Ktoś go kiedyś nazwał Jeremim Przyborą rapu. Całkiem trafione porównanie, choć Łona, czyli Adam Zieliński, przede wszystkim jest jednak sobą. Sierpień to był dobry pretekst, żeby porozmawiać. Na przykład o tym, co stało się ponad cztery dekady temu, i co z tego dzisiaj wynika. Dla niego i dla nas.
Z okazji urodzin artysty przypominamy archiwalny wywiad
Napisałeś finałową piosenkę do „1989”, musicalu, którego akcja toczy się od strajków i porozumień sierpniowych do pierwszych wolnych wyborów. Piosenkę, którą śpiewa Jacek Kuroń grany przez Marcina Czarnika. Kuroń to Twój idol?
Imponuje mi jego odwaga. Bo sporo jej trzeba było, by na przykład w marcu 1965 podpisać z Karolem Modzelewskim „List otwarty do partii”, krytykujący gomułkowski socjalizm, za co obaj poszli siedzieć. Kuroń jako jeden z pierwszych w czasach PRL-u przeszedł drogę od zachwytu komunizmem do ostrej walki z nim jako opozycjonista. Teraz, przy okazji pisania piosenki do musicalu, odświeżyłem sobie jego słynne telewizyjne pogadanki, gdy jako minister w wolnej już Polsce wyjaśniał z telewizora zawiłości reform prawa pracy i ubezpieczeń społecznych. Inna sprawa, czy to w ogóle było możliwe do wyjaśnienia. Tak czy inaczej, wyobrażasz sobie, że dzisiaj jakiś polityk bierze coś takiego na klatę i próbuje być łącznikiem między rządem a obywatelami? Że serio i solidnie usiłuje coś ludziom przekazać w przystępny sposób? Może jest w tym, co mówię, trochę takiego klasycznego narzekactwa – „kiedyś to było, a dzisiaj nie ma” – właściwego osobom średniostarszym, ale na pewno cierpimy na deficyt polityków z zacięciem społecznikowskim, traktujących serio obywateli.
„A co, jeśli się uda?”, śpiewa ze sceny Kuroń i zamiast jak inni cieszyć się z szansy na demokratyczną Polskę, martwi się, jak sobie poradzi ten kraj i my, jego mieszkańcy, ze zmianami ustrojowymi. Od początku założyłeś sobie, że ten tekst będzie brzmiał równie gorzko czy wyszło tak w trakcie pisania?
Od reżyserki spektaklu, Kasi Szyngiery, kiedy się do mnie zwróciła z prośbą o tę piosenkę, usłyszałem: „Wyobraź sobie: są okolice 1989 roku, nastrój wokół radosny, euforyczny, a tu nagle pojawia się ten stańczyk Jacek Kuroń i mnoży wątpliwości”. Co do reszty Kasia dała mi całkowicie wolną rękę, słusznie zakładając, że po drodze mi będzie z rozterkami Kuronia. No i wreszcie mogłem dać upust tezie, że w gruncie rzeczy nikt w Polsce nie dosłuchał „Murów” Jacka Kaczmarskiego do końca. Bo dopiero w trzeciej zwrotce mowa jest o tym, że mury, jak już runą, na ogół wyrastają na nowo. Swoją drogą, czy wiesz, że w 1989 roku tę zwrotkę faktycznie się ściszało, zapominało się o niej? Jakby nas to miało nie dotyczyć.
Za chwilę 43. rocznica podpisania porozumień sierpniowych [wywiad ukazał się we wrześniowym numerze „Zwierciadła”, w sprzedaży w sierpniu – przyp. red.]. Ciekawa jestem, jakby to było, gdybyśmy w Polsce świętowali to wydarzenie albo rocznice pierwszych wolnych wyborów radośnie, beztrosko. Paradami, piknikami, fajerwerkami. A może te mury, które odrosły – o czym tak gorzko śpiewa musicalowy Kuroń – sprawiają, że nie ma czego świętować?
Pewnie, że jest. Cokolwiek by nam teraz próbowano odgórnie wmówić, to droga, która zaczęła się w roku 1980, a skończyła wolnymi wyborami w 1989, jest olbrzymim powodem do dumy. Po czym należałoby w tym miejscu postawić przecinek i dodać, że to nie z transformacją jest coś nie tak, to nie ona jest błędem czy grzechem, tylko to, co nastąpiło po niej. Gorycz tej piosenki bierze się stąd, że tak wiele osób transformacja zostawiła na boku, że ta po kuroniowsku rozumiana solidarność nie stała się zjawiskiem powszechnym.
