Pamiętacie „Alfa” i te setki jednakowych familijnych seriali z łysawym tatuńciem, roztropną mamą i pocieszną gromadką dzieci, które oglądało się w sobotnie wieczory na Dwójce? I te mglisto-pyliste czołówki, na których bohaterowie wybuchają śmiechem, dziwują się, krygują i klepią po plecach?
Niedawno fan „Breaking Bad” pokusił się o parodię tej konwencji i w podobnej tonacji zmontował najbardziej niewinne urywki serialu. No, myślałby kto. Łysy Walter, urocza mamusia, Jessie jako pocieszny przyjaciel domu, pałaszowanie płatków śniadaniowych i łzy wzruszenia nad błotnistym tortem.
Tyle że pan White w ciągu pięciu sezonów serialu wystrzelał kilka osób, kilka rozpuścił w beczce, nieomal otruł małe dziecko i wysadził w powietrze naczelnego diabła regionu El Paso, przejmując jego pozycję i stając się diabłem numer 1. Jeśli trzeba będzie, Walter zabije każdego, kto stanie mu na drodze. Ewolucja sfrustrowanego nauczyciela chemii, który zmienia się w bezwzględnego właściciela imperium narkotykowego, świetnie pokazuje drogę, jaką przeszły struktury narracyjne amerykańskich seriali. Z klimatów familijnych niedostatków i nieporozumień przenosimy się wprost do piekła. Możemy krok po kroku obserwować degenerację jednostki, którą początkowo motywuje do działania troska o rodzinę, a gdy poziom krytyczny zła zostanie przekroczony – już tylko niespełnione ambicje, chciwość i pycha. Widz może z bliska obserwować jak puszczają wszelkie hamulce, a najbardziej podłe czyny znajdują równie podłe wytłumaczenie. Największy twist jest jednak w sposobie budowania postaci – widz, mimo spiętrzenia zbrodni, nie przestaje się identyfikować z bohaterem. Im bliżej jest zła, tym mniej atrakcyjna jawi się koncepcja moralnego oczyszczenia i kary za zbrodnie. Ciężka jest ręka, która ściera z policzków bryzgi cudzej krwi. Ale trzeba żyć dalej. Jest interes do zrobienia.
Interesująca to zmiana – my, widzowie, nie mamy już do czynienia z bohaterami moralnie ambiwalentnymi, lecz z ludźmi, którzy mają wielkie ambicje, pociągają za wszystkie sznurki i są fascynujący w swojej niegodziwości. Do tej pory tego typu bohaterowie istnieli po to, żeby dobrał im się do skóry wybitnie szlachetny główny bohater, z którym mógłby identyfikować się widz, czekając na przywrócenie moralnego ładu. Ale nowe seriale zachęcają widza, by przykleił się do zła. By stał za plecami diabła. Znakomicie widać to w serialu „House of Cards” – „Dom z kart” – gdzie główny bohater nie ma żadnych moralnych skrupułów, a wszelkie swoje zamiary i motywacje tłumaczy, zwracając się wprost do kamery, jak aktor, który stoi na scenie i - ignorując czwartą ścianę - nawiązuje kontakt z widownią. Kevin Spacey, gwiazda „House of Cards”, stworzony jest do ról inteligentnych diabłów, którzy w białych rękawiczkach sprzątają przeszkody na swojej drodze. Bohater wprawdzie miewa makbetowskie wyrzuty sumienia, ale w jego poczynaniach pobrzmiewają raczej słowa Iwana Karamazowa: „Jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno”.
W finałowej scenie serialu „American Horror Story. Asylum” dwie główne bohaterki – kobiety, które przeszły piekło tyleż dosłownie, co w przenośni – stają naprzeciwko siebie. Jeszcze nie wiedzą, co je czeka. Siostra zakonna, grana przez Jessicę Lange, wypowiada kwestię, która podsumowuje serial: „Jeśli spojrzysz złu w oczy, zło odpowie ci spojrzeniem”. To wymowny zwrot w stronę widza: „Widzisz to, co chciałeś zobaczyć”. Alf zestarzał się i zdechł. Pełna chata stoi pusta. Chcemy seriale pełne zła, krwi i przemocy. Oczywiście, miło by było, gdyby za zbrodnię czekała kara. Ale nie oglądamy już seriali dla morału, czekając aż dobro zatriumfuje nad złem. Czasem wystarczy tylko patrzeć, jak świat płonie.