1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Wywiady
  4. >
  5. „Niesie mnie frajda”. Rozmawiamy z Pauliną Gałązką, jedną z najbardziej intrygujących polskich aktorek

„Niesie mnie frajda”. Rozmawiamy z Pauliną Gałązką, jedną z najbardziej intrygujących polskich aktorek

Paulina Gałązka (Fot. Anna Rezulak, Mateusz Ochocki)
Paulina Gałązka (Fot. Anna Rezulak, Mateusz Ochocki)
Robi się o niej coraz głośniej. Nic dziwnego, Paulina Gałązka to obecnie jedna z najbardziej intrygujących polskich aktorek. Jeszcze podczas trwania festiwalu w Gdyni, gdzie można ją było zobaczyć w dwóch rolach, zgodziła się na sesję zdjęciową dla „Zwierciadła”. Na plaży. Natomiast po powrocie, już u siebie, w swojej ukochanej dzielnicy, opowiedziała nam o tym, skąd się wzięła i dokąd zmierza.

Wywiad pochodzi z miesięcznika „Zwierciadło” 12/2025.

Zofia Fabjanowska: Spotykamy się rano, przed tobą długi dzień, a ty jesteś w świetnej formie. Kiedy widziałyśmy się ostatnio w Gdyni, też miałaś dużo sił witalnych, mimo że byłaś od świtu na nogach. Na rozgrzewkę zapytam więc, co ci daje energię? Masz jakieś sprawdzone sposoby, żeby jej nie wytracać?

Paulina Gałązka: Po pierwsze nie piję kawy. A przynajmniej takiej z kofeiną. I ograniczam, jak mogę, cukier. Po jednym i drugim mam najpierw skok energetyczny, ale potem duży spadek energii, staram się więc unikać takich wahnięć.

Zresztą chyba w ogóle, niezależnie od tego, co wypiję i zjem, to jeśli mnie coś interesuje, fascynuje, cieszy, jeśli znajduję w czymś pasję – jestem w stanie poświęcać na to bardzo dużo godzin i nie czuję zmęczenia. Jak w transie. Mogę być kilkanaście godzin na nogach, ale jeśli mam do zagrania scenę, to jakbym nagle dostała skrzydeł. Aktorstwo to taki mój propeller. Moja agentka Marta Ambrosiewicz śmieje się, że jestem robotem. I chyba rzeczywiście trochę jestem.

Ale jednocześnie niesamowicie ważny jest dla mnie post od bodźców. Na przykład często na planie, gdzie generalnie jest głośno, tłoczno – otacza mnie kilkadziesiąt osób – staram się odcinać, nie wchodzić w small talki i nie tracić energii. Zamiast tego włączam na słuchawkach muzykę albo biały szum i zatapiam się we własnym świecie. Albo, żeby mózg mi się zanadto nie rozleniwił, rozwiążę sobie sudoku i też jest świetnie.

Biały szum? Czytałam, że działa usypiająco na małe dzieci, ale nie przyszło mi do głowy, że i mnie mógłby wyciszyć…

W sumie w różnych kwestiach dzieci są o wiele mądrzejsze od nas – potrafią się skutecznie autoregulować, wyrażają swoje potrzeby, które my, dorośli, potem uczymy się deprecjonować. Nie zauważamy, jak straszliwie jesteśmy przebodźcowani i jak to na nas działa.

A twoja ukochana Praga Północ, na której się wychowałaś? Nie zaskoczyło mnie, kiedy zaproponowałaś, żebyśmy się umówiły właśnie tutaj. Skąd się bierze twój lokalny patriotyzm? Za co tak kochasz starą Pragę?

Za to, że jest – mam wrażenie – autentyczna, nieudawana. Prawdopodobieństwo, że spotkasz tu kogoś z tak zwanej branży, jest dużo niższe niż na przykład w Śródmieściu, na Mokotowie czy Żoliborzu. Fajnie jest móc po prostu wyjść w dresie z psem na spacer, z nieumytymi włosami, jakkolwiek, w kapciach. Fajnie wmieszać się w tłum. Tutaj, na Pradze, czuję, że mogę to zrobić i bardzo to sobie cenię.

