1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Niech muzyka sprawi, że wszystkie twoje problemy i troski na chwilę znikną”. Rozmowa z Cameronen Shahbazim i Sophią Muñoz

„Niech muzyka sprawi, że wszystkie twoje problemy i troski na chwilę znikną”. Rozmowa z Cameronen Shahbazim i Sophią Muñoz

Cameron Shahbazi i Sophia Muñoz (Fot. Aleksandra  Modrzejewska/MGMT IVY)
Cameron Shahbazi i Sophia Muñoz (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT IVY)
On to wschodząca gwiazda opery, irańsko-kanadyjski kontratenor, ona – znakomita pianistka o chilijsko-chińsko-kaukaskich korzeniach. Poznali się we Frankfurcie, ale to w Warszawie stworzyli projekt, który opowiada, jak żyć, kiedy świat wali się nam na głowę. Cameron Shahbazi i Sophia Muñoz mówią o swojej przyjaźni i przeżyciach, które kryją się za jego powstaniem.

Jak długo się znacie?
Cameron:
Oficjalnie – niecałe dwa lata, poznaliśmy się w grudniu 2022 roku, ale mam wrażenie, jakbym szukał Sophii od zawsze. Mamy wspólną przyjaciółkę, która opowiedziała mi o Sophii, od tamtego momentu nie mogłem się doczekać, kiedy będę mógł z nią pracować. Niektórzy ludzie mają coś w rodzaju aury, która przyciąga innych; nie potrafisz wyjaśnić, jak to się dzieje, ale to się dzieje.

Kiedy organizowałem w Oper Frankfurt koncert charytatywny „Kobieta. Życie. Wolność” na rzecz praw człowieka w Iranie, kontaktowałem się z całą masą muzyków z prośbą o różny rodzaj wsparcia, od czytania perskiej poezji po granie muzyki irańskich kompozytorów. Ośmieliłem się odezwać też do Sophii. W dniu, w którym mieliśmy się poznać, biegałem od rana, załatwiając różne sprawy, jak na producenta przystało. Ostatecznie spotkałem się z nią i wiolonczelistą Kianem Soltanim dopiero późnym wieczorem, zagraliśmy we trójkę „Lalalee”, perską kołysankę. Jestem Irańczykiem, tak samo jak Kian, ale żaden z nas nie urodził się ani nie wychował w Iranie, więc mamy dość dziwne poczucie, że nawet własna kultura jest nam obca. Oczywiście tekst, nawet mimo tłumaczenia, był obcy także dla Sophii, ale komunikowaliśmy się ze sobą poprzez nasze oddechy, ruchy i obecność. I po prostu między nami kliknęło. Pomyślałem: „O Boże, to jest to. Po to właśnie śpiewam!”.

Potem staraliśmy się znajdować różne okazje, żeby razem pracować podczas różnych recitali czy koncertów. Zostaliśmy między innymi zaproszeni do Kosowa, gdzie mieliśmy wykonać coś w rodzaju ekstraktu z projektu „Kobieta. Życie. Wolność” – jest bowiem wiele podobieństw pomiędzy historią Kosowa a tym, przez co przechodziły i nadal przechodzą kobiety w Iranie. Podczas układania programu tamtego koncertu mój osobisty świat zawalił mi się na głowę. To był dla mnie naprawdę trudny moment. Sophia na szczęście – nie wiem, czy jest to słowo, którego sama by użyła, może wolałaby powiedzieć o przeznaczeniu – przyleciała do Aix-en-Provence, gdzie występowałem podczas festiwalu operowego, następnego dnia po tym, jak wszystko eksplodowało. W dużej części właśnie dzięki jej obecności, wsparciu i akceptacji byłem w stanie wrócić do względnie normalnego funkcjonowania.

