Pan Jules umiera nagle przed śniadaniem. Jego żona Alice umarła już dawno. Tylko emocjonalnie: po utracie nadziei na macierzyństwo i po zdradzie, jakiej dopuścił się jej mąż. Żegnając tego, z którym przeżyła pół wieku, kobieta odprawia więc podwójną „ceremonię żałobną”: tę na cześć Julesa i tę dla samej siebie.
Niecodzienny rytuał zostaje jednak zakłócony przez codzienną wizytę autystycznego chłopca z sąsiedztwa – śmierć partnera do gry w szachy jest dla niego mniejszym problemem niż naruszenie harmonogramu stałych czynności narzuconego przez chorobę. Opiekując się Davidem, Alice zrozumie, że – pomimo wszystko – musi przetrwać.
W swojej niewielkiej powieści Belgijka Diane Broeckhoven dotyka dwóch raczej przemilczanych aspektów żałoby. Tego, że żal po stracie idzie nieraz w parze z żalem do zmarłego i poczuciem własnej zmarnowanej szansy na być może lepszy los. I tego, że ci, których strata nie dotknęła bezpośrednio, są bezradni nie tylko wobec cudzej rozpaczy, ale także w sytuacji, gdy rozpacz podejrzanie przypomina ulgę. „Jeden dzień z panem Julesem” pięknie i taktownie przygotowuje nas więc na spotkanie ze śmiercią. I na konfrontację z wewnętrznym rozdarciem pomiędzy miłością i nienawiścią. Czy na pewno niestosownym w takiej chwili?
przełożyła Karolina Sidowska, Galaktyka, Łódź 2008, s. 80