Co ty na to, że mówią i piszą o tobie „aktorka kameleon”?

Cieszę się z takiego określenia. Sama się trochę sobą nudzę, a aktorstwo daje mi pole do tego, żeby wcielać się w życie innych ludzi, a przez to zrozumieć, co kieruje drugą osobą, co mogło wpłynąć na to, jak ktoś się na co dzień zachowuje.

Ja generalnie jestem ciekawa, co myślą inni, jak działają ich głowy, co czują. Interesuje mnie psychologia postaci. Pracując nad rolą, dużo czytam, oglądam, buduję całą historię, która stoi za osobą, którą gram. Te poszukiwania czasem dla mnie samej są zaskakujące. Pamiętam na przykład przygotowania do jednej z ról, kiedy to potrzebowałam sobie wyobrazić, jak trauma ukształtowała moją bohaterkę Dorotę. Jak wpłynęła na nią psychofizycznie i spowodowała, że w pewnym momencie zamknęła się w swojej głowie. Główną inspiracją stał się dla mnie w końcu mój ukochany pies Dinuś, który dożył u nas sędziwego wieku, ale przez dwa pierwsze lata życia był więziony pod schodami, w absolutnie desocjalizacyjnych warunkach. Dorota miała jego spojrzenie. Cały czas na szczęście przydarzają mi się takie postacie – zupełnie od siebie inne. Dzięki temu mam pole do rozwoju.

Grałaś już i chłopkę, i luksusową pracownicę seksualną, nawet mężczyznę, choć w kobiecej skórze. Moją uwagę zwróciła też plastyczność twoich rysów. Wystarczy zmiana fryzury, podkreślenie ust albo oczu i już jesteś inną osobą niż chwilę wcześniej. Czy zanim postanowiłaś zostać aktorką, wiedziałaś, że z twoją urodą potrafisz wyglądać skrajnie różnie? Czy już wcześniej byłaś kameleonką?

Nie, raczej nie. Ale pamiętam takie zabawne zdarzenie. Na potrzeby roli miałam zdekoloryzowane włosy i brwi. Zupełnie białe, wyglądałam jak albinoska. Szłam ulicą tu niedaleko, przy Dworcu Wileńskim, i zobaczyłam mamę. No więc normalnie podeszłam, próbowałam się przywitać. Mama spojrzała na mnie, odwróciła się i poszła dalej [śmiech]. Kompletnie mnie nie poznała.

To naprawdę coś! Czyli dopiero na studiach odkryłaś, że masz taką supermoc?

Na studiach, na samym początku, usłyszałam, że aktorki dzielą się na piękne i charakterystyczne, i że ja jestem charakterystyczna i nigdy nie zagram amantki.

Jak to wtedy przyjęłaś?

Nie mogę powiedzieć, że o tym nie myślałam. Chyba przyjęłam, że faktycznie tak jest. Aż do czasu, kiedy mój mąż – wtedy jeszcze chłopak – który studiował reżyserię, uświadomił mi, że jestem atrakcyjna. Właściwie za jego namową zaczęłam chodzić także na te castingi, na które nigdy wcześniej bym nie poszła. Tak otworzył się worek z rolami atrakcyjnych dziewcząt. Miałam nawet w pewnym momencie poczucie, że zrobiło się tego aż za dużo. Że muszę bardzo uważać, żeby dywersyfikować postacie. Nie wpaść w obsadową szufladę.

Dostało ci się za „Dziewczyny z Dubaju”?

Film w Polsce nie został, delikatnie mówiąc, dobrze przyjęty. Dało się odczuć coś w rodzaju ostracyzmu. Tym badziej zaskoczeniem było dla mnie to, że za rolę w „Dziewczynach…” dostałam nagrodę.