Cameron Shahbazi (Fot. Aleksandra  Modrzejewska/MGMT IVY) Cameron Shahbazi (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT IVY)

Zaryzykuję stwierdzenie, że bliską relację między muzykami po prostu słychać.
W moim zawodzie uczysz się, jak współpracować z różnymi akompaniatorami, ale czasem sprawienie, by ktoś był w kontakcie z tobą, obecny w tym samym pokoju, przypomina wyrywanie zęba. Mój instrument to mój głos, co znaczy, że właściwie moim instrumentem jest moje serce. I żeby się nim z kimś podzielić, muszę czuć miłość, spokój, bezpieczeństwo. Kiedy oglądałem filmiki z naszych prób, nagrane na komórkę, zdałem sobie sprawę, że słyszę na nich siebie. Nie zrozum mnie źle, zrobiłem w swoim zawodowym życiu wiele cudownych rzeczy i naprawdę cieszę się z kierunku, w którym zmierza moja kariera, ale kiedy występujesz w przedstawieniu, zawsze możesz schować się za rolą, tylko w nielicznych przypadkach udaje ci się usłyszeć w swoim głosie siebie.

Czyli najpierw byliśmy dwojgiem nieznajomych muzyków, którzy całkiem dobrze się dogadywali, potem staliśmy się dobrymi muzycznymi partnerami, z czasem – kolegami i przyjaciółmi. Dziś powiedziałbym, że Sophia jest moją muzyczną rodziną.

Zaintrygowało mnie, że mówisz o Sophii właśnie jako o siostrze, kimś, z kim łączy cię niesamowita więź.
Cameron:
Wtedy we Francji było tak, że wystarczyło, że dotykała klawiszy, a ja zaczynałem płakać. Czułem, jakbym stracił głos. Dlatego naszym planem minimum na tydzień, w którym mieliśmy przećwiczyć program koncertu w Kosowie, było, żebym zaśpiewał cokolwiek. Choćby jedną piosenkę. To doświadczenie bardzo nas połączyło.

Sophio, zapamiętałaś to tak samo?
Było dokładnie tak, jak opowiada Cameron. Nasza wspólna przyjaciółka, Emily D’Angelo, bardzo ważna dla nas osoba, powiedziała mi dwa lata przed naszym poznaniem: „Wiesz, jest taki kontratenor, pochodzi z Kanady, ale jest Irańczykiem, naprawdę sądzę, że powinniście razem coś zrobić. Zapamiętaj to nazwisko”. Propozycja wspólnej pracy przyszła już wcześniej, ale nie pasowały nam terminy, więc kiedy Cameron za pośrednictwem Emily napisał do mnie w sprawie charytatywnego koncertu, od razu się zgodziłam. A nasze pierwsze muzyczne spotkanie rzeczywiście było jednym z takich, które na długo zapadają w pamięć.

Jest między mną a Cameronem także coś w rodzaju bratersko-siostrzanego przymierza kulturowego. Oboje mamy w genach swoistą mieszankę Wschodu i Zachodu. Śmiejemy się, bo nasze reakcje na różne sytuacje są często bardzo podobne, mimo że moje wschodnie korzenie to Chiny, a jego – Iran.

Miałam okazję zaobserwować to przymierze podczas pierwszego, kameralnego wykonania waszego nowego projektu „Warsaw Sessions”, czyli „Sesji warszawskich”, w historycznych Salach Redutowych Teatru Wielkiego Opery Narodowej w Warszawie, koncertu, który był nagrywany na żywo.
Sophia:
Bardzo się cieszę, że byłaś tam z nami. Podobnie jak inne osoby, które pomagały nam podczas całego magicznego tygodnia, w którym nagrywaliśmy koncert. Czuliśmy niewiarygodną energię płynącą od nich wszystkich: Beaty Klatki z Teatru Wielkiego Opery Narodowej, inżyniera dźwięku Jonasa Niederstadta, Tomka Kolarskiego, który pomógł nam to wszystko zorganizować, czy ekipy filmującej na czele z reżyserką Jules Sadowski.

