Prawdziwie udana wyprawa musi mieć w sobie coś niezaplanowanego. Coś spontanicznego. Ze swojego doświadczenia podróżniczego wiem, że najprzyjemniej wspomina się później te wszystkie przygody, które zupełnie nie miały mieć miejsca w zakładanym planie „prawdziwie udanej wyprawy”. Czasem warto puścić lejce trzymanych na uwięzi, zachowawczych pokus i dać się ponieść zefirkowi chwili. Niech się dzieje.
No, dobra. Nie przesadzajmy jednak z tą ułańską szarżą. Gdybym napisał, że nie przygotowuję się do kolejnych wypadów, najzwyczajniej w życiu bym skłamał. Pewnych rzeczy nie warto zostawiać samym sobie. Spróbujmy zatem przedstawić kilka spraw, które warto przemyśleć przed wyprawą w egzotykę. Lekturę polecam zwłaszcza tym, którzy dopiero zaczynają i szukają porad. Pamiętajcie kochani, najważniejszy będzie styl, który sami sobie wypracujecie. To jednak przyjdzie z czasem. A co robić na samym początku? Sam podpatrywałem innych. Zatem teraz nie będę egoistą i nie będę trzymał w sekrecie tego wszystkiego, czego z czasem, i z kolejnymi udanymi powrotami do domu z dalekich stron, udało mi się nauczyć.
Wybór destynacji
Pełna dowolność. Posłuchajmy serca. Polecam nie wczytywać się w tej fazie zbyt głęboko w przewodniki. Na to przyjdzie pora później. Tymczasem poprzeglądajmy zdjęcia. Zaprośmy na herbatę przyjaciela, który był tu i tam. Wróćmy do starych snów. Większość z nas posiada pewne dziecinne marzenia związane z pewną krainą, którą chciałoby się zobaczyć na własne oczy. Bez dwóch zdań – pakujmy się i jedźmy w pierwszej kolejności właśnie tam! Ze swojego doświadczenia wiem, że najpiękniejsza wyprawa to właśnie ta, o której śniłem najdłużej. Tak… Ona będzie smakować wybornie. Gwarantuję. Nawet jak się rozczarujemy. Dotkniemy jednak czegoś zupełnie abstrakcyjnego. Otrzemy się o wyobraźnię na styku rzeczywistości. Posmakujemy krainy z dziecinnych marzeń. Czy może być coś piękniejszego?
Jak dobrze zapakować się na wyprawę outdoorową
Przedwyjazdowe pakowanie sprzętu. Udręka. Ból. Smutny obowiązek. Gehenna. Oj, długo by wymieniać. Dobrze to znamy. „Przykro mi, nigdzie z wami nie pójdę. Czeka mnie jeszcze pakowanie” – ileż pasji w tym stwierdzeniu odmawiającym wyjścia z przyjaciółmi na herbatę! Co tu wiele ukrywać. Sami Państwo wymyśliliby pewnie z setkę podobnych pejoratywnych skojarzeń, jak te powyżej, gdy zapytamy o nastawienie do pakowania. Czy tak musi być?
Wiem. To dziwna przypadłość. Ale od kilku już lat pakowanie plecaka na kolejne wyprawy sprawia mi szczerą przyjemność. To, co tak wielu z nas kojarzy się z syzyfową pracą (bo i tak trzeba ją będzie kilka razy powtórzyć…) inaugurującą de facto czas urlopu, dla mnie jest najczęściej prawdziwą frajdą. Okazuje się, że pakując rzeczy na wyjazd, naprawdę można czerpać z tego prawdziwą radochę. Ale, ale… Z jednym zastrzeżeniem – tylko wówczas, gdy wyjeżdżamy „tam”. Kiedy bowiem przychodzi pora, by spakować się w drogę powrotną, od razu pojawia się cała masa „ważniejszych rzeczy”, które koniecznie trzeba załatwić. Pakowanie ciągnie się wówczas w nieskończoność. O tym jednak zapomnijmy. Dziś nie w głowach nam powrót. Wyjeżdżamy „tam”. I ma być na miło! Zaczynamy zatem!