Wyróżnienie Best European Actress na międzynarodowym festiwalu filmowym Septimius Awards w Amsterdamie – ze sceny podziękowałaś kobietom, które podzieliły się autentycznymi historiami i posłużyły za pierwowzór postaci.

To było dla mnie oczywiste. Chodziło nie tylko o kobiety, w tym także tę, na której wzorowana była moja bohaterka (spotykałyśmy się i sporo rozmawiałyśmy, kiedy pracowałam nad rolą), ale też o mężczyzn, luksusowych seksworkerów. Niełatwo było zdobyć zaufanie tych osób, tym bardziej byłam im wdzięczna, że zechciały się podzielić swoim doświadczeniem.

Swoją drogą, wtedy w Amsterdamie nie miałam przygotowanej żadnej przemowy, wyszłam zestresowana, w szoku. Zupełnie się tego nie spodziewałam, mimo że chwilę przed galą rozdania nagród dyrektor festiwalu podszedł do mnie i powiedział kilka miłych słów o mojej roli: że to ciekawy czarny charakter, który wcześniej był ofiarą. W dodatku podczas gali usadzili mnie w pierwszym rzędzie, blisko wyjścia na scenę, mimo to nie skojarzyłam faktów [śmiech].

Nie przyszło mi do głowy, że zostanę nagrodzona, bo w Polsce film generalnie potępiano. W naszym środowisku jeszcze jakiś czas później stykałam się z tym, że ktoś mnie poznawał i dziwił się: jak to możliwe, że zagrałam w „Dziewczynach…” i jestem inteligentna [śmiech].

Coś takiego mówili ludzie z branży filmowej, którzy zawodowo zajmują się kreowaniem światów. Z absolutną łatwością przenosili swoje wyobrażenia z ekranu na rzeczywistość.

Nie wydaje cię się, że w takich przypadkach, ale i w ogóle, jeśli chodzi o najróżniejsze obsadowe decyzje, znacznie surowiej ocenia się aktorki? Aktorom więcej uchodzi, więcej się im wybacza. Sama kiedyś powiedziałaś, że zazdrościsz kolegom po fachu.

Totalnie zazdroszczę chłopakom. Po pierwsze, dostają wyższe niż my stawki. Po drugie, mają mniejszą konkurencję. Aktorki w Polsce – na którąkolwiek spojrzysz – są niesamowicie zdolne: uważam, że proporcja najzdolniejszych w zawodzie wypada z korzyścią dla kobiet. A przy tym aktorów jest mniej, do szkół teatralnych zdaje mniej chłopaków niż dziewczyn. Dodajmy do tego, że mężczyźni mają zdecydowanie więcej ról do grania, i już widać, jak wygląda sytuacja.

Świetnie, że zaczęła się era herstories, przez co kręci się, szczególnie na Zachodzie, coraz więcej filmów z kobiecej perspektywy.

Pamiętasz moment, który dziś, z perspektywy czasu można odczytywać jako zapowiedź tego, że zostaniesz aktorką? Pierwszy przebłysk, zapamiętana stop-klatka.

Podlasie. Jestem u dziadków. Dziadkowie mieli w sumie dwadzieścioro wnucząt i ja z nich byłam najmłodsza. Kiedy się u nich spotykaliśmy, organizowaliśmy przedstawienia. To znaczy nie cała dwudziestka, ci starsi już się z nami w takie rzeczy nie bawili, ale my, żeby zebrać od dorosłych kasę na słodycze, występowaliśmy. Mieliśmy jakiś zarys historii, ale głównie to była improwizacja. Jako najmłodsza nie miałam nic do gadania, jeśli chodzi o podział ról, dostawałam więc do zagrania to, czego nikt nie chciał grać. Pamiętam jak wystawialiśmy w ogrodzie dziadków „Wygnanie z raju” i dostałam rolę węża. Żadnego kostiumu nie miałam, kryłam się po prostu za jabłonką i zza tej jabłonki syczałam „Sssss”. Nic więcej, ale włożyłam w to tyle serca, czułam tak totalną radość i frajdę, że nawet dzisiaj potrafię to przywołać. Myślę, że właśnie ta frajda jest czymś, co mnie niesie. Powoduje, że mogę wstać po całonocnych zdjęciach, przylecieć na festiwal w Gdyni o piątej rano i nadal mam energię na cały dzień.