Natomiast sama przemiana ustrojowa jest wspaniałym osiągnięciem. Przy czym mówię to jako ewidentny jej beneficjent, bo to, że akurat moja mama się odnalazła w bujnych latach 90. i z pracownicy kultury, którą była wcześniej, stała się przedsiębiorczynią, to jednak nie jest los uniwersalny dla wszystkich Polek i Polaków. Choć przecież nikt o zdrowych zmysłach, kto z minionym systemem miał styczność, nie wierzy, że PRL był faktycznie, a nie tylko w teorii, egalitarny.
Ja w 1989 roku miałem siedem lat i może coś tam pamiętam, ale ludzie, którzy mnie wychowali, pamiętają dużo lepiej. Moi rodzice wspominali czerwiec 1989 jako czas zupełnie wyjątkowy, czas nadziei. I to jest ten wielki bezprecedensowy sukces, z którego powinniśmy się cieszyć.
Sukcesem jest też oblegany i chwalony przez krytyków „1989”. I jeśli nic temu nie przeszkodzi, od września znowu będzie grany w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Przyznam Ci się, że zanim „1989” zobaczyłam, nie wierzyłam, że to się może udać. Taki temat w musicalowej formie, w dodatku rapowanej? Ty też miałeś wątpliwości?
Przede wszystkim odczułem ulgę, że twórcy potraktowali rap poważnie. Bo w przypadku podobnych przedsięwzięć z łatwością może dojść do ordynarnego obciachu, machania łapami i pokrzykiwania „joł, joł!”. Często osobom niezwiązanym z tematem wydaje się, że w rapie chodzi po prostu o skandowanie do beatu. Tu było inaczej, bo przy procesie powstawania „1989” mocno obecni byli Webber [Andrzej Marek Mikosz, muzyk, kompozytor i producent, autor muzyki do „1989”, z Łoną nagrali razem osiem albumów – przyp. red.] i Bober [Patryk Bobrek, raper, autor tekstów]. To ich duża zasługa, że aktorzy odrobili swoją lekcję i przeszli żmudny niekiedy proces, którego rezultat jest obiektywnie dobry. Byłem bardzo dumny z aktorek i aktorów – dokładnie w tej kolejności nie tylko dlatego, że w spektaklu wątek genderowy jest taki ważny, ale też dlatego, że o ile faceci są w tym musicalu świetni, to dziewczyny są po prostu genialne. Danuta Wałęsowa, czyli Karolina Kazoń, odbierając Nobla, nawija z takim biglem, że mógłbym się od niej uczyć.
Skoro jesteśmy przy wątkach genderowych: z tego, co wiem, Twoje początki „mówienia do beatu” wiele mają wspólnego z raperką Joanną Tyszkiewicz.
Świetną raperką i dziennikarką, która w Radiu Szczecin – wówczas, czyli w drugiej połowie lat 90., przyzwoitej radiostacji – prowadziła audycję „WuDoo”, do której można było zadzwonić i nawijać przez telefon. Ja i wielu moich kolegów w ten sposób stawialiśmy pierwsze rapowe kroki. Dzwonienie do „WuDoo” to był dla nas cały rytuał.
Dzwoniliście oczywiście ze stacjonarnego na stacjonarny.
Miałem telefon w kuchni, taki na długim kablu, dzwoniło się i słychać było trzaski w tle. Podkład był puszczany bezpośrednio do słuchawki, bo żeby nie było sprzężeń, radio trzeba było całkowicie wyciszyć. Ja tego zresztą niedawno słuchałem – kolega dowiózł mi kasety z nagraniami z tamtych audycji.
I jak?
Mocno to wszystko koślawe, choć niepozbawione uroku.
Joanna Tyszkiewicz była w latach 90. jedną z nielicznych kobiet na scenie rapowej. Bardzo długo rap pozostawał zabawą prawie wyłącznie męską.
A teraz mamy globalny czas kobiet i to widać w rapie na maksa. Zarówno w polskim, weź choćby znakomitą Ryfę Ri, jak i w anglojęzycznym — tam to już prawdziwa dominacja. Wśród moich ulubionych wykonawców są ostatnio głównie raperki: Little Simz, Leikeli47, Noname. Po prostu najlepiej nawijają.
Jesteś nie tylko raperem, ale i prawnikiem. Na studiach wybrałeś prawo, bo uznałeś, że trzeba mieć „porządny zawód”?
