ćwiczeń z hantlami, potem dwa, dwa i pół kilometra nordic walking, a powinienem jeszcze więcej. Całe życie miałem w sercu sporty, zawsze było jakieś wariactwo, wyjazdy, na które często tłukła się ze mną rodzina z namiotem. Pływałem, potem zacząłem żeglować, był windsurfing, nurkowanie, narty.
Śmiesznie, bo jak miałem lat naście czy 20, myślałem, że jeśli dożyję sześćdziesiątki, to i tak będzie dobrze. Nie wiem, na ile ta długowieczność jest kwestią genów. Ojciec mój zginął tragicznie, kiedy miał 74 lata, będąc w dobrej formie. Z kolei od strony matki mężczyźni umierali w wieku 80 lat, dosłownie z wybiciem osiemdziesiątki, jak w zegarku.

A forma intelektualna? Co daje Panu power?
Staram się być na bieżąco z prasą, telewizji prawie nie oglądam, głównie kanały informacyjne. Natomiast jak były skoki i slalom, nie odpuściłem. Futbol mnie raczej nie pasjonuje, z wyjątkiem ważnych meczów, na które wpada do mnie Maciek, bo sam nie ma telewizora. Albo mój wnuk Filip dzwoni z Warszawy, żebym coś obejrzał: „Dziadeczku, dzisiaj grają – i tu wymienia jakieś dwa ważne kluby – na twoim miejscu bym zobaczył”. Mamy układ do sensu: przyjaźń i wzajemną pomoc.

Tak, wiele się składa na to, że jeszcze jestem sprawny. Jeszcze mi się chce. Na przykład, kiedy widzę, że to, co robiłem, jest docenione, nadal na kogoś działa. Przychodzą młodzi ludzie – oglądają – co ich to obchodzi? W czasach, kiedy w Internecie zobaczyć można wszystko, idą na wystawę fotograficzną. Wariaci! No i przede wszystkim trzyma mnie przeglądanie szuflad z moim archiwum. Spanie, mycie zębów, posiłki – to są wszystko ważne sprawy, ale w sumie strata czasu. Pochłaniają człowieka bzdury, a ja się nie mogę doczekać, żeby się jak najszybciej skończyły i żebym mógł iść robić swoje. Teraz siedzę z lupą, oglądam te maleńkie styki, wybieram ujęcia i skanuję. Jaka to radość, kiedy pokazuje się na ekranie komputera negatyw, naciskam „Ctrl+I” i nagle widzę właściwy obraz. Bach, odwraca mi się, i jest! Piękne zabawy starca.

To odnajdywanie się w tym całym moim bałaganie, w tym, co robiłem zawsze duszony terminami, po czym zapominałem o tym kompletnie, takie odkrycia, to jest dla mnie wielka radość. Dzięki temu zwiedzam siebie i nie jest mi jeszcze nudno. I tak nie zdążę tego wszystkiego przejrzeć, więc powtarzam sobie codziennie: śpiesz się, do roboty.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze