Afro Kolektyw zrzuca hiphopowe szaty, by grać skocznie, radośnie, gitarowo.
Czwarta płyta warszawskiej grupy to zaskoczenie – tak samo było zresztą w przypadku wszystkich poprzednich. Zespół Michała Hoffmanna (pseud. „Afrojax”), zdaje się wciąż szukać, niczym mały, nieprzeszkadzający nikomu żuczek, wciąż drążyć nowe kanaliki w glebie, w poszukiwaniu swojego miejsca. Zaczynali od eklektycznego rapu, potem bawili się nowoczesnym jazzem i muzyką klubową. Teraz postawili na melodyjny pop i to wzorując się na tym najbardziej klasycznym.
Co znaleźli? Kilkanaście piosenek o przemyślanej strukturze, mniej lub bardziej melodyjnych refrenach, chwytliwych tekstach. Nad wszystkim unosi się duch klasycznego polskiego rocka z lat 80. i 90. Gdy słuchamy „Piosenek po polsku”, wydaje nam się, że buszujemy po półce ze starymi płytami, których słuchaliśmy w czasach liceum. Dziś zakurzone, po wrzuceniu na ruszt szybko przywracają wspomnienia tamtych balang. Lady Pank, Kombi, T.Love – co prawda Żoliborz nie jest dziś zielony, pieprzony, ale w styczniu pada śnieg, a w lipcu świeci słońce. To zresztą właśnie singlowy „Czasem pada śnieg w styczniu” jest najciekawszym numerem na całej płycie. To murowany przebój, na którym już zresztą rozgłośnie się poznały. Jedno odsłuchanie i refren na długo zostaje w naszej głowie. W pamięci zapadają też m.in. „Niemęskie granie” i „Do ukochanej pracy”.
A jednak „Piosenki po polsku” są albumem bardzo nierównym. Granica pomiędzy tym, co fajne, a tym, co mniej, dzieli płytę na dwie niemal równe części. Doskonałą ilustracją tej jakże cennej myśli niech będzie „Wiążę sobie krawat”, w którym pomysłowemu, wyśpiewanemu z przejęciem refrenowi towarzyszą nudne, pozbawione wdzięku zwrotki. Efektem jest nierówna płyta, której słuchacz powinien zaprzyjaźnić się z przyciskami „foward” i „repeat”. Mimo to wydaje się, że Afro Kolektyw, stawiając na piosenki, obrał dobrą drogę.
Afro Kolektyw „Piosenki po polsku”, Universal Music Polska