„Jestem strasznie zajętym gościem” – uprzedza Grzegorz Bral, laureat Kryształowych Zwierciadeł 2011, i proponuje spotkanie za półtora miesiąca. W strasznie zajętym życiu reżysera jest praca wrocławska, czyli teatr Pieśń Kozła, i warszawska, czyli teatr Studio. Plus cały świat, który dostarcza mu inspiracji i czeka na jego pomoc.
Warszawa, teatr Pieśń Kozła odwiedza teatr Studio. Przyjechał z pieśniami przygotowywanymi do spektaklu „King Lear”. Właśnie tak, po angielsku, bo Bral upodobał sobie Szekspira w oryginale – ze względu na niezwykłą muzyczność, „dźwięk emocji”, „dźwięk wrażliwości”. A świat dźwięku jest Bralowi szczególnie bliski. Swój zespół nazywa orkiestrą. Kiedy aktorzy wibrują dźwiękiem, widz-słuchacz odczuwa rezonans w ciele. Zostaje zagarnięty przez emocje... Grzegorz Bral siedzi z boku: kiwa się rytmicznie, porusza ustami, rękoma, podrywa się, precyzyjnie reguluje głośność swoich instrumentów. Zapowiada kolejny utwór: – Poszukamy w tej pieśni dźwięku aniołów, który nie istnieje, ale który da się czasami usłyszeć – mówi. Z krtani aktorów wydobywają się wibracje przypominające gruchanie gołębi. Coś pierwotnego, organicznego, a jednocześnie podniosłego. Każda nuta jest ważna, każda chwila, każdy oddech może przynieść objawienie. Każdy daje, co ma najlepszego, jakby składał na ołtarzu. Jakby sięgał po każdy dźwięk do trzewi i przenosił go do serca...
Jest w tym coś z misterium, obrzędowości, z rytuału szamańskiego. Nic dziwnego, że krytycy piszą o „świętym dreszczu”, „nastroju sakralnego zgromadzenia”, „echach dionizyjskich korowodów”... Nazywają Pieśń Kozła teatrem zmysłowym i duchowym, ekspresyjnym i ekstatycznym, dzikim i wyrafinowanym. Jednym z najciekawszych zjawisk światowej awangardy scenicznej... Jak się tworzy takie zjawisko? W opowieści Grzegorza Brala powracają trzy czasowniki: doświadczać, wybierać, dawać.
DOŚWIADCZAĆ: nuda i skok na główkę
W szkołach obserwował, jak „produkuje się ludzi, którzy mają papier, wiedzę w znaczeniu informacji, a kompletnie nie wiedzą, jak żyć”. Z podstawówki pamięta opresję, bicie linijkami... I to wkuwanie na pamięć. Mechaniczność. Brak inspiracji. Nuda. Sztampa. Niepotrzebność tego wszystkiego. Zahaczył o pięć uniwersytetów, po drodze były różne „studiumy”, kolejne mieszkania, adresy. Tak przez osiem lat. –
Nie czułem, żebym potrzebował tych studiów, zresztą umiejętnie ich nie skończyłem. Tego, czego szukałem, tam nie było – mówi. Dziś, prowadząc z kolegami z zespołu warsztaty aktorskie czy szkołę teatralną przy uniwersytecie w Manchesterze, odkłada na bok wiedzę książkową. Z ulgą, że nikogo nie będzie odpytywać z lektury obowiązkowej.
Pierwszą szkołę życia odebrał w Drewnicy, w szpitalu psychiatrycznym. Miał 20 lat, pracował jako pielęgniarz. Służba zastępcza. Mógł wybrać sobie inne zastępstwo, ale interesowały go tamte klimaty. – Byłem wtedy na fali kulturowych odmieńców – mówi. – Verlaine, Rimbaud, Goethe, Norwid... Pewnie stąd pomysł, by zmierzyć się z brutalną i nieoczywistą rzeczywistością szpitala psychiatrycznego lat 80., uznałem, że to może być ekscytujące, inspirujące doświadczenie. Dużo pisałem...
Ale było coś jeszcze: pragnienie przekroczenia strachu przed życiem. Wyrósł na wrażliwego młodego człowieka – pełnego pytań i lęków, niepewności i ciekawości świata. Więc ten szpital był trochę na zasadzie: boisz się zimnej wody – skacz! Wskoczył między narkomanów na odwyku, chorych na schizofrenię i przestępców symulantów. Raz przysnął, obudził się związany... Fakt, miał skłonność do wchodzenia w ekstremalne sytuacje, w „te różne obszary”. Zastępowały mu używki, służyły jako paliwo do twórczego myślenia. No i takie teatralne były!
DOŚWIADCZAĆ: magia i pustka
Najczystszą formę teatru znalazł w Gardzienicach, w słynnej grupie teatralnej Włodzimierza Staniewskiego, którego nazwisko wymienia jednym tchem obok Grotowskiego i Kantora. Jak nazwać taki alternatywny teatr? Eksperymentalny? Laboratoryjny? Antropologiczny? Prostota, zgrzebność, coś autentycznego. Zagrał w „Żywocie protopopa Awwakuma”, w „Carmina Burana”. Poznał „teatralność utkaną z ducha muzyki, z ducha ludyczności”. Poznał trening, taki do bólu, wyczerpania. – Po raz pierwszy poczułem: o, jestem w prawdziwej szkole! Dostaję w dupę, zmagam się z moimi wewnętrznymi mocami czy niemocami, próbuję coś z tego wykrzesać... Zobaczyłem, jak to jest, kiedy życie i zawód stają się jednym. Wyświetliło mi się jasno: nie chcę być konsumentem informacji, interesuje mnie doświadczenie. Gardzienickie doświadczenie było poetyckie, magiczne, symboliczne... Gigantyczne. A potem, na koniec, dramatyczne. Bo odszedł nie sam. Zabrał ze sobą jedną z najważniejszych aktorek Gardzienic Annę Zubrzycką. –
Nie chcę tego banalnie nazywać, ale było to związane z naruszeniem sytuacji życiowej naszego kolegi z zespołu, wówczas męża Anny. To są najtrudniejsze emocje: poczucie zdrady, krzywdy, ofiara, sprawca... Nie dało się tego pomieścić w jednym zespole, trzeba się było rozstać.
Więc odszedł, w pustkę. – Myślałem: „to koniec, nigdy nie przebiję się przez to doświadczenie”. Miałem poczucie, że drzwi do teatru zatrzasnęły się przede mną na zawsze. Życie zaczęło się od nowa, a właściwie skończyło się... W tym sensie to doświadczenie było też dla mnie destrukcyjne – wyznaje. Założył firmę, od sprzątania. Mycie okien w sklepach, urzędach („Miałem ustawiony jeden duży bank i byłem szczęśliwy – raz do roku myłem tam okna”). Może musiał coś przez te okna zobaczyć.
DAWAĆ: ekonomia i idea
„Załóż jadłodajnię dla bezdomnych” – powiedział mu wtedy tybetański lama. –
Byłem pokiereszowany, poturbowany a on coś we mnie poruszył, przywołał jakąś odległą pamięć. Natychmiast poczułem, że to ten kierunek – wspomina. Później otworzyli z Anną jadłodajnię w Lublinie. Za Cukrownią to się nazywało. –
Anna dała mi zielone światło, powiedziała: „OK, to ja się zajmę ekonomią, ty zajmij się ideą”. Utrzymywała mnie przez dwa, trzy lata. Dzięki niej wszystko ponownie stało się możliwe, zawsze była prawdziwym światłem w moim życiu. Kiedy było jej już naprawdę ciężko, obiecywałem: „Zwrócę ci to kiedyś. Pewnie nie w sensie finansowym, ale tak, żebyś miała poczucie, że to nie był stracony czas”.
