56 kilogramów (w końcu okazja, żeby się pochwalić), jednostki alkoholu przy czytaniu książki – 0 (bo czytałam na zlecenie redakcji, więc była to praca), minuty spędzone na myśleniu o tym, żeby się napić, bo na trzeźwo nie da się tego czytać – 254.
Pewnie już domyślacie się, jaka to książka. Nowa Bridget Jones! Kiedy redakcja zwróciła się z pytaniem, czy chcę o niej napisać, w ciemno powiedziałam: „tak!”. Bo czy może być lepszy pomysł niż łączenie pracy z przyjemnością? Dostałam książkę. Helen Fielding „Bridget Jones. Szalejąc za facetem”. Rzuciłam się na nią natychmiast. Szybko poczułam, jak narasta we mnie irytacja. Rozczarowanie. Złość, że muszę dobrnąć do końca.
Bynajmniej, nie piszę tego, żeby was zniechęcać. Dobrze wiem, że nie mam takiej mocy. Są książki, którymi każda z nas chce się rozczarować na własną rękę, więc mogę pisać spokojnie o swoich uczuciach. Zresztą nie było tak strasznie, bo jak przebrnęłam przez dwie trzecie książki, to trochę zaczęłam się wkręcać. Albo dlatego, że było już z górki i widziałam światełko w tunelu, albo dlatego, że końcówka jest lepsza, bo Bridget nieco mądrzeje, choć akcja nadal jest dość irytująca. Toczy się według dobrze znanych reguł i od początku można przewidzieć zakończenie. Pistolet, który pojawia się w pierwszym akcie, w ostatnim, oczywiście, wypala, a w dodatku nie jest to zwykły pistolet, lecz nadzwyczajny, i każda by taki chciała, ale nie będę zdradzać tego, na co same wpadniecie na długo przed końcem.
Liczba uśmiechów podczas czytania – 3, parsknięcia śmiechem – 1 (gdy perfekcyjna Nicolette gubi swój perfekcjonizm i wysyła do rodziców innych uczniów mail, którego temat brzmi: „Zasrany szkolny koncert”, a dalej informuje, że ma w dupie, kto przyniesie ciasto bakaliowe, a resztę to już sobie same przeczytajcie), żywiołowe wybuchy śmiechu – 0.
Niewiele, jeśli wziąć pod uwagę, że książka ma ponad 500 stron i w założeniu cała jest śmieszna i w każdym zdaniu, poza momentami, kiedy Bridget wygłasza wzniosłe monologi i opowiada nam o tęsknocie za Markiem, który zginął, i przekonuje, że po tych doświadczeniach jest już inną osobą. Nie jest. Mam wrażenie, że w ogóle nie jest osobą, tylko zbiorem gagów, które są zabawne o tyle, o ile mogą bawić wciąż te same żarty. Nie mogą. To, co było śmieszne w „Dzienniku Bridget Jones”, straciło świeżość. Pozostała nieznośna przewidywalność wszystkiego. Jeśli Bridget zaczyna coś robić, to na pewno zaraz się ubrudzi, tusz jej się rozmaże, kanapki rozsypią, czekoladki rozdepczą, no wiadomo, że poślizgnie się na skórce od banana, ale i tak z każdej opresji wyjdzie zwycięsko. Nowe przygody Bridget są raczej niewielkiego kalibru. Wydarzeniem roku są wszy przyniesione ze szkoły przez dzieci, a oprócz tego ciągła walka z wagą, jedzenie byle czego i karmienie byle czym dzieci, poznawanie nowych facetów oraz pierdzenie i rzyganie, stanowiące główny temat SMS-ów, które Bridget wymienia z kochankiem.
Powrót Bridget Jones to jak spotkanie po latach kogoś, z kim w młodości łączyły nas wspólne przeżycia. Na początku wybuch euforii, poczucie, że świetnie się znamy, nurkujemy w zabawne wspomnienia, co chwila wybuchamy śmiechem: „a pamiętasz?”, „pamiętam!”, i rozmowa toczy się wartko. Ale gdy wspólne wspomnienia się wyczerpią, czasem okazuje się, że nie mamy już o czym rozmawiać.
Co się stało z Bridget Jones? Dlaczego dzisiaj do mnie nie trafia? Gdy miała trzydzieści parę lat i była singielką, jej zmagania ze światem, pragnienia i rozterki były bliskie milionom kobiet. Miotała się tak jak my, słysząc tykanie zegara biologicznego. Dziś ma ponad pięćdziesiąt lat, więc znowu jest w moim wieku (no dobra, jest kilka lat młodsza), ale nasze drogi się rozeszły. Bo Bridget została tam, gdzie była. Tkwi uwięziona w ciasnej klatce marzeń o facecie, który odmieni jej życie.
Co robiłaś, kochana Bridget Jones, kiedy inne kobiety dojrzewały? Podejrzewam stan hibernacji. I choć po obudzeniu świetnie sobie radzisz w Internecie i na portalach randkowych, to przespałaś bardzo ważny czas, w którym kobiety w pewnym wieku dojrzewają (no w każdym razie niektóre, i mam nadzieję, że jest ich większość).
Bridget zachowuje się jak nastolatka. Ciągle niepewna, waha się, szuka porady, konsultuje każdy krok z przyjaciółmi (którzy także zapomnieli dojrzeć). Właśnie dlatego może spotykać się z 29-letnim chłopakiem i świetnie się bawić pierdzeniem oraz rzyganiem. Ten romans nie jest żadną rewolucją czy walką ze stereotypami. Tu nie chodzi o docenienie kobiecej dojrzałości. Bridget wzmacnia raczej kult młodości, a może bardziej infantylizmu. Świetnie wychwytuje to młody kochanek w SMS-ie do Bridget:
„Wyglądasz młodziej i zachowujesz się młodziej niż wszystkie kobiety, które poznałem w życiu (łącznie z moją siostrzenicą, która ma 3 lata)”.
No i co powiecie? Która z nas zasługuje na taki komplement? Jeśli to jest komplement, bo moim zdaniem nie jest. Zamiast dojrzałej kobiety Helen Fielding stworzyła dziewczynkę o bardzo małym rozumku, która nie ma kontaktu ze światem. Jest pogrążona w swoim życiu osobistym i nic innego jej nie obchodzi. Żadne zdarzenia z zewnątrz nie mają do niej dostępu. Widzi jedynie tyle, ile można zobaczyć znad zazdrostki w kuchni lub z okien samochodu w drodze po dzieci.
Czytając tę książkę, czułam, że się duszę. Musiałam robić przerwy, żeby sprawdzić, czy świat jeszcze istnieje, bo Bridget żyje tak, jakby nie istniał. Niezależnie od tego, w ile interakcji wchodzi, żadna z nich nie wykracza poza prywatność.
Bridget nie musi pracować, bo ma pieniądze. Skoro nie musi, to nie pracuje. Gdzieś na marginesie swojego życia pisze jednak scenariusz filmowy na podstawie sztuki Ibsena, którego myli z Czechowem, błędnie zapisuje nazwisko bohaterki, a i tak znajduje się producent, który chce zrobić film. Na spotkaniach z producentem Bridget głównie SMS-uje z kochankiem, bo chyba to jest ważniejsze, prawda? Bridget nie czyta, nie interesuje się niczym, zajmuje się wyłącznie sobą i trochę dziećmi. To naprawdę jest nie do zniesienia.
Rozstania z Bridget Jones – 1. Ostateczne.