Doroty Masłowskiej sen o Warszawie, który przyśnić się może każdemu z nas. Mitologia współczesnej Polski w pigułce stolicy. Niekiedy ciężkiej do przełknięcia, niekiedy błogo narkotycznej. Dorota Masłowska w swojej nowej książce „Mam tak samo jak ty” odkrywa przed czytelnikami swoją Warszawę. Publikujemy jej fragment.
Fragment książki „Mam tak samo jak ty” Doroty Masłowskiej, Wydawnictwo Literackie
Slow life
Lato ma w sobie zawsze jakiś zaczyn horroru.
Nim błyśnie pierwsza siekiera, w przesłonecznionych ogrodach, lodach rozwalonych na asfalcie i wyjaranych na żółto trawnikach migocą nieznacznie drobinki grozy. Bzyczą muchy wokół obciętych uszu dziewcząt.
A może to epigenetyczne; może coś w komórkach wie, że lato było też piękne tamtego roku.
Ale tegoroczny lipiec jest pod tym względem inny. Jakiś gorszy. Parzące wyziewy betonu, dziwny bezruch, szklący się obraz, słabnięcie i narastanie jednocześnie. A potem nagle huk, harmider, hałas! Salwy wody. Wrażenie akwarium jadącego na pace ciężarówki. Autobusy płynące ulicami.
Niemal z dnia na dzień katastrofa przestała być figurą neurotycznej wyobraźni. Nadeszła i po prostu jest. Obiektywizuje się i neutralizuje. Ma już swój banał i swoją nudę, a lada chwila będzie mieć modę, rynek, gadżety. Trzeba w niej jakoś żyć. Spać, chodzić i jeść.
Idę więc po jedzenie. Choć zbiera się na burzę, myślę, że jeszcze zdążę.
Stragan, mimo późnej pory i zaciągającego się w przyspieszonym tempie nieba, ciągle obfituje. Emanuje, osypuje się bogactwem. Chora ziemia rodzi wciąż hojnie. Kopce, stosy liści, bulw, owoców, korzeni. Ścięte głowy kapust i kalafiorów. Piramidy tych bezokich łbów.
W katastrofie obfitość, dobrobyt; w klęsce urodzaj. Niebo pomrukuje ze wstępną, ostrzegawczą irytacją. Jest dziwnie ciemno, jakoś żółtawo, posępnie. W nienaturalnym świetle ulice zawsze wyglądają jak scenografia spektaklu.
Jego gwiazda, kobieta przede mną, kupuje długo, z namysłem.
Z namysłem albo właśnie bez namysłu, nigdy nie wiesz. W tym rosnącym napięciu ogarnia ją jakaś przekorna niespieszność. Jakiś slow life.
Zna sprzedawcę, zwraca się doń po imieniu, właściwie jest tu u siebie. Wybiera, przebiera, sprawdza, obiera. Domaga się dzielenia, zmniejszania i zwiększania standardowych warzyw, personalizowania pod siebie kalafiorów i woreczków z bobem. Z kupowania warzyw robi etiudę „Moja kolacja i ja”. Głównie „i ja”. W nadgarstku jednej ręki, który jest tak wiotki, że trzyma go drugą ręką, miętoli, niby bilecik balowy, rasowy portfelik. W miejscu łusek karpia tkwią w nim karty kredytowe i lojalnościowe. W miejscu zdjęć krewnych – karnety na jogę i siłownię.
Jak wiadomo, nie ma teatru bez publiczności. W tym wypadku ja, z siatką nerwowo zmiętą w dłoni – jak program przedstawienia – trochę widz, zakładnik, a trochę techniczny, bo czarne chmury wiszą już tak nisko, że zaraz będę musiała wyciągnąć ręce i je nad nami trzymać.
„I jeszcze ogórki” – mówi kobieta do sprzedawcy. „Bo wiesz, jak to u mnie jest… Co roku to samo. Nastawiam, a później zapominam. Ile soli? Nigdy nie wiem. Trudno, sprawdzę w internecie. Chyba że pani będzie chciała te ogórki?’ – zwraca się nagle, w przypływie empatii, do mnie. Może czuje napieranie mojego ciała astralnego.
A może znudziła się występem solo. Chce widza aktywnego, zaangażowanego. Zróbmy te zakupy wspólnie, a może nawet razem nastawmy małosolne i załóżmy kompost.
Coś tam jej odgburzam. Bo na mój mózg schodzą się coraz gwałtowniejsze alerty RCB.
Czy zabezpieczyłam rzeczy, które może porwać wiatr? Ona wygłasza jakieś apologie bobu, a ja myślę tylko (głosem Klocucha): no weź już, babo.