Miałam poczucie, jakbyście zaprosili nas na prywatny koncert w waszym domu. Skąd w ogóle pomysł na ten projekt i skąd wzięła się w nim Warszawa? Mogliście nagrać go we Frankfurcie czy Amsterdamie, gdzie mieszka Cameron. A może głównym powodem było to, że w Warszawie mieszka od dwóch lat Sophia?
Sophia:
Cameron, chcesz o tym opowiedzieć? Bo przyczyna jest o wiele bardziej skomplikowana...

Cameron: Miewasz czasem tak, że śnią ci się bardzo znaczące sny, a coś w środku podpowiada ci, że powinnaś pójść właśnie w tym kierunku? Po czym idziesz tym tropem, a świat w odpowiedzi pokazuje ci, że jesteś na właściwej ścieżce... Ja wtedy właśnie tak miałem. Zaczęło się od „Kobieta. Życie. Wolność”, który jako projekt zaczynaliśmy od zera – z początku żaden znany nam teatr, żadna sala koncertowa nie chciały nas przyjąć, kilka instytucji to rozważało, ale sprawa była jednak zbyt kontrowersyjna, zbyt polityczna, by decyzja była pozytywna. Jednocześnie wyczuwalna była ogromna fala dobrej energii, która nas niosła. Ostatecznie odnieśliśmy sukces. Co ważne, ten projekt pojawił się w takim momencie mojego życia, kiedy miałem być w zupełnie innym miejscu, a mianowicie w Rosji. Wybuchła jednak wojna w Ukrainie i stwierdziłem, że nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy, gdybym tam pojechał. W związku z tym zyskałem dużo wolnego czasu... Co jeszcze ciekawsze, „Sesje warszawskie” nagrywaliśmy w momencie, kiedy miałem być w innym miejscu, na drugim końcu świata, ale tam też wybuchła wojna. Wtedy znowu postanowiłem iść za swoim wewnętrznym głosem. Ponieważ wspólnie z Sophią wiedzieliśmy, że chcemy zrobić razem kolejną rzecz, zwłaszcza po współpracy nad koncertem w Kosowie, planowaliśmy nasze „sesje” nagrać właśnie tam. Jednak życie i inne projekty odciągnęły nas na pół roku daleko od siebie. Potem myśleliśmy, by zrobić to w Amsterdamie, bo chcieliśmy, by ten koncert był – tak jak mówisz – domowy, intymny. Czyli żebyśmy to my zapraszali widzów do naszego świata, a nie pukali do czyichś drzwi z prośbą o wpuszczenie nas do środka.

Do Warszawy przyjechałem właściwie do Sophii, żeby popracować nad pierwszym utworem. Nigdy wcześniej nie byłem w Polsce, ale zostałem tu bardzo ciepło przyjęty. Nie tylko przez Sophię, ale też przez samo miasto i przez wszystkich ludzi, których wtedy spotkałem. To były same pozytywne doświadczenia. Od razu poczułem, że jest tu fajna energia, coś w rodzaju kreatywnego pulsowania, a nawet wrzenia. Spodobało mi się, że Warszawa nie pozwoliła, by historia, która ją kiedyś zniszczyła, nadal ją definiowała. Jako miasto dużo wycierpiała, musiała siebie odbudować, nie tylko fizycznie, ale i duchowo. To wszystko jest w DNA Warszawy. A ponieważ Sophia pracuje też dla Teatru Wielkiego, zaczęliśmy ćwiczyć tutaj i po prostu poszliśmy za tym flow. Spotkaliśmy Beatę Klatkę, która właściwie na każde nasze pytanie odpowiadała: „Ależ oczywiście, korzystajcie”. Jedna rzecz prowadziła do kolejnej i wreszcie powiedzieliśmy sobie: „Przenieśmy ten projekt do Warszawy. To ma sens. Don’t fight the flow, follow the flow”. Przez Małgosię Szumowską poznaliśmy Jules Sadowski, młodą, utalentowaną reżyserkę, która zgodziła się nagrać film podczas naszego koncertu na żywo, fotografkę Olę Modrzejewską... Ci ludzie widzieli nas takimi, jacy byliśmy, dokładnie rozumieli, o co nam chodzi w tym projekcie. Na przykład czuliśmy, że choć jest coś niesamowitego we wspaniałości budynku Teatru Wielkiego, tych marmurach, kolumnach i żyrandolach, to chcemy skorzystać z kameralnej Sali Redutowej i dostaliśmy na to zgodę.