Chciałby otworzyć tysiące jadłodajni, na świecie. Bo ma taką potrzebę. Marzenie. Nie wyobraża sobie inaczej. – Jeżeli znajduję w swoim życiu pewien nadmiar, na przykład mam w kieszeni więcej, niż potrzebuję, albo pojawia się jakaś nadwyżka czasowa, to chciałbym to spożytkować z korzyścią dla innych. Mam głębokie przeczucie, że na takiej właśnie zasadzie zbudowany jest kosmos – na nieustannej, harmonijnej cyrkulacji między jego elementami. Jeśli pomagam, dołączam do gigantycznego planu, zyskuję sens obecności tutaj.
WYBIERAĆ: żywioł i efekty uboczne
Teatr wybrał mu się sam, w 16. roku życia. Gdy zobaczył Apocalypsis cum figuris Grotowskiego. – Chodziło o to, co działo się podczas spektaklu z Ryszardem Cieślakiem grającym Ciemnego. Był w niezwykle pięknym stanie uniesienia, otwarty na wszystko, co może się w człowieku zadziać. Pozwolił, żeby coś go zagarnęło, nie krępował się. To było żywiołowe, ogniste... Zobaczyłem, że jest ujście dla bezbrzeżnej wrażliwości. Chyba to mnie tak zafascynowało – że jest ujście. Kiedy po latach prowadził warsztaty teatralne, nic nie wskazywało na to, że doprowadzi go to do Pieśni Kozła. Prezentowali techniki wokalne i ruchowe, sięgali do archaicznych kultur, języków. Przyciągali utalentowanych aktorów – ze Skandynawii, Anglii, Francji... Aż nagle okazało się, że są teatrem. Wszystkie te laury, które przyszły... Nie szukali tego, nie planowali, to tylko efekty uboczne. Bo „na każdy natychmiastowy sukces pracuje się przynajmniej 15 lat”. Ale faktem jest, że za każdym z nich stoją konkretne wybory: tego chcę, a to mnie nie interesuje. – Nagrody, porażki – to nie jest realne. Realne są wybory.
DOŚWIADCZAĆ: świat i dziennik
Niezwykłe spotkania, podróże – to jego uniwersytety. Jeździ tam, gdzie spotyka ludzi, którzy go głęboko dotykają. Gdzie może wejść, poczuć. Jak wtedy, kiedy trafił w Singapurze do miejsca z szyldem „sklep buddyjski”. 15–20 półek zapełnionych fallicznymi rzeźbami – z kości słoniowej, drewna, z muszli oceanicznej, ze złota... Zachwyciła go drewniana figurka modlącej się kobiety – też w kształcie fallicznym, z wymalowanymi modlitwami i mantrami. Zdziwił się, że kosztuje 2 tysiące dolarów... Na co sprzedawca mnich: „to, co widzisz, nie jest tym, co widzisz”. Podniósł koszulę – miał przy pasku ze 30 takich fallusów różnej wielkości. Po czym odwinął rękaw koszuli, wyjął spod stołu tasak i zaczął nim rąbać sobie rękę. Nie pociekła nawet strużka krwi, ani śladu zadrapania! – Jaki rodzaj literatury mogę do tego znaleźć? To się wydarzyło na moich oczach. Reszta mnie nie interesuje. Ma też dużą potrzebę podróżowania w głąb siebie. Dziennik. Można coś sobie wyklarować, nazwać, oswoić. Nie oswoił śmierci. Poznał ją już w dniu urodzin – zagrożony uduszeniem pępowiną w brzuchu matki, otarł się o śmierć kliniczną. – Obcowanie z tamtą możliwością, która wcześniej czy później powróci, to dla mnie niezwykle ważna sfera. Kultura przesycona jest lękiem przed śmiercią – najlepsze, co można zrobić, to z nią obcować. To pozwala brać czynny udział w spektaklu życia. Paradoksalnie rodzić się na nowo.
