A jednak można się we mnie zakochać. Inspirujący fragment książki „Niezniszczalny. Rozmowa z Łukaszem Krasoniem ” - o miłości, która nie zna ograniczeń.
Anna Matusiak: Przypomnijmy, że twoi rodzice mieli wtedy na głowie nie tylko ciebie, ale i drugie dziecko z niepełnosprawnością.
Łukasz Krasoń: Tak, mieli też mnóstwo swoich spraw: gospodarstwo, pracę, dom. Dlatego mieszkanie w Warszawie czy codzienne dojazdy nie wchodziły w grę. Studia hybrydowe były jedynym rozwiązaniem. (…)
Z pewnością masz talent do ubierania myśli w słowa. Rozwijałeś go jakoś? Czytałeś poradniki, poznawałeś jakieś techniki?
Jak to powiedzieć, żeby nie zabrzmieć zbyt samochwalczo… Zawsze unikałem zaciągania się myśleniem innych ludzi. Nie chciałem iść w ślady tych wszystkich szkoleniowców czy mówców motywacyjnych, którzy cytują Briana Tracy’ego, Tony’ego Robbinsa i innych tuzów. Oni są świetni, ale to ich perspektywa. A ja mam swoją. Bazuję na własnych historiach, na własnym życiu. Nie muszę czytać, żeby wiedzieć, co chcę przekazać.
Miałem jedno tygodniowe szkolenie w Polsce. To była ciekawa historia. Na tym szkoleniu pojawiłem się dzięki mojemu pierwszemu przemówieniu w liceum. Byli tam wszyscy, nawet telewizja regionalna. Robili reportaż o absolwencie, który coś osiągnął. Wyciąłem sobie ten materiał – nielegalnie! (śmiech) – i wrzuciłem na Facebooka. Filmik obejrzał Mariusz Szuba, szkoleniowiec. Napisał do mnie prywatnie i od razu zaprosił na warsztaty storytellingu w Konstancinie. Tygodniowe, kosztujące wiele tysięcy złotych, co było dla mnie wtedy kosmiczną kwotą. Zaproponował, żebym przyjechał za darmo, bo coś we mnie dostrzegł. I to była jedna z niewielu okazji, kiedy rzeczywiście miałem formalną naukę przemawiania. Cenne doświadczenie. Reszty nauczyłem się sam, metodą prób i błędów. Obserwowałem, co działa na ludzi, ale przede wszystkim kierowałem się tym, jak ja chciałbym, żeby do mnie przemawiano. Mój ideał? Zamykam oczy i widzę dziadka siedzącego przy kominku, opowiadającego historie wnukom. Życiowe, autentyczne, prosto z serca. To moja droga.
To podczas studiów poznałeś Małgosię, swoją pierwszą żonę?
Studia hybrydowe dają swobodę, nikt mnie nie zmuszał do bycia w konkretnym miejscu w konkretnym czasie, do jakiegoś reżimu, więc uczyłem się we własnym tempie. I szukałem sobie różnych dodatkowych zajęć. Oczywiście rozwijałem pasję do programowania, grafiki komputerowej, tworzenia stron. Zarabiałem, przyjmowałem zlecenia. Szukałem też miejsc, gdzie mógłbym zainwestować. Cały czas miałem z tyłu głowy przekonanie, że muszę mieć pieniądze, żeby kiedyś się wyrwać z domu. Oszczędzałem. Na jednej z grup w sieci poznałem MLM, multi - level marketing. W tamtym czasie wydawał mi się szansą na rozwój.
Na tej grupie mieliśmy czat. Pewnego dnia dołączyła do nas dziewczyna, która potrzebowała pomocy ze stroną internetową. Pomyślałem, że jej pomogę. Wszak mam dobre serce. (śmiech) Jej problem okazał się dość banalny, łatwy do rozwiązania. Ogarnąłem w dwie minuty. Podziękowała mi. Następnego dnia ja zagadałem i tak zaczęliśmy do siebie pisać. Szybko okazało się, że spędzamy ze sobą wiele godzin każdego dnia. Nasza relacja mocno się rozwinęła. Po kilku miesiącach, podczas jednej rozmowy pełnej śmiechu, Małgosia mi przerwała i powiedziała:
„Łukasz, wiesz co? Jesteś chłopakiem, w którym mogłabym się zakochać”. Od razu się rozłączyłem. Wtedy już rozmawialiśmy na słuchawkach, nie na czacie, więc po prostu się rozłączyłem. Wiedziałem, że nadszedł moment, kiedy ona musi się dowiedzieć o mnie wszystkiego. Nie tylko tego, że jestem zabawny, potrafię doradzić, pomóc, ale też tego, że jestem na wózku.
Czyli wcześniej nie znała prawdy o twoim zdrowiu?
Nie. Nawet gdy prosiła o moje zdjęcie, to wybierałem takie, na których nie było widać wózka. Pamiętam, że kiedyś nie miałem co jej wysłać, więc znalazłem zdjęcie, gdzie w tle było widać rączkę od wózka. I co zrobiłem? Wygumkowałem ją w Photoshopie. Teraz sztuczna inteligencja zrobiłaby to w sekundę, ale ja wtedy siedziałem nad tym dłuższy czas. Tego samego dnia, wieczorem, znów się z nią połączyłem. Powiedziałem jej: „ Jest coś, czego o mnie nie wiesz. Jestem na wózku. I to nie działa tak, jak myślisz”.
Byłeś przerażony?
Bałem się ogromnie. Wcześniej wielokrotnie przeżywałem to samo: kiedy dziewczyna dowiadywała się, że jestem osobą z niepełnosprawnością, nagle przestawałem być „tym uśmiechniętym”, „tym zabawnym” czy „tym pomocnym”. Znikałem jako człowiek, a stawałem się gościem na wózku, którego z automatu trzeba odrzucić. Bo to nie jest dobra partia. Więc tak, bałem się cholernie. Zanim w ogóle zdecydowałem się na tę rozmowę, musiało minąć kilka godzin. Kiedy już jej to powiedziałem, Małgosia szybko zakończyła rozmowę. Dla mnie to był oczywisty sygnał, że stało się to, czego się obawiałem najbardziej. Cały dzień się do mnie nie odzywała, co było dziwne, bo wcześniej zaczynaliśmy dzień razem i razem go kończyliśmy. W końcu jednak zadzwoniła. Byłem tak wystraszony, że nawet nie powiedziałem „cześć”. Przez chwilę panowała cisza, ale potem, jakby nigdy nic, usłyszałem: „Cześć, co tam?”. Po czym dodała: „Łukasz, nic się nie zmieniło. To nie ma dla mnie znaczenia. Wciąż jesteś facetem, w którym mogłabym się zakochać. Teraz może nawet bardziej”. Te słowa zawróciły mi w głowie. Poczułem, że przed Małgosią mogę się naprawdę otworzyć.
Mogłem jej opowiedzieć, jak wygląda mój dzień, mogłem w końcu włączyć kamerkę. Moje zdrowie przestało być ograniczeniem, strach zniknął i spędzaliśmy ze sobą jeszcze więcej czasu.
Tyle że co innego być facetem na wózku, a co innego mieć chorobę genetyczną, która będzie postępować. To chyba jednak zmienia perspektywę?
Wtedy w ogóle o tym nie myśleliśmy. Sam fakt, że jestem na wózku, że nie mogę unieść ręki, że trzeba mnie podnieść, przesadzić – to już było tak dużo, że postęp choroby raczej nie zaprzątał nam głowy. Trudno sobie wyobrazić, że może być jeszcze gorzej. Ale jak spojrzę na siebie sprzed tych czternastu lat… Cóż… Wiele bym dał, żeby być dziś w takiej formie, jak wtedy.
Rozwijaliśmy naszą znajomość. W pewnym momencie padły słowa „kocham cię” – ciągle jeszcze przez telefon, przez Skype’a, chociaż już z kamerką. Kiedyś opowiadaliśmy sobie o najpiękniejszych momentach w naszym życiu. Wspomniałem o moim wyjeździe do Barcelony z bratem, tatą i kolegą. Z zachwytem mówiłem o tym, jaki panuje tam świetny klimat, jakie jest pyszne jedzenie, piękna architektura, no i że to wszystko jest dostępne dla kogoś takiego jak ja. Widocznie mówiłem z wielkim entuzjazmem i bardzo obrazowo, bo Małgosia nagle powiedziała: „Łukasz, to wyprowadźmy się razem do Barcelony!”.
Żartujesz? Przecież to szaleństwo!
Bynajmniej. Bez wahania odpowiedziałem: „Dobra. Zróbmy to!”. A kiedy to powiedziałem, zaczęło do mnie docierać, co właściwie zrobiłem. Że to może być jednak spore wyzwanie.