Generalnie Warszawa wydarzyła się dlatego, że podążaliśmy za nurtem zdarzeń, po prostu do niego pasowała. A żeby wyrazić hołd dla Polski i Polaków, włączyliśmy do naszego programu motywy z utworów Chopina.

Sophia: Flow jest bardzo ważnym składnikiem tego projektu! Jeśli chodzi o muzykę Chopina, to zrobiliśmy konkretne odwołania do niego w irańskiej pieśni „Bovar Kon” oraz „Music For a While”, od której zaczynamy koncert.

Z mojej pierwszej wizyty w Polsce mam bardzo podobne wrażenia co Cameron, choć było to już 10 lat temu. Wcześniej mieszkałam przez sześć lat w Berlinie, jeszcze wcześniej w Nowym Jorku. Często ludzie pytają mnie, jak mi się tu mieszka. Zawsze odpowiadam, że w Warszawie mieszka mi się najlepiej. Jest tu niesamowity klimat, mnóstwo kreatywnych ludzi, fantastyczne jedzenie, poza tym Polska jest krajem, który cały czas coś produkuje i wytwarza, nadal silnie związanym z rolnictwem. Wyczuwam tu idealny balans pomiędzy energią Wschodu i Zachodu. Myślę, że to także złożyło się na to, czemu zdecydowaliśmy się nagrywać w Warszawie nasze „Sesje...”.

Sophia Muñoz (Fot. Aleksandra  Modrzejewska/MGMT IVY) Sophia Muñoz (Fot. Aleksandra Modrzejewska/MGMT IVY)

Cameron, pamiętam, jak tuż przed wykonaniem utworu „What a Wonderful World” Louisa Armstronga w aranżacji Jona Batiste’a powiedziałeś, że może się wydawać dziwne, że postanowiliście grać ten utwór w czasach takich jak te, kiedy dookoła jest tyle kryzysów, wojen i cierpienia. Indywidualnego i zbiorowego.
Przypomnę tylko, że ten program powstał tuż po tym, jak doświadczyłem czegoś, co mógłbym nazwać „wewnętrzną katastrofą”. W takich momentach bardzo łatwo jest schować się w mroku, odgrodzić od świata i innych ludzi, więc tym bardziej trzeba pamiętać, że wokół nas jest o wiele więcej dobra niż zła. Po prostu zło się bardziej rzuca w oczy. To tak jak z ciemną plamą na białej ścianie – twój wzrok skupia się na tej jednej małej ciemnej kropce, a nie zauważa całej wielkiej białej ściany.

„What a Wonderful World” przypomina nam o tym, że trzeba mieć nadzieję. Szukać w naszym życiu drobnych zachwytów i momentów połączenia. Bo inni też przechodzą przez swoje kryzysy – jeśli tylko masz czas siąść i ich wysłuchać, dotrze do ciebie: „Jak to możliwe, że mają siłę, by iść przed siebie i jeszcze się uśmiechać?!”, „Jak to możliwe, że rano wstają, ubierają się, wychodzą z domu i są w stanie zarządzać grupą ludzi albo po prostu wykonywać swoją pracę?!”. Zawsze powtarzam: „Nigdy nie wiesz, z czym zmaga się ktoś, kto właśnie zajechał ci drogę”. W dodatku siły z zewnątrz czasem nie są wcale tak mroczne jak te płynące z wewnątrz. Dlatego małe gesty – jak otworzenie przed kimś drzwi, uśmiechnięcie się do niego na ulicy – mają wielkie znaczenie. Zwłaszcza jeśli te małe chwile połączenia dotyczą ludzi, o których myślimy, że nie mamy z nimi zbyt wiele wspólnego. Może wtedy nasze życie zyska więcej sensu i stanie się lżejsze.