Jako dziewczynka byłaś łobuziarą?

Należałyśmy z siostrą do osiedlowego gangu dzieciaków. Okradaliśmy razem ogródki na Żeraniu. Ogródki były za domami – swoją drogą to ciekawe miejsce, domy z lat 30., projekt nazywany czasem Praskim Żoliborzem – idea była taka, żeby zasymilować społeczność żydowską z autochtonami, dlatego zbudowano to osiedle. My z ogródków zbieraliśmy warzywa i owoce, po czym sprzedawaliśmy je pracownikom wychodzącym z fabryki FSO, która była obok [śmiech].

Czy byłam łobuziarą? Na pewno patyczakiem z niedowagą. Wszędzie było mnie pełno, wszystko chciałam wiedzieć. Od dziecka miałam przemożną potrzebę czegoś, co dzisiaj nazwałabym rozwojem osobistym. Chciałam odkrywać, zrozumieć. Jakbym mogła, bez przerwy bym o coś pytała, wszędzie zaglądała i dociekała. Problem w tym, że moja ciekawość i dociekliwość były karane. Mówiłyśmy o różnym podejściu do kobiet i mężczyzn: ja to poznałam już w dzieciństwie. Wyraźnie widziałam tę rozbieżność. Jeśli na przykład mój kuzyn coś zrobił, wszystko było w porządku, ale jeśli to samo robiłam ja, to Boże drogi, co ona wyprawia! Ja miałam być grzeczna. Czyli się nie interesować, nie chcieć tyle wiedzieć, nie być taka wszędobylska.

Paulina Gałązka (Fot. Anna Rezulak, Mateusz Ochocki) Paulina Gałązka (Fot. Anna Rezulak, Mateusz Ochocki)

Potrafisz przytoczyć konkretne sytuacje?

No dobra, będę teraz jechać po babci Zosi. Sorry, babciu, ale chcę to powiedzieć. U babci Zosi i dziadka Franka był taki pokój, a w nim stara szafa z mnóstwem ubrań zbieranych od pokoleń. Wśród nich były też rzeczy, które w skrzyniach przypłynęły od rodziny z Ameryki, od chrzestnej mojej mamy, Eugenii Wilk. Akurat miałam fazę na film „Wichrowe wzgórza” i w tym pokoju, w tej szafie wyszukałam sobie amerykańską piżamkę z falbankami, zupełnie jak z czasów Emily Brontë. Bawiłam się beztrosko, że szukam swojego Heathcliffa, kiedy babcia mnie nakryła. Nakryła i totalnie opierdoliła. Awantura była naprawdę dzika. Że zamiast pomagać zbierać porzeczki, to ja tutaj siedzę i nie wiadomo co wyprawiam, że się stroję – w domyśle jestem próżna – w dodatku wtykam nos, gdzie nie trzeba. Dobrze wiedziałam, że do szafy zagląda też mój kuzyn i jemu absolutnie nikt nie zwraca uwagi. To było jak zimny prysznic, zetknięcie ze ścianą. Usłyszałam o sobie naprawdę różne rzeczy, że jestem leniwa, że się migam od obowiązków i tak dalej, i tak dalej. W ogóle całe to zawstydzanie przez babcię Zosię musiałam sobie odpowiednio przeprogramować – korzystam z terapii w nurcie EMDR, która bardzo się w moim przypadku sprawdza.

Tak, EMDR to ciekawa metoda. Powiesz o niej coś więcej?