Jestem z inteligenckiego domu, było dla mnie naturalne, że pójdę na wyższą uczelnię, a akurat prawo mnie ciekawiło. W tamtym czasie jakoś strasznie analitycznie i długofalowo nie planowałem, podobnie zresztą teraz. Tak czy inaczej, doprowadziłem do sytuacji, w której uprawiam dwa zawody jednocześnie. W znakomitej większości przypadków da się to pogodzić. Czasami wychodzi zabawnie, czasami sympatycznie, ale zawsze z pożytkiem dla jakiejś elementarnej równowagi.
Myślałam, że może być chwilami trudne to poruszanie się między dwoma światami, przełączanie się z jednego trybu na drugi.
No, nie wygląda to tak jak w serialu, że za dnia biegam w todze, a wieczorem wychodzę na scenę. W todze w ogóle nie chadzam, bo jestem co prawda po zdanym egzaminie radcowskim, ale nie wpisałem się na listę radców prawnych. Jako inhouse’owy prawnik świadczę usługi zza biurka. Poza tym nie wyobrażam sobie takiego życia, w którym cały czas byłbym artystą scenicznym. Po każdym koncercie trzeba wrócić do świata rzeczywistego, co skutkuje stanem przypominającym ostrego kaca. Cywilny zawód pozwala mi szybciej przez to przejść – wczoraj grałem na dużym festiwalu, jutro muszę przekształcić spółkę komandytową w spółkę z o. o. Ja tego zresztą nie wymyśliłem, małpuję w tej sprawie gigantów: Kieślowski pytany o to, co robi między filmami, odpowiadał, że zajmuje się tym, żeby coś „nażyć”, żeby czegoś doświadczyć.
Podobno z powodu nowej płyty, której premiera najpewniej jesienią, zostałeś taksówkarzem?
Zrobiłem wszystkiego z dziesięć kursów na uberze, nazywanie mnie taksówkarzem byłoby więc grubym nadużyciem. Za bazę do tych tekstów posłużyły głównie rozmowy z taksówkarzami, które prowadziliśmy wspólnie z Zuzanną Głowacką, inicjatorką i producentką społeczno-kulturowego projektu TAXI z 2020 roku. Uwieńczeniem tego spotkania był koncert, który zagraliśmy – połączeni mocą przypadku – wspólnie z Andrzejem Koniecznym, Kacprem Krupą i Izą Polit. I jak to w życiu bywa, tak świetnie nam się ułożyło na scenie, że postanowiliśmy pociągnąć ten temat, zrobić jeszcze parę piosenek, aż wyszła nam płyta. Dla niepoznaki ubrana w taksówkarskie metafory i opowieści, ale to najbardziej osobista wypowiedź w moim życiu.
Pod jakim względem najbardziej osobista?
Z jednej strony wyszedł z tego obraz środowiska taksówkarzy: mistrzów opryskliwości, za którą bardzo często kryje się wielka czułość. Najbardziej polskie ze wszystkich polskich zjawisk. Z drugiej, za punkt honoru postawiłem sobie, żeby z każdego z moich rozmówców wyciągnąć cokolwiek – choćby na sam koniec rozmowy, choćby mimochodem – o nich samych. Coś prawdziwego, osobistego. Nie opowieści o pasażerach, bo tych to mają na pęczki, obudzeni w środku nocy potrafiliby przytoczyć dziwne przypadki ludzi, których wieźli. Nie, ja chciałem się przede wszystkim dowiedzieć, jak oni widzą tę rzeczywistość, co o niej myślą. I nie bez zdziwienia odkryłem, że zdarza mi się o niej myśleć podobnie.
Przytoczysz dla przykładu jakiś fragment?
Może taki refrenik:
Chociaż powiem już pani trochę pozasłużbowo,
z miesiąc temu tak gdzieś tutaj, na placu obok,
szli młodzi ludzie, szli, choć świeży PESEL,
szli, proszę pani, szli, jak od dawna nikt nie szedł.
Nie, że bez sensu, właśnie głośno i na temat szli,
i moc mieli, jakiej już długo tu nie miał nikt,
jakby dość im było, że ktoś przestawia ich meble,
aż chciałem iść z nimi… No, w końcu nie poszedłem.
„Nie poszedłem” napisałem, bo w pewnym momencie już mnie strasznie ci taksówkarze wkur..li. Nie wszyscy, rzecz jasna, ale zauważalna część opowiadała mi o najróżniejszych rzeczach, a biła z tego apatia, wrośnięcie w rzeczywistość, obojętność wobec wszystkiego, co przelatuje im za szybami samochodów. Myślę, no dobra, oni tacy bywają – a ja? Co ze mną? Oni są przecież stąd, z nas wzięci. Więcej w tym zatem prawdy o moich wyrzutach sumienia, o tym, że i mnie się zdarza „nie pójść”.