Owszem, w Iranie dzieją się straszne rzeczy, ale ludzie się tam także jednoczą i próbują się nawzajem podnieść na duchu. Jestem teraz w Anglii, występuję w Glyndebourne Opera House jako Tolomeo w odnowionej inscenizacji „Giulio Cesare” Händla, autorstwa Davida McVicara, i od tygodnia jestem świadkiem zamieszek po brutalnym ataku nożownika. Mają one silny faszystowski i rasistowski wydźwięk. Jeszcze wczoraj pracownicy teatru ostrzegali mnie, żebym uważał na siebie w drodze do pracy. Tak, wyglądało to groźnie, ale jest też druga strona tej sytuacji: równie silny sprzeciw przeciwko takim postawom. Bardzo duża liczba mieszkańców nie tylko mówi: „Nie zgadzamy się na nienawiść wobec emigrantów”, bierze udział w antyprotestach, ale też zbiera się w grupy, które sprzątają po wandalach niszczących ich najbliższą okolicę. Jest piękno na tym świecie, nawet kiedy w to wątpimy.

Sophio, chciałabyś coś dodać?
Nie, Cameron trafił w sedno. Sama nie powiedziałabym tego lepiej.

Cameron: To jest niesamowite, bo my naprawdę mówimy jednym głosem. Czasem przejmuję prowadzenie, kiedy trzeba coś powiedzieć albo napisać na temat projektu, ale po raz pierwszy w mojej całej karierze czuję, że naprawdę się idealnie uzupełniamy, jest 50 na 50, jeśli chodzi o wkład, zaangażowanie i zrozumienie.

Podoba mi się motto waszego programu, które ujęliście w następujących słowach: „Niech muzyka sprawi, że wszystkie twoje problemy i troski na chwilę znikną”. Przyznajecie, że choć śpiewacie cudze teksty i gracie cudze utwory, to składają się one na wasz intymny, osobisty pamiętnik.

Cameron: Muzyka w „Sesjach warszawskich” jest w większości przearanżowana, częściowo przez nas samych, przeplatana różnymi stylami kulturowymi, gatunkami i uczuciami. Chcieliśmy w ten sposób pokazać, że możemy burzyć mury i uczyć się od różnych kultur.

Nie jest mi obca terapia, nie jest mi też obca depresja. Pandemia była trudnym okresem zwłaszcza dla muzyków, musieliśmy zadać sobie pytania, dokąd zmierzamy i jaki sens w ogóle ma nasz zawód, skoro po pierwsze, nie możemy go wykonywać, a po drugie, nie ratujemy przecież ludzkiego życia. Czytałem wtedy książkę, nie pamiętam teraz jej tytułu, o tym, czy antydepresanty są naprawdę skuteczne. Byłem w trakcie własnej terapii i też zadawałem sobie to pytanie. Powoli upewniałem się w decyzji, że nie chcę się już znieczulać, wolę czuć. Przejść przez to wszystko, co we mnie się dzieje. Odkryłem, że powodem mojego stanu było poczucie utraty kontroli nad życiem oraz utrata sensu tego, co robię. Specyfika pracy w operze, przynajmniej na początku, polega na tym, że jesteś freelancerem, człowiekiem do wynajęcia. Wypełniasz role, które inni ci powierzają – do momentu, aż okaże się, że jesteś kimś nie do zastąpienia. W każdym razie na tamtym etapie to teatry miały kontrolę nad moją przyszłością, nie ja.

