Wyjeżdżając z Wiednia trzeba kierować się na Brno. Przez pewien czas jedzie się autostradą, a potem luksusowa droga kończy się i przez kilkadziesiąt kilometrów, do samej czeskiej granicy, prowadzi zwykła asfaltówka.
Ale jest piękna, bo mija się winnice i czyste, zadbane, austriackie wioski. Potem jest Mikulov, a po nim Brno. Po przejechaniu kilkunastu wsi, miasteczek, rond, skrzyżowań, wzięciu ostrych zakrętów, wjeżdża się do Svitav. Za Svitavami stoi drogowskaz do Kłodzka. Jeszcze godzina zakrętami w górach i jesteśmy na granicy, w Boboszowie. Mały znak informuje, że to Polska właśnie.
Dawniej, a nie było to w sumie aż tak dawno temu, kilku pracowitych pograniczników zaglądało do paszportów, celnicy sprawdzali bagażniki. A teraz jest luzik. Bogu dziękować. Z Boboszowa do Kłodzka jest czterdzieści siedem kilometrów. I wjeżdżamy do miasta szczególnego, administracyjne należącego do Dolnego Śląska, ale historycznie nie mającego wiele ze Śląskiem wspólnego. Pomijając wszelkie zawiłości, pisząc skrótowo i prosto: Kłodzko, jak i cały obszar na południe, to kawałek Czech. Czesi też mają kawałek historycznej Polski u siebie, a nawet połowę Cieszyna, więc jakąś równowagę w przyrodzie chciał Stalin po wojnie wymyślić.
Kłodzko, jak i jego okolice, to miejsca dla mnie wyjątkowo ważne. Urodziłem się po drugiej stronie Gór Sowich, na terenie Śląska właściwego, lecz Ziemia Kłodzka, to ciągle moja okolica i tereny, na których umiejscowiłem akcję debiutanckich opowiadań. Wiadomo, wspomnienia z dzieciństwa są najsilniejsze. Pisze się swobodnie, choć jak to z debiutami bywa, coś zawsze zgrzyta, jakieś potknięcia, niejasności. Bez debiutu nie ma dalszej drogi. Bez pierwszego tankowania nowe auto nie ruszy.
Od opublikowania juwenalnych wprawek minęło sporo czasu. Dopiero teraz, jako pisarz, mogłem zaprezentować się na starych śmieciach. Właśnie w Kłodzku miało miejsce zakończenie międzynarodowego konkursu na opowiadanie pt. „Obcy w moim mieście”. Wybrano dwóch zwycięzców. Oczywiście, musieli na głos, z publicznością w tle, przeczytać swoje teksty. Poszło gładko. I z czytaniem, i z dyplomami, czekami, gratulacjami, wywiadami etc. Na sam koniec miała miejsce godzinna "przepytywanka" pisarza z dorobkiem. Wyspowiadałem się w miarę szczerze. W miarę, bo pewne rzeczy i tak chcę zabrać ze sobą do grobu. Zresztą, pokażcie mi prawdomównego pisarza... Jeśli taki jest, chciałbym go poznać i akurat nie o literaturze z nim porozmawiać.
No dobrze, w Kłodzku skłamałem. Prowadząca spotkanie zapytała mnie: Co doradziłbyś naszym laureatom, którzy pewnie teraz nie mają zamiaru przestać pisać? - Nie bać się, odpowiedziałem. Ton mego głosu był autentyczny, lecz każdy psycholog mógłby mnie równie dobrze zapytać. - Jest pan o tym stuprocentowo przekonany? Nie, nie jestem. Dlaczego? Bo po każdej następnej książce czuję się jak debiutant. Boję się. Ta niepewność, paradoksalnie, daje mi pewność, że ciągle się uczę. Proza doskonała? Nie ma takiej. Ale niektórym udało się do niej zbliżyć. Też kiedyś chciałbym.