„Jest takie miasto gdzieś pomiędzy Srebrną Górą, Ziębicami, Niemczą a Bardem. Miasto szczególne, właśnie tu stoi krzywa wieża. Są tylko takie dwie na świecie, ta druga jest we Włoszech. To tutaj grasowali na cmentarzu pijani grabarze, składając postacie z poszatkowanych nieboszczyków. Historia opisana w jednej z londyńskich gazet zainspirowała wyobraźnię angielskiej pisarki, która stworzyła postać Frankensteina, używając w tytule powieści dawnej niemieckiej nazwy miasta. Ząbkowice Śląskie...”
Ten fragment, to część opowiadania, które dawno temu napisałem. Nie opisuję w nim Frankensteina, opisuję Kwiecię i jej obsesję, związaną ze zbieraniem przeróżnych aniołków.
Ząbkowice są mi bliskie. Tam zdawałem maturę i tam kilkanaście razy całowałem glebę w związku z przedawkowaniem piwa „Żywiec”- napoju w tamtych czasach wręcz endemicznego. Okazuje się, że również w tamtych czasach, i w tym samym miejscu, glebę całował pewien Krzyś. Krzyś, był liderem grupy punkowej, noszącej wdzięczną nazwę „Mechaniczne ramię żółtej koparki”. Poznaliśmy się dopiero po wielu latach. W ręce Krzysia wpadła książka, o której wyżej mowa. Krzyś zdobył mojego maila i napisał w nim wzruszające zdania. A Krzyś pisać potrafi. I nie tylko zdania wzruszające. W każdym razie, obojętnie obok tych zdań nie da się przejść. Do tego stopnia, że spece od mowy wiązanej dali kiedyś Krzysiowi ważną nagrodę imienia jakiegoś ważnego Austriaka. Był dyplom, ścisk graby oraz kasa.
No i był Kraków. A w Krakowie są dorożki i dorożkarze. Byli też kiedyś zaczarowani dorożkarze i zaczarowane dorożki. W jedną z nich wsiadł Krzyś. Krzyś miał kieszenie pełne forsy, więc kazał się wozić i...zasnął w zaczarowanej dorożce. Zaczarowany dorożkarz woził Krzysia do rana, a potem przedstawił mu rachunek, który wynosił połowę nagrody imienia tego znanego Austriaka. Za połowę drugą, po godzinach kilku, Krzyś nabył volkswagena Garbusa i wrócił nim na Śląsk, Dolny zresztą. Potem Krzyś napisał jeszcze kilka tomików, które również zebrały pochwały, nie tylko znawców mowy wiązanej. Lecz nie wsiadał już do dorożek zaczarowanych. Sprzedał Garbusa, ukończył kulturoznawstwo, scenopisarstwo w łódzkiej Filmówce, przesiadł się do volkswagena Polo, ożenił, spłodził dwóch synów, a ostatnio wymienił Polo na Skodę wypasioną.
I urósł mu brzuch? Stracił ikrę? Nic z tych rzeczy! Dalej tworzy. Jego pióro nie ma nic wspólnego z mechanicznym ramieniem żółtej koparki. Jest lekkie i zabawne, pełne radości życia, choć punkowy pazur wciąż ostro potrafi poprzecinać gary. W moich rękach, i z dedykacją, obraca się mandala pod tytułem „Budda Show” . Najnowszy tomik poezji autorstwa Krzysztofa Śliwki został wydany w Poznaniu nakładem Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury. „Hubi, mix punkowej dzikości i buddyjskiej radości, czyli kilka pustych historyjek ku pokrzepieniu serc - Śliwa”. Historyjki puste nie są. Są więcej niż... pełne? Z resztą dedykacji zgadzam się, Panie Autorze. „Budda Show" - piękny pokaz niewinności pisania - pulsuje marzeniem młodości, erotyczną radością i prawdziwie beztroskim rozkołysaniem słów. Choć oczywiście świat, który Śliwka pokazuje, już taki beztroski nie jest, bo dzieją się tam sprawy, które każą pytać "Czy w (…) /Smutnych źrenicach nie odbijają się kły wilków?”. Tak napisała o tomiku Anna Kałuża. Nic dodać, nic ująć. Tylko czytać!