Kiedy w 2022 roku wybuchły protesty w Iranie, byłem w dobrym momencie mojego życia – czułem, że powinienem dać innym coś z siebie, pomóc tym, którzy są w potrzebie. Natomiast kiedy pracowaliśmy z Sophią nad „Sesjami warszawskimi”, to bardziej ja potrzebowałem pomocy. Sophia mi jej wtedy udzieliła. Uratowała mnie na wiele sposobów.

Utwór „Music For a While” Henry’ego Purcella, od którego zaczynamy nasz program, to bardzo popularna pieśń, ale kiedy wydestylujesz ją do podstawowego znaczenia, dojdziesz do wniosku, że ona ma ludzi leczyć. W końcu jej pierwsze słowa to: „Music for a while/ shall all your cares beguile”. Pamiętam, kiedy to do mnie dotarło: „To dlatego ludzie lubią słuchać muzyki! A my, muzycy, jesteśmy ważni w ich życiu, bo pomagamy im przejść przez różne sytuacje”. Pamiętasz, jak mówiłem podczas koncertu, że zabieramy teraz słuchaczy w podróż? Podróż, która pozwoli im się lepiej przyjrzeć sobie samym. No więc my w tę podróż zabraliśmy najpierw siebie.

Mówiliśmy o tym, że we mnie i Sophii mieszają się bardziej i mniej orientalne wpływy naszych przodków. Otóż ja zostałem odarty z irańskiego dziedzictwa. Tylko dlatego, że moje istnienie nie jest zgodne z linią polityczną czy religijną obecnych władz. To tak jakby moja ojczyzna – miejsce, w którym urodzili się moi rodzice i dziadkowie – została mi zabrana. W terapii zwykle cofasz się do dzieciństwa i starasz się ustalić, jakie połączenia zostały wtedy zerwane. Zadałem sobie pytanie, czy mogę kultywować tradycje mojego kraju poza jego granicami. Co to dla mnie znaczy, że jestem Irańczykiem urodzonym i wychowanym w Kanadzie? Wiesz, że nikt mnie nie wynajmie do recytowania irańskiej poezji, mimo że bardzo dobrze znam język, bo mam akcent?

Sophia: Pamiętam, jak wysyłaliśmy twojej babci filmiki z naszych nagrań i ona bardzo się denerwowała, że twoja dykcja czy wymowa nie są idealne...

Cameron: Z tym też musiałem się zmierzyć [śmiech]. Kiedy jesteś szczery sam ze sobą, to rezonuje z innymi. Nie da się zaplanować, co zadziała na innych i w sposób wykalkulowany, cyniczny tworzyć program koncertu. To musi wypływać z ciebie, z twojego serca. Oczywiście są potrzebne pewne zmiany tonów czy rytmu, żeby ucho słuchacza się nie znudziło, ale esencja tego, co chcesz powiedzieć przez muzykę, musi pochodzić z ciebie. Dlatego potraktowaliśmy ten koncert jak terapię. Zdecydowaliśmy, że muzyka będzie naszym antydepresantem.

Mój terapeuta powtarza: „Pisz, pisz, pisz. Prowadzenie dziennika to najlepsza droga do zrozumienia siebie i uzdrowienia”. W pierwszej części koncertu na nasz dziennik składają się zatem słowa takich utworów: „Music For a While”, „What a Wonderful World”, „Black Is a Colour” i „The First Time Ever I Saw Your Face”.

Sophie: Cały program „Sesji warszawskich” kształtował się powoli, krok po kroku. Pierwsze dwie aranżacje powstały przed koncertem w Kosowie. Wiedzieliśmy, że chcieliśmy coś zrobić z „Music For a While”, ale nie mieliśmy jeszcze niczego sprecyzowanego. Na początku nic tych utworów nie łączyło, aż nagle znaleźliśmy nitkę, która związała je wszystkie – refleksję, jaka płynie z traumatycznych doświadczeń.