Rozwinięcie skrótu po polsku tłumaczy się jako „odczulanie za pomocą ruchu gałek ocznych”. W amerykańskich serialach czasem pojawia się taki wątek – podczas terapii pacjent wodzi oczami za diodami. Chodzi o to, żeby stymulować obie półkule, ale akurat ja stosuję metodę poklepywania naprzemiennie ramion, które krzyżuje się na klatce piersiowej. Jednocześnie pracujesz nad wspomnieniami. Mam nadzieję, że terapeuci się z tym opisem zgodzą, ale podczas terapii generalnie przyglądamy się jakiemuś niefunkcjonalnemu przekonaniu na swój temat i na temat świata i zamieniamy je na funkcjonalne. Czyli na przykład: przekonanie, że zajmuję się niepotrzebnymi rzeczami i jestem próżna, przeprogramowują na takie, że jestem… nie wiem…marzycielska.

Uwielbiam to! W ogóle uważam psychoterapię za niesamowite dobrodziejstwo. Wszystkie momenty, kiedy coś sobie uświadamiam. Coś, co miałam wyparte, od czego latami uciekałam. To dla mnie kamienie milowe zmieniające życie. I też muszę uczciwie przyznać, że moja miłość i zainteresowanie psychologią, to, że w ogóle poszłam na terapię, zawdzięczam „Zwierciadłu” i konkretnemu zdarzeniu. Byłam wtedy nastolatką…

Czy możemy sobie zostawić tę historię na deser? Obiecuję, że do niej wrócimy, a po drodze poruszyłabym jeszcze jeden wątek. Kompleksów pochodzenia, klasy społecznej, realiów, w jakich dorastałaś. Nie masz ich. Słyszę to w głosie, kiedy mówisz o przeszłości. Mam rację? Nigdy tych kompleksów nie miałaś czy to kwestia pracy nad sobą?

Raczej nigdy. Tak mnie wychowała mama. Jestem z ubogiej rodziny, w podstawówce to nie było nic nadzwyczajnego, w latach 90. miało się poczucie, że jesteśmy w miarę równi.

Natomiast potem poszłam do tak zwanego dobrego warszawskiego liceum, gdzie było dużo osób z bogatych rodzin. Byłam najbiedniejsza w klasie, ale nie mam z tego powodu jakichś bolesnych wspomnień. Po prostu musiałam pracować, żeby móc pojechać z przyjaciółkami na wakacje, a one nie, ale nie czułam się gorsza. Raczej byłam dumna z siebie, że ogarniam.

A czujesz się kosmopolitką? Nie wiem, iloma językami mówisz…

Kilkoma mówię [śmiech]. Chociaż nauka języków w szkole – ze względu na zupełnie niepraktyczne, moim zdaniem, podejście – nie była łatwa. Na szczęście dość wcześnie odkryłam, że języków lepiej uczyć się samodzielnie, na własną rękę, niż w systemie szkolnym.

No więc tak, czuję się prażanką, Polką, kosmopolitką.

Było nawet takie zdarzenie: w urzędzie w Norwegii – z którą mam teraz dużo wspólnego ze względu na konotacje rodzinne – powiedzieli mi, że mam się w końcu zdecydować, gdzie jest moja rezydencja podatkowa. Kim ja w końcu jestem – Polką czy Norweżką? Moja pierwsza, odruchowa odpowiedź była taka, że jestem obywatelką Europy.

Zapytałam Tomasza Schuchardta o to, czy szukał własnych korzeni, czy interesował się historią swojej rodziny. Ciebie, idąc podobnym tropem, chciałam zapytać, czy myślałaś kiedyś o znaczeniu swojego nazwiska. Gałązka to coś znacznie delikatniejszego niż na przykład pień drzewa…

Może nie jest to pień, ale za to gałązka jest giętka i elastyczna. Wiesz, ciekawie się złożyło, bo moja starsza siostra studiuje psychologię. Ma inny zawód, przez długie lata pracowała w kompletnie innej branży, ale teraz zdecydowała się na nowe studia i zajmuje się na nich właśnie psychologiczną elastycznością, czyli rezyliencją. Specjaliści mówią, że jest w naszym życiu niezwykle ważna i wpływa na nasz dobrostan. Wychodzi na to, że super jest być giętką gałązką [śmiech].