WYBIERAĆ: alienacja i równowaga
„Masz wybór, nieustannie masz wybór” – dostał to w dzieciństwie od rodziców. Dar. Wtedy go nie docenił – czuł się wyalienowany, kiedy inne dzieci szły do pierwszej komunii, na lekcję religii. Ale ojciec powiedział:
„nie chcę ci niczego narzucać, wybierzesz świadomie jak dorośniesz”. –
Ilu z nas żyje i wie, że ma nieustannie wybór? Większość daje się zamknąć w klatkach własnych emocji, w wyobrażeniach, oczekiwaniach, obsesjach – zachowują się, jakby gniew czy zazdrość przychodziły z zewnątrz. A tak naprawdę w każdą sytuację wmontowany jest wybór – tylko od nas zależy, czy z tego skorzystamy.
Po latach świadomie wybrał buddyzm. Z pełnym szacunkiem dla innych religii. – To bzdura, czego uczyli mnie w szkole – o jednej religii przewyższającej pozostałe... I nazywa religie medycyną świata: każda leczy inny organ Ziemi, inną jej część. – Człowiek na różne sposoby szuka równowagi z wszechświatem...
DAWAĆ, WYBIERAĆ, DOŚWIADCZAĆ
Stworzył Brave Festival – zaprasza artystów pragnących ocalić swoje kulturowe i duchowe dziedzictwo przed agresywną cywilizacją, kulturą masową, komercją... Dochód przekazuje na finansowanie projektów organizacji charytatywnej ROKPA ze Szwajcarii. Uważa, że działalność charytatywna i artystyczna są sobie bardzo bliskie poprzez dawanie. Że teatr jest jak zupa dla bezdomnych – też odżywia, wzbogaca. Chciałby dać innym poezję, świętość – rzeczy, które zatracamy w powszedniości. Ludzie za mało dają, zapominają o tym, że prawdziwa satysfakcja pochodzi z dawania. A teatr to misja. Dlatego warto pojechać na Syberię po archaiczne pieśni lamentacyjne (do „Mackbetha”). Warto wyprawić się do Australii, nie zważając na monstrualne pająki, by usłyszeć po spektaklu od wiekowego Aborygena, że właśnie obejrzał opowieść o swoim życiu.
Żeby dać widzowi „coś przenikającego”, zbudować dobrą rolę, trzeba najpierw pozdejmować z siebie mnóstwo masek. To boli, ale też uszczęśliwia. Oczyszcza. – Podczas procesu teatralnego odkrywamy rzeczy, których nigdy nie dowiedzielibyśmy się o sobie w codziennym mlaskaniu jęzorem. I tym jest dla mnie teatr. Nie zrobiłem uniwersytetów, bo nie było tam możliwości poznania ani siebie, ani drugiego człowieka. Bo brakowało doświadczenia, a człowieka można poznać tylko w doświadczeniu.
Pracując nad przedstawieniem, szuka zestrojenia – z innymi osobami, z postacią, z różnymi częściami siebie... Aż wszystko zacznie się przenikać: ruch, pieśń, słowo, wyobraźnia, emocja, czasem całe życie. – W moim teatrze otwieramy się na przepływ między wszystkim, co istnieje, dzięki czemu również widz może się otworzyć. To działa na zasadzie rezonansu. Magii. Potrzebne jest ugruntowanie, bycie tu i teraz. Wtedy można wybierać: być twórcą kolejnego momentu, użyć dowolnego narzędzia, poruszyć się w dowolną stronę. Grzegorz Bral ur. w 1961 roku w Gdańsku. Reżyser, aktor, pedagog. Założyciel (wraz z Anną Zubrzycką) wysoko cenionego na świecie alternatywnego teatru Pieśń Kozła. Jego spektakl „Kroniki – obyczaj lamentacyjny” zdobył w 2004 r. trzy główne nagrody na słynnym Festival Fringe w Edynburgu. Założyciel i dyrektor artystyczny Brave Festival – przeciw Wypędzeniom z Kultury (organizowanego corocznie we Wrocławiu od 2005 r.). Od stycznia ubiegłego roku dyrektor artystyczny warszawskiego teatru Studio. Uczy technik aktorskich w Polsce i za granicą, m.in. na Wydziale Dramatycznym Manchester Metropolitan University.