Może sobie wyobraża, że poszła na targ w Prowansji i buszuje w lawendzie i ostrygach, nie licząc godzin i lat. Ale to tylko padół mazowiecki, koper, ziemniaki, czwartek.
Wiatr targa już parasolami, zaczyna przewracać kartony.
Zwiędłe liście botwinki zaczynają ociężale, bez przekonania łopotać.
Piramidy kapust – drżeć w posadach, obsuwać się, zagrożenie lawinowe rośnie.
Okna w budynkach trzaskają, tęczowe flagi na balkonach dramatycznie się wzdymają i aktywnie promują homoseksualizm.
Na tym straganie widziałam już różne rzeczy. Prowadzą go trzej mężczyźni i prawie zawsze mają tam kolejkę bab. Nierzadko się zdarzy troublemakerka.
Z kupowania kapusty zrobi zaginiony film Bergmana.
„Taka mała?” – biadoli. „Taka duża?” – szepcze gorzko, gardłowo.
„To może oberwać pani liście?”
„Nie, bo właśnie te zewnętrzne najlepsze”.
„To zostawić?”
„Nie, bo takie jakieś duże, za duże”.
Po pięciu minutach targów i negocjacji z krzywą miną przyjmuje ufryzowaną według własnego projektu kapustę. I wtedy pada coś w rodzaju: „Można płacić w euro? Nie?! A czekiem?”. Kobieta w szoku.
Szczerze mówiąc, zaraz się popłacze. Głowa ląduje z powrotem na piramidzie, smutna, penitencjarnie wygolona.
Tymczasem biorę swoje pomidory i pędzę do domu.
Mój katastroficzny pośpiech nie udziela się nikomu. Jest spokojnie, spokojnie jak na wojnie.
Matki bujają bobasy i pokazują im przelatujące klimatyzatory. Porwane parasole pędzą jak dmuchawce. Bezdomny pan rozsiada się na ławce i otwiera sobie piwko, jak to przed meczem. Ktoś przypina rower, ktoś je lody. Można się przyzwyczaić.
Ilustracja Macieja Chorążego do książki „Mam tak samo jak ty” Doroty Masłowskiej, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego. (Fot. materiały prasowe)
Patelnia
Miasto bez centrum wykształca w lecie tymczasowe, mimowolne centrum w okolicach Pałacu Kultury. Samozwańcze i bezkształtne, emanuje ono magnetyczną aurą, charakterystyczną dla miejsc od dawna skierowanych do remontu, ale niemogących się go nigdy doczekać. Dawne struktury już nie działają, nowe zaś nie mogą się wciąż wyroić – to zawieszenie tworzy optymalne środowisko dla ludzi, spraw i rzeczy zbyt dziwnych, by mogły ucieleśnić się gdzie indziej.
Atmosfera jest egalitarna i nieporządna; tętni nieprzerwanie bałaganem i inercją. Nie ma tu selekcji, dress code ani godzin otwarcia. To przepływ, rzeka.
Od rana do wieczora płyną ludzie. Czasem ledwie ciurkają, w innych znów porach walą w gromkich falach, wezbraniach, powodziach.
Jest tu zarazem przyjemnie i nieprzyjemnie, a przede wszystkim nieprzewidywalnie. Zaułki, zakamarki, bujna tegoroczna roślinność, wezbrane kwiatami łączki sprzyjają outdoorowym drzemkom, pieszczotom, pobiciom i defekacjom. Swobodną atmosferę potęgują dyskobolki i kariatydy, same rozgogolone, nieme i obłędnie silne.
Mogłyby interweniować, ale cały czas muszą trzymać rękami Pałac.
Można tu zanurzyć się w rzadką obecnie jakość „wszyscy”.
Błądzą tu turyści, przejezdni, gromadzą się pracownicy Pysznie.pl; stacjonują małolaty w kosmicznych stylizacjach i błędni załoganci z twarzami jak obite jabłka. Różni outcaści, fanatycy polityczni, zawsze też jacyś kombinatorzy, aferzyści, jednostki szukające zwady, wściekłości i wrzasku.
Różni błędni obrońcy życia. Tu jednak nie trzeba go specjalnie bronić. Życie tu żyje z rozpędu albo przeciwnie – z bezwładu. Krąży między dworcem, metrem a centrum, zbierając się w dziwnej, niewydarzonej niecce Patelni i tworząc tam zawiesistą sadzawkę.
Antycypacja remontu, który może zamienić to miejsce w elegancką pustynię, jeszcze chyba tylko wzmaga jej istnienie, nasyca je szczególną zaciekłością.