Posłuchaj także: „Największą karą było milczenie matki”. Tomasz Schuchardt o stanach lękowych i terapii | „Bliski kadr”, odc. 5

Jeśli chodzi o twoje najnowsze filmowe role, niedawno premierę miał „Zamach na papieża” w reżyserii Władysława Pasikowskiego, w listopadzie do kin wszedł kameralny film o dużej sile rażenia, czyli „To się nie dzieje”, który wyreżyserował Artur Wyrzykowski. I w którym zagraliście z Tomaszem Schuchardtem parę.

Jedno mieszkanie i trzy postacie: zakochana kobieta, mężczyzna po przejściach i jego nastoletni syn, który właśnie popełnił zbrodnię i próbuje się ukrywać. Co z tym robić? Jak z tej sytuacji wyjść? Co myślisz o Mai, swojej bohaterce, która chce być w tej sytuacji fair i wkrótce bardzo tego żałuje?

Patrzę na nią jak na kogoś, kto żył dotąd głównie wyobrażeniami na temat swojego związku. I na temat człowieka, z którym jest. Maja miała przekonanie, że jest kimś więcej niż jego partnerką. Wyciągnęła go z alkoholowego uzależnienia i uważa, że jest dla niego wszystkim. Budowałam sobie tę rolę, wiedząc, że taki rodzaj myślenia jest charakterystyczny w przypadkach współuzależnienia. Myślenia, że jesteś w związku ratowniczką, Madonną, świętą, która ratuje partnera grzesznika. Tylko że moja bohaterka nie zauważyła, że ten człowiek ma w sobie mrok. Że jest mistrzem manipulacji. I że na pewno nie zostawi swojego syna w potrzebie.

Jak widzisz, zawsze muszę poznać motywy psychologicznie postaci. Co mi przypomina, że miałyśmy wrócić do wątku „Zwierciadła” [śmiech].

Posłuchaj także: Czy „To się nie dzieje” to polska odpowiedź na serial „Dojrzewanie”? Wywiad z twórcami filmu

Opowiadaj.

„Zwierciadło” leżało u mojej chrzestnej w mieszkaniu w Siedlcach. Pojechałam do niej na wakacje, zaczęłam przeglądać. I do dzisiaj doskonale pamiętam artykuł, na który trafiłam. Zapamiętałam całe zdania, a nawet grafiki, które go ilustrowały. W wielkim skrócie to było o tym, że ludzie biorą Prozac i że terapia jest lepsza niż długotrwała farmakologia. Tamten artykuł mną wstrząsnął, zmienił moje myślenie. Dotarło do mnie, wtedy jeszcze nastolatki, że można mieć realny wpływ na coś takiego, jak własne samopoczucie. Że można się sobie przyjrzeć i nad sobą pracować. Od tamtej pory marzyłam o psychoterapii.

Niedługo na nią zresztą trafiłam, tyle że w innych okolicznościach, niż to sobie wyobrażałam. Psychoterapię przyznano mi z defaultu, bo zmarł mój tata. Zostałam wysłana do ośrodka pedagogiczno-psychologicznego. „Zwierciadło”, które już wtedy regularnie czytałam, bardzo mi w tamtym czasie pomogło. A przede wszystkim wasz magazyn dał początek mojej ogromnej pasji, która jest w dodatku składową budowania ról i użytecznym narzędziem w mojej pracy. Tak więc wielkie dzięki, że jesteście.

Paulina Gałązka rocznik 1989. Ukończyła studia na PWSFTviT w Łodzi na Wydziale Aktorskim. Od roku 2013 roku występuje w Teatrze Ateneum w Warszawie. W telewizji zadebiutowała w serialu „Pierwsza miłość”. Na koncie ma m.in. role w takich filmach, jak „Dziewczyny z Dubaju”, „Sami swoi. Początek”, „Zamach na papieża”, „To się nie dzieje”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE