Taka postawa przyjmowana bez przytomności umysłu i bez przyjrzenia się temu, co osoba, z którą się związuję, robi z moją miłością, może być wstępem do relacji, która nie tylko nikogo nie uleczy, ale jeszcze obu stronom zaszkodzi.
Tytułowe zdanie mogłoby być mottem osób współuzależnionych. Nie twierdzę, że prawdziwej miłości nie ma i troska o partnera czy partnerkę nie jest potrzebna. Chcę zwrócić uwagę, że jest granica, za którą troska i oddanie nie służą już ani osobie kochającej, ani kochanej, bo są nadmiarowe. Co podpowiada, że przekroczyliśmy tę granicę? Brak własnego życia, poczucia wartości i wiary w siebie. To wszystko powoduje, że się zawieszamy na drugiej osobie, stajemy się od niej uzależnieni. Niepewne siebie i uważające się za słabe osoby często lubią się zajmować kimś innym, bo wtedy mogą czuć się ważne. Pozornie wygląda to tak, że pomagają, a tak naprawdę dochodzi do ubezwłasnowolnienia, żeby ktoś był od nich zależny. Jeśli jestem osobą współuzależnioną, nie wierzę, że osoba, którą się opiekuję, poradzi sobie sama, ale równocześnie nie wierzę i w to, że ja poradzę sobie bez tej osoby. Obie strony takiej relacji splątują się w uścisku pozornie wielkiej miłości. Mogą mieć nawet przekonanie, że odbywa się tu coś szlachetnego i ważnego, a tak naprawdę to jest wzajemne przytrzymywanie się za gardło. Racjonalne, widoczne pobudki są takie, że ja się kimś opiekuję, bo się o niego troszczę, chcę mu pomóc, chcę go uratować, ale w praktyce wychodzi odwrotnie, bo moje zabiegi tylko podtrzymują nałóg albo problem.
Postawa, którą można zamknąć w haśle: „Moja miłość go uleczy”, kojarzy nam się głównie z żonami alkoholików, natomiast współuzależnienie wcale nie musi dotyczyć używek i równie dobrze może mieć miejsce w relacji z dzieckiem z zaburzeniami odżywiania albo z rodzicem wymagającym pomocy. Często zdarza się, że dorosłe dzieci aż za bardzo zajmują się takimi rodzicami, przekonują ich, siebie i cały świat, że rodzice sami nie daliby sobie rady, że oni są niezbędni. Stają się bohaterami i nie potrafią już inaczej, potrzebują kogoś, kto będzie ich potrzebował. Takie współuzależnienie jest funkcjonalne społecznie, bo wtedy wszystko działa. Osoba, która boryka się z problemami albo nałogiem, niczego nie zawala, ma przecież anioła stróża, który czuwa i robi za nią wszystko to, z czym sama nie potrafi sobie już radzić. Objawem współzależności jest to, że przejmujemy odpowiedzialność za drugą osobę, co nie pozwala jej ponieść konsekwencji własnych czynów. Ona się wtedy nie rozwija, tylko korzysta z troski i przez to nie widzi, że ma problem, i nie ma motywacji, żeby cokolwiek z nim zrobić. Gdy psycholodzy przyjrzeli się związkom, w których występuje alkoholizm, to okazało się, że kobiety i mężczyźni reagują na taką sytuację zupełnie inaczej. Niemal wszystkie kobiety, bo dziewięć na dziesięć, pozostawały z osobą uzależnioną, ponieważ uważały to za swój obowiązek. A mężczyźni wręcz przeciwnie – niemal wszyscy decydowali się taki związek zakończyć. To pokazuje, że kobiety są kulturowo przyuczane do współuzależnieniowych relacji. Przecież rodzą dzieci, które potrzebują opieki, więc rozumie się samo przez się, że opieka nad innymi jest ich powołaniem. Tylko że opiekuńczość jest czymś innym niż nadopiekuńczość. Ta ostatnia sprawia, że mężczyzn się z różnych rzeczy zwalnia, a kobietom się je narzuca. Dlatego bardzo często mają poczucie, że jak się kimś innym nie opiekują, to nie są prawdziwymi kobietami. Z kolei mężczyźni uczą się, że im wolno więcej, bo bez względu na to, jak nawywijają, i tak się znajdzie jakaś nieszczęśnica, która za nich wszystko naprawi.
Wysłuchał Dariusz Janiszewski.
Katarzyna Miller, terapeutka. Pisze książki, wiersze, śpiewa.