„Lęk” jest kinem drogi, które mówi o ważnych wyborach życiowych, strachu i niepewności. A przede wszystkim o odchodzeniu – świadomym, spokojnym i zdecydowanym umieraniu. Dotyka lęku przed bliskością, przed relacją, przed podjęciem decyzji i ich konsekwencjami. O filmie rozmawiamy z Magdaleną Cielecką, odtwórczynią postaci Małgorzaty.
W filmie grasz ciężko chorą kobietę, która wraz z siostrą (w tej roli Marta Nieradkiewicz) rusza do kliniki końca życia w Szwajcarii. Co Cię tu zainteresowało?
Zaintrygowała mnie historia, tak rzadko pokazywana w polskim i światowym kinie, czyli to, w jaki sposób odchodzimy i godzimy się ze śmiercią. Ten film dość długo czekał na swój szczęśliwy koniec. Jego scenariusz przeczytałam po raz pierwszy siedem lat temu.
Jak przygotowywałaś się do tej roli?
Jeśli chodzi o emocje i budowanie postaci, to były to spotkania i rozmowy z reżyserem filmu Sławomirem Fabickim, dla którego historia miała wymiar osobisty, ale także z moją filmową siostrą Martą Nieradkiewicz. Oglądałam wiele dokumentów o klinikach, które prowadzą u siebie procedurę wspomaganego samobójstwa, czego w Polsce nie ma. Obserwowałam ludzi, zarówno odchodzących, jak i tych, którzy towarzyszą bliskim w odchodzeniu. Spotykałam się z lekarzami, którzy na co dzień przyjmują ludzi chorych na raka czy z osobami, które zajmują się opieką paliatywną. Poznawałam procedury przyjmowania leków i reakcje na nie, a także reakcje na ból. Myślę jednak, że tego tematu nie da się do końca zrozumieć, jeśli samemu nie jest się chorym lub jeśli nie było się w takiej sytuacji.
Chciałam wiarygodnie wcielić się w rolę osoby terminalnie chorej, której ciało jest zniszczone, wycieńczone i wychudzone. Ścięłam włosy na krótko, byłam pół roku na diecie, jadłam tylko warzywa i chudy twarożek, schudłam osiem kilo. Poczułam Małgorzatę.
Magdalena Cielecka w filmie „Lęk” (Fot. materiały prasowe)
Kim jest Małgorzata, co to za kobieta?
Jest prawniczką, bardzo dobrze usytuowaną kobietą żyjącą bez rodziny, bez partnera czy dzieci. Wszystko ma w życiu poukładane, jest tzw. control freakiem. Jej matka również odeszła na raka, więc gen choroby odziedziczyła po niej. Małgorzata planuje całe swoje życie, również śmierć, dlatego zwraca się o pomoc do swojej siostry Łucji, która jest jej przeciwieństwem, ma rodzinę i dzieci, nie robi kariery zawodowej, jest raczej takim wolnym duchem. Ruszają autem w podróż do kliniki końca życia w Szwajcarii. Ich relacja na początku jest raczej szorstka i dopiero ta wspólna droga, pełna kryzysów i progów przejścia, zbliża je do siebie. Pod koniec, kiedy dochodzi do pożegnania, te kobiety są ze sobą bliżej niż przez całe życie.
Co było najtrudniejsze w stawaniu się Małgorzatą?
To, żeby wyobrazić sobie rodzaj bólu, którego nie da się uśmierzyć żadnymi lekami. Takiego bólu, że pragnie się odejść z tego świata, pomimo że towarzyszy temu ogromny lęk. W filmie moja bohaterka zadaje pytanie Łucji: „A co ty wiesz o moim stanie?”. I ja także niewiele o tym wiem, mogę tylko spróbować to jakoś zinterpretować i zobrazować środkami aktorskimi czy emocjami.
W jaki sposób i jaką metodą pracujesz jako aktorka, jeśli chodzi o tzw. de-roling, czyli uruchamianie w sobie i opuszczanie postaci, którą grasz?
Ja akurat mam organiczną łatwość, jeśli chodzi o wchodzenie w trudne emocjonalnie role i wychodzenie z nich. Chociaż to zawsze jest kosztowne w sensie energetycznym, psychicznym i emocjonalnym. Pomaga mi w tym sztuka, inspiruję się właściwie wszystkim: książkami, filmami, muzyką. Radar nastawiam na sygnały spójne z rolą, dlatego w tym wypadku nie szukałam jasnych stron życia, przychodziły do mnie jedynie te ciemne szarości i mrok.
Teatr wytrenował we mnie sztukę wychodzenia z postaci. Granie takich trudnych ekstremalnie stanów jest dla mnie rodzajem terapii. Bo jeżeli płaczę, to płaczę swoimi łzami, a moje ciało jest potem wyczerpane po płaczu, krzyku i innych krańcowych emocjach. Wyrzucam to wszystko z siebie, ale podkładam własne przeżycia, traumy, lęki i problemy. Mogę się, mówiąc w skrócie, wyryczeć, wykrzyczeć, wypłakać na scenie czy przed kamerą. Pozbywam się tego, podobnie jakbym robiła to przed bliską mi osobą czy nawet terapeutą.
Magdalena Cielecka w filmie „Lęk” (Fot. materiały prasowe)
Kluczowe są tu dla mnie dwie sceny. Pierwsza to ta, która pokazuje, że osoba chora czy z niepełnosprawnością ma potrzeby seksualne i brakuje jej w tym wsparcia. W Polsce nadal nie ma zawodu seksterapeutki, a przydałaby się tutaj taka surogatka seksualna jak Helen Hunt z filmu „Sesje”. Czułam, że pokazujecie spojrzenia tych kobiet, jakby były dwiema kochankami…
W Polsce to tabu. U nas nie postrzega się osób, które są chore lub z trwałą niepełnosprawnością za ludzi, którzy mają swoje potrzeby seksualne, potrzebę bliskości i intymności. Pozbawieni w dużej mierze pełni życia mają jeszcze wyłącznie cierpieć? To taka sama potrzeba jak jedzenie, picie czy oddychanie. Dlatego bardzo cieszy mnie to, że ta scena prowokuje w ludziach różne pytania. Pewnie niektórych zbulwersuje czy oburzy, ale pokazujemy tu człowieka takiego, jakim jest, a przecież to jest najciekawsze w sztuce – pokazywanie człowieka we wszystkich jego aspektach, nie wyidealizowanego obrazu.
A nad czym konkretnie pracowałyście tutaj z Martą Łachacz, koordynatorką scen intymnych?
Obecność takiej osoby jak Marta jest gwarantem, czyli parasolem bezpieczeństwa dla aktorów i aktorek, ale także dla ekipy, żeby nie przekroczyć żadnej granicy w scenach intymnych i czuć się w tym bezpiecznie. Taka osoba pyta mnie jako aktorkę, czy to, co robimy, jest dla mnie okej. Może zabezpieczyć moje ciało i części intymne, żeby nie były w sposób niepożądany eksponowane albo dotykane przez partnera czy partnerkę, jeżeli sobie tego nie życzę. Kiedyś to szło na żywioł. Pamiętam te czasy i bardzo się cieszę z tego, że dawno już minęły…
Magdalena Cielecka i Marta Nieradkiwicz w filmie „Lęk” (Fot. materiały prasowe)
Druga, gorzka scena ze słodką czekoladą niesamowicie uruchamia wyobraźnię i skłania do myślenia. Jest też bardzo życiowa, bo w trudnych momentach gorączkowo szukamy takiego szybkiego strzału, czyli czegoś słodkiego, żeby zapomnieć o bólu i odwrócić swoją uwagę.
Takie są procedury, czekolada jest zapewniona w chwili odchodzenia. Płyn, który pije się tuż przed śmiercią, jest bardzo gorzki i odpychający i nawet jeśli ktoś, kto podejmuje decyzję o śmierci, jest z tym pogodzony, ciało w pierwszym odruchu odrzuca płyn. Instynkt przetrwania jest silniejszy. Nawet jeśli chcemy popełnić samobójstwo, nasze ciało krzyczy o pomoc. To silniejsze od nas. A trzeba doprowadzić tę procedurę do końca i zrobić to samemu lub samej, żeby wszyscy inni w świetle prawa pozostali bezpieczni. Odpowiedzialność za życie i śmierć jest twoja. To było dla mnie niesamowitą tajemnicą momentu odchodzenia.