Dla mnie wielkim odkryciem jest druga cześć „Sesji warszawskich”, składająca się z perskich pieśni z repertuaru dwóch fantastycznych pieśniarek: Googoosh i Hayedeh. „Bavar Kon”, pieśń w samym środku drugiej części, została zainspirowana całkiem niedawnym koncertem Googoosh, podczas którego zaprezentowała muzykę, jaką wykonywała bardzo dawno temu – wtedy kiedy jeszcze pozwalano jej koncertować, a kobietom w Iranie chodzić na koncerty – w zupełnie nowym, bardzo poruszającym wydaniu. Obie razem z Hayedeh były uciszane przez władze Iranu, nie mogły dzielić się z ludźmi swoją sztuką, dlatego tą drugą częścią składamy im hołd.

Cameron: Oczywiście, jest wiele sposobów na to, jak złożyć program koncertu. Droga, jaką obraliśmy z Sophie, była bardziej czasochłonna, ale tym cenniejsza, że przypominała proces terapii. Czyli masz już wrażenie, że dokonałeś wielkiego odkrycia, przebiłeś się do ważnej informacji, ale patrzysz, a za nią jest kolejna ściana. Myślisz sobie: „Zaraz, przecież ja już wszystko sobie ułożyłem” i musisz zadawać kolejne pytania. I to wcale nie „Co?” okazuje się najważniejsze, tylko: „Dlaczego?”.

Sophia: Jeśli mówisz, że podczas tego nagrania czułaś się, jakbyśmy zaprosili cię do naszego domu, mimo że działo się to wszystko w budynku Teatru Wielkiego, to było to możliwe właśnie dlatego, że proces powstawania „Sesji warszawskich” wyglądał tak, jak wyglądał. Odkrywamy się w nim przed publicznością, ale jednocześnie sami przed sobą. Jestem wdzięczna, że nasza praca pozwala nam na taką podróż w głąb siebie. Tak działa sztuka. Zarówno na odbiorców, jak i twórców.

Rozmawialiśmy tu o różnych korzeniach i miksach kulturowych. Muzyka zawsze była czymś, co było ponad to, co można było zrozumieć niezależnie od tego, skąd pochodzimy i jakim językiem mówimy. Dlatego cieszę się, że będziemy mogli usłyszeć was w połowie listopada w Warszawie na premierowym koncercie dla polskiej publiczności. Tym razem dodatkiem do niego będą ponadczasowe barokowe arie Händla.
Cameron:
„Sesje warszawskie” to nie jest projekt skończony ani idealny. Zresztą nie o to nam chodzi. Na nagraniu z Teatru Wielkiego kilka razy słychać na przykład, że głośno oddycham – zależało nam na tym, by to było naturalne i jak najbardziej bliskie rzeczywistości. Jesteśmy otwarci na każde polskie miasto, które będzie chciało nas zaprosić na koncert. Na razie mamy zaplanowany koncert premierowy w Warszawie, reszta to proces. A jak wiesz, my z Sophią bardzo wierzymy w proces. „Sesjami warszawskimi” chcielibyśmy powiedzieć widzom jedno: „Przez cokolwiek przechodzicie, my też przez to przechodziliśmy”.

Sophia: Na tym w sumie polega bycie człowiekiem.

Sophia Muñoz, akompaniatorka i pianistka, koncertuje z Emily D’Angelo, Cameronem Shahbazim i Herą Hyesang Park. Gościnna członkini wydziału Akademii Opery Narodowej w Warszawie. Zna angielski, niemiecki, francuski, włoski. Uczy się polskiego.

Cameron Shahbazi, kontratenor ceniony za interpretacje muzyki barokowej i współczesnej. Nagrodzony nagrodą Opus Klassik za projekt „Kobieta. Życie. Wolność”. Laureat m.in. Sylva Gelber Award, Walter Prystawski Prize i Dame Kiri Te Kanawa Foundation Award.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze