Głos Amy Macdonald jest nie do pomylenia z jakimkolwiek innym. Młoda Brytyjka czyni z niego wyjątkowy pożytek.
Przemiła Szkotka powraca z trzecią płytą w dorobku. Wszyscy pamiętają jej głośny debiut z 2007 roku, „This is the Life”. Singlowymi „Mr. Rock and Roll” i tytułowym „This is the Life” cieszyliśmy się dosyć długo, jako że utwory wpadły w ucho też dyrektorom muzycznym polskich rozgłośni. Amy dużo koncertowała, bywała i w Polsce. Polubiliśmy ją, a ona chyba polubiła nas.
Dziś Amy powinna być już dojrzałą artystką, która dokonuje świadomych wyborów. Tak zresztą twierdzi – jak zeznaje w wywiadach, przed nagraniem „Life in a Beautiful Light” wzięła rok wolnego, a czas ten poświęciła na pisanie nowych piosenek. Życie gwiazdy dało jej bowiem w kość, a ona sama czuła się już pozbawiona dalszej weny. Komfort pracy nad nowym materiałem jest na płycie słyszalny – utwory są przemyślane, skończone. Największym atutem Amy jest wciąż jej głos – bardzo dziewczęcy, donośny, zdecydowany. I z wyraźnym, szkockim akcentem, który ma naprawdę wiele uroku. Zapewnia jej to rozpoznawalność – nie, nie pomylicie Amy z innymi młodymi piosenkarkami.
Ta wyrazistość pozwala Amy na trochę więcej szczerości, jak choćby w poruszającym „The Furthest Star”. „Będę wierzyła w to, co chcę, nie zaprzedam duszy tylko po to, by osiągnąć swój cel. Przez te wszystkie lata powstrzymywałam łzy, marzyłam” - śpiewa. To słowa trochę rozczarowanej, trochę naiwnej, ale przede wszystkim wciąż chcącej występować dziewczyny – nie dla sławy czy poklasku, lecz dla własnej frajdy. Tę najlepiej słychać w rozpoczynającym album „4th of July”. Amy rozkręca imprezę, jakiej nie powstydziliby się Amerykanie w Dzień Niepodległości.
Amy Macdonald, „Life in a Beautiful Light”, Universal