A co uruchomiłaś w sobie w tej scenie, jakie emocje dokładnie?
Ta scena mną zawładnęła i mnie przeraziła. Bo ja naprawdę w jakimś sensie poczułam ten moment odchodzenia, i to bardzo silnie. Przeraziło mnie to na tyle, że paradoksalnie bardzo dobrze mi się to grało, jakby samo. Wyobraziłam sobie tę krótką chwilę, w której naprawdę już nie ma odwrotu.
Aniołowie śmierci, którzy pojawiają się w filmie, to ludzie, którzy asystują bohaterce w procesie odejścia. Nie zawsze rodzina lub bliska osoba ma na to siły.
Osobiście nie poznałam tych ludzi, ale obejrzałam wiele dokumentów o tym na YouTube. Okazuje się, że można tam znaleźć mnóstwo informacji na temat procedur wspomaganego samobójstwa. Zauważyłam u takich osób ogromny spokój i opanowanie. Tak też wygląda anioł śmierci w naszym filmie. Takie osoby nie mogą mieć w sobie wątpliwości, inaczej ta sama wątpliwość natychmiast pojawiłaby się w osobie, która decyduje się odejść.
Jednak Łucja bardzo mocno trzyma Twoją bohaterkę przy życiu, a myślę, że najważniejsze jest to, by pozwolić jej jednak odejść.
Łucja jest obarczona dużą odpowiedzialnością, całą tą drogą i towarzyszeniem siostrze. Nikt jej do tego nie przygotowywał, ona nawet tego nie chce i w ogóle nie musi umieć tego zrobić. Nie musi nawet chcieć, może nie być gotowa, ale robi to pomimo wielu wątpliwości. Ucieka w ostatniej chwili, ale wraca. I rzeczywiście to powoduje, że ta siostrzana więź pod koniec jest bardzo silna.
A może jednak Ty, jako Małgorzata, osoba odchodząca z tego świata, poczułaś, że chciałabyś, żeby Łucja się na to nie godziła, chociaż trochę lub przez chwilę?
To jest tak skomplikowane i złożone z różnych ambiwalentnych emocji, że w momencie kiedy Łucja znika z kliniki i właściwie nie wiadomo, czy wróci, to Małgorzata, mając świadomość, że została tam sama, czuje potworny lęk. Z jednej strony ją rozumie i myśli, że może tak będzie lepiej. Z drugiej – czuje w tym momencie ogromną samotność.
Magdalena Cielecka w filmie „Lęk” (Fot. materiały prasowe)
Dla kogo ten film to może być filmoterapią? Myślę, że „Lęk” choć trochę próbuje oswoić temat odchodzenia i pogodzenia się ze śmiercią, nie kładąc nas przy tym na podłodze.
Nie wiem, czy ten temat da się oswoić, ale mam nadzieję, że to będzie głos w dyskusji o wolnym wyborze. Problem eutanazji w Polsce jest tematem tabu, tak jak i wiele innych. W tym wypadku szczególnie przeszkadza przekonanie o tym, że cierpienie nas uszlachetnia. To odbiera nam prawo do leczenia bólu, nie tylko przy okazji śmierci, ale też życia, np. przy porodach. Tym filmem utwierdziłam się w przekonaniu, że wolny wybór człowieka jest podstawą we wszystkim. Chciałabym, żeby „Lęk” wywołał dyskusję o wolności w każdej sferze życia, ale też jego końca. Każdy z nas ma bliskich, którzy mogą zachorować albo już zachorowali i odeszli. Nawet jeśli ktoś jeszcze tego nie doświadczył i może nigdy nie doświadczy, to może zobaczyć, że powinniśmy mieć prawo odejść na własnych warunkach.
„Lęk” w kinach od 3 listopada.