Choć wzmożenie jest naturalnym stanem Patelni. Muzyka jest tu zawsze zbyt fałszywa i głośna, a zapach też nie bierze jeńców. Miazmaty z przejścia podziemnego łączą nutę kadzidła ze spalonym serem kanapek Oscar w niepowtarzalny, mdlący fetorek. Jest to kompletne nemezis pobliskich Złotych Tarasów.
To Złote Chaosy, choć złote są tu przeważnie tylko dwa albo trzy, o które nagabuje ktoś na każdym kroku. Miejsce wszelkich ustawek, randek tinderowców i zamieszek obyczajowych; bójek i agitacji politycznych. Salon sprzedaży niedrogich sukien, ścierek i szali jedwabnych, rejon działania karteli drożdżówkowych i nielegalny handel ośmiornicami pluszowymi na baterie.
Trudno powiedzieć, co to za organ Warszawy. Na pewno jakiś kluczowy; świadczy o tym niesamowite pulsowanie, tętnienie, bezustanne przelewanie się strumieni ludzi we wszystkie strony! Wydaje się, że jest to kilka rzeczy naraz: pokątne serce, nerki i kloaka.
Panuje tu smutek, wściekłość, wolność i szaleństwo.
Akurat wyszło słońce. Jest dopiero koło piątej, więc tutejsi załoganci – prawowici obywatele Patelni, trochę obsługa, a trochę jej zespół aktorski, wstępnie się zbierają, chodzą, naradzają się lub po prostu patrzą. Wyróżniają ich w tłumie ogorzałe twarze, niekorzystne stylizacje, różne kontuzje, utykania, asymetrie kończyn, ale też niespieszne tempo poruszania się.
Stacjonarność. Ponieważ tak niewiele mają, bardzo szybko wchodzą w posiadanie czegokolwiek prostą metodą patrzenia. Tyle rzeczy można objąć własnością tylko poprzez ich zauważenie. Wszystko, co znieruchomieje na chwilę, każdy, kto na chwilę przystanie, zaraz znajduje właścicieli, dzierżawców, stróżów, petentów…
Tak wiele tu jest o gapieniu się, o wyglądaniu i byciu oglądanym. Myślę tu o żebrakach prezentujących przechodniom kolekcje swych chorób i ran.
Ale i o młodych, co zwęszywszy panującą tu aurę oglądactwa, przychodzą zaprezentować się w swoich najśmielszych stylizacjach, spowici w sieci rybackie i folie bąbelkowe, podczas gdy z tęczowych włosów wystają im uszy i rogi.
O dziewczynach, co wystają tu w parach. Mają pieczołowicie zatuszowane niedoskonałości i wytuszowane rzęsy; przyszły tu dziś wyglądać drogo, jednak przez to właśnie staranie wyglądają niedrogo. W kłębach iqosowych dymów spod ciężkich rzęs cały czas monitorują sytuację. Wyczekują.
Niepoderwane na czas przez nikogo gasną i flaczeją, a wreszcie zaczynają działać sobie na nerwy, obwiniać jedna drugą, znacząco unosić brwi, i rozchodzą się na zawsze skłócone.
Tyle tu mgnień, tyle historii, nie sposób nadążyć. Gęsta tkanka mikrozdarzeń cały czas plecie się i pruje, cały czas coś w niej przepada.
Naprzeciw wejść do metra już szykuje się do występu jakiś dziadek. W kraciastej torbie na kółkach przywiózł charczący głośnik, w ręce ma mikrofon z efektem „sprzed lat”. Sprawia on, że jego głos zdaje się dobiegać zza wielu warstw czasu i przestrzeni, słaby i odrealniony.
Również repertuarem, który odtwarza, posiłkując się zeszytem w kratkę, przywołuje kwiaty z tamtych lat. Biełyjerozy i czerwone maki spod Monte Cassino.
Asystuje mu z ociąganiem młoda, rozgoryczona, stojąca w asekuracyjnej odległości dziewczyna, chyba wnuczka. Gdy piosenka dobiega końca, podchodzi i smartfonem zmienia podkład, po czym usuwa się w cień z wyniosłością hostessy i mocno wpatrując się w ekran, czeka na koniec piosenki.
Tak młoda, ale już tak smutna smutkiem bankrutującego impresaria, menedżera kompletnie nieopłacalnego kabaretu. Bo występ jest zbyt skromny nawet na pośmiewisko, hit internetu.
Wszędzie przechadzają się lekko policjanci eleganci w swoich wytwornych furażerkach.
Ci stróże porządku w tym epicentrum nieporządku są jak zabłąkani aktorzy z jakiejś innej sztuki i zdają się o tym wiedzieć, nadrabiać miną i godnością.
Polecamy: „Mam tak samo jak ty”, Dorota Masłowskia, Wydawnictwo Literackie.