Łona (Fot. Hubert Grygielewicz)
Jesteś poetą?
Raczej cwaniakiem, który rozpaczliwie próbuje uniknąć mówienia wprost i z tego czasem wyjdzie jakaś zręczna metafora. Można na to patrzeć przez PRL-owskie wychowanie, można bardziej w dzisiejszym duchu: less is more.
W dzisiejszych czasach poezja jest nam w ogóle potrzebna?
A czy są czasy, w których nie jest? Zresztą nie mam wyjścia, moją jedyną godną odnotowania umiejętnością jest niezły słuch, a poezja kryje się czasami w zupełnie nieoczekiwanych miejscach. Łowię więc sobie poetyckie frazy w kolejkach czy klubach, czasem w czyjejś internetowej enuncjacji. No i ostatnio u taksówkarzy.
Nagrałeś „Taxi” z Krupą i Koniecznym, muzykami urodzonymi w latach 90. Odczułeś różnicę pokoleniową?
Owszem: chłopaki po raz pierwszy obejrzeli „Noc na Ziemi” Jarmuscha dziesięć lat później niż ja. No i może nie znają całego „Skandalu” Molesty na pamięć. To właściwie tyle. Bo obaj nie dość, że są genialnymi muzykami, to jeszcze mają bardzo otwarte głowy; mnie się też łeb bardziej przy nich otworzył.
Inna rzecz, że moje pokolenie, jak mi się wydaje, ma to do siebie, że jest mu mentalnie blisko i do rówieśników, i do ludzi, którzy cokolwiek z transformacji kojarzą, ale i do takich, którzy wtedy byli już zupełnie dojrzali. To ma pewnie tło kulturowe: taki, nie przymierzając, porucznik Borewicz i jego szarm ukształtował mnie jako parolatka, to jest taka moja comfort zone, jak „Alternatywy 4” czy „Zmiennicy”. I zaczynam się łapać na tym, że PRL ma w moich wspomnieniach uśmiechniętą, ciepłą twarz Ireny Kwiatkowskiej, co jest, delikatnie mówiąc, nie do końca zgodne z prawdą. Na tej samej zasadzie zaczynam podświadomie wierzyć, że Szczecin – w którym się przecież wychowałem i powinienem dobrze pamiętać, jak było – wyglądał w latach 90. jak miasto z „Młodych wilków”, co tym zabawniejsze, że od dawna „Młodych wilków” nie widziałem.
Skoro wróciliśmy do przeszłości, to na koniec zapytam, czy to prawda, że jako mały chłopiec, oglądając z rodzicami słynną telewizyjną debatę między Alfredem Miodowiczem a Lechem Wałęsą, byłeś po stronie Miodowicza [przedstawiciela komunistycznych związków zawodowych – przyp. red.]?
Swoją drogą właśnie scenę debaty uważam za najlepiej napisany numer z całego musicalu „1989”, Bober zrobił z tego genialną bitwę. A z tego, co szczątkowo zapamiętałem z dzieciństwa, było mi Miodowicza po prostu żal – starszego pana o sympatycznym wyglądzie. Wałęsa był młody, miał dużo młodzieńczej ikry i strasznie po tym Miodowiczu jechał. Oczywiście kompletnie nie znałem wtedy kontekstu całej tej sytuacji.
Empatyczny był z Ciebie dzieciak.
A może Miodowicz bardziej pasował do świata, który znałem z telewizji? Bo co ja mogłem znać? Na pewno „Kabaret starszych panów”, wtedy cały czas go jeszcze puszczali, właściwie nie schodził z ekranu telewizora, to doświadczenie dla mnie absolutnie formacyjne. Albo festiwale w Opolu – a Miodowiczowi było znacznie bliżej do elegancji Lucjana Kydryńskiego. Poza tym on tam naprawdę strasznie obrywał od Wałęsy, kibicować zwycięzcy byłoby nie po harcersku.
Łona, właśc. Adam Zieliński (rocznik 1982), raper i producent muzyczny, a także prawnik. Mieszka w Szczecinie, który jest jednym z ważnych tematów jego utworów. Ma na koncie osiem albumów, wszystkie nagrał we współpracy z Webberem. Już wkrótce ukaże się jego najnowszy album „Taxi” nagrany z Andrzejem Koniecznym i Kacprem Krupą.