Lista
Chyba największą zmorą wszystkich wyjeżdżających, przed którymi jawi się perspektywa spakowania plecaka, stoi podstawowy dylemat: nie zapomnieć, nie zapomnieć, nie zapomnieć… Nie zapomnieć czegoś istotnego. Zwłaszcza, gdy wyjeżdżamy z domu na kilka tygodni, a nawet miesięcy. Praktyka czyni mistrza. Z pewnością ci, którzy pakują swoje plecaki kilka razy do roku, mają już określone nawyki zabierania tzw. „niezbędników”. Co jednak z tymi, którzy mają mniej szczęścia i wyjeżdżają sporadycznie. Albo z tymi, którzy swoją „podróżniczą pasję” dopiero rozpoczynają? Mając jakieś tam skromne doświadczenie w organizowaniu różnego rodzaju wypraw, chciałbym delikatnie zaproponować kilka osobistych wskazówek, które – w co mocno wierzę – zamienią smutny dotychczas obowiązek pakowania w całkiem udaną formę spędzania czasu. A zatem… Po pierwsze – podstawowa zasada: zaplanujmy listę rzeczy. I to – warunek konieczny – na kilka tygodni przed samym wyjazdem. Wiem, że to zabrzmi naiwnie, ale ja robię tak do kilku lat i – wierzcie lub nie – od tamtej pory nie udało mi się nie zabrać na wyprawę żadnej z niezbędnych mi rzeczy. Owy okres kilku tygodni przed wyjazdem sprzyja z co najmniej kilku względów. Przede wszystkim, nasza głowa jest wówczas zupełnie wolna od stresu, z którym często wiąże się zbliżający się termin wyjazdu. Najczęściej, gdy do wyprawy pozostaje kilka dni, lista spraw, które trzeba załatwić, rośnie w zastraszającym tempie. Nikomu wówczas nie w głowie przygotowywanie jakiejś tam listy rzeczy. Ważniejsza jest wiza, załatwienie kontaktu do lokalnego przewodnika, czy zakupienie adaptera-przejściówki do gniazdek elektrycznych. Poza tym te dwa-trzy tygodnie przed wyjazdem (przynajmniej tak jest u mnie) wiążą się z tym najbardziej „uduchowionym” okresem przedwyjazdowym. Wówczas jest jeszcze czas na swobodne, niczym nie skrępowane planowanie. Na pozytywne, czasem wręcz naiwne wyobrażenia, jaki to fantastyczny wyjazd nas czeka. Wtedy lista takich rzeczy do spakowania powstanie w try miga. Ostatnia sprawa to czas. Mając owe kilka tygodni, mamy czas, by dopisywać kolejne rzeczy, które – nie ma zmiłuj, to się musi zdarzyć – zapomnimy uwzględnić podczas pierwszego zapisu. Przez trzy tygodnie jest naprawdę mała szansa, że czegoś nie zapiszemy. Wystarczy mieć taki plik na pulpicie i gdy tylko coś się nam przypomina, dopisywać do listy. Po trzech tygodniach posiadamy już najpewniej kompletną listę niezbędnych rzeczy na wyjazd. Co istotne, dobrze i sumiennie sporządzona lista będzie nam służyła długi czas. Większość zabieranych na outdoorowe wypady rzeczy jest bowiem uniwersalna. Takie rzeczy, jak ręcznik, latarka, czy kubek przydadzą się nam z pewnością – i to niezależnie, czy jedziemy w Kaukaz, do Patagonii, czy do selwy. Z kolejnymi wyprawami przyjdzie czas na uszczegóławianie naszych list i nazywanie ich w zależności od profilu wyjazdu: „na wyjazdy zimowe”, „na wyjazdy letnie”, „w góry”, „na łódki”, etc…
Zasady pakowania
No, dobrze. Gdy już mamy taką listę rzeczy do spakowania, warto zastanowić się nad kryteriami wyboru. Osobiście po kilku latach zaciskania zębów i złości na swoją głupotę mogę powiedzieć, że z serca polecam stosowanie się do przynajmniej kilku zasad podczas pakowania:
Zgroza wszystkich backpackersów na świecie. W podróży nie ma nic gorszego od chwili, gdy przed nami siedmiodniowy trekking po, dajmy na to, cudnej Cordliera Huayhuash, a na plecach przypominający o swojej nieustannej obecności prawie trzydziestokilogramowy ładunek. Człowiek chciałby cieszyć się z cudnych widoków, chłonąć to, co przed nim, a koncentruje w sobie złość i bezsilność. Teoretycznie cudowna chwila wyprawy zmienia się w ten sposób w niekończącą się drogę przez mękę. Co robić? Konkretna rada: spiszmy, co mamy wziąć, a następnie wykreślmy około jedną czwartą rzeczy, które, po głębszym namyśle, okażą się wcale nie takie niezbędne. Gwarantuję – w kilkutygodniowej wędrówce liczy się każde 100 gram. Zwracajmy więc uwagę choćby na wagę kupowanej odzieży.
Czy wybrana kurtka musi mieć aż 7 kieszeni? Może warto wziąć taką, co ma tylko jedną, a dzięki temu waży ciut mniej? Podobnie rzecz się ma ze spodniami, kosmetyczką… Istotny jest także materiał, z którego uszyta jest zabierana prze nas odzież. Współcześni projektanci sprzętu outdoorowego przykładają coraz większą wagę do ciężaru stosowanych przez nich materiałów. Oraz do ich właściwości. Przykład? Choćby odzież szybkoschnąca. Pamiętajmy o tym, że przemoczona ulewą odzież, która nie posiada takich właściwości, będzie ważyła nawet trzykrotnie więcej. A na wyprawach nie zawsze świeci słońce. Czasem na wysuszenie trzeba będzie poczekać nawet kilak dni…
Dalej. Oszczędzić można nawet na książkowym przewodniku. Oto kupujemy przed wyjazdem taką pozycję, która waży 1,5 kg („Niemożliwe!” – powiecie. Przykład? Choćby „Ameryka Południowa – część 1” Pascala…). Świetnie! Z pewnością się przyda! Ale… Oryginał czytajmy, ile wlezie, gdy jesteśmy jeszcze w domu. Natomiast przed samą wyprawą, warto zeskanować wybrane rozdziały (bo czy na pewno potrzebujemy czytać na miejscu o lokalnym klimacie, historii i potrzebnych do przekroczenia granic kraju wizach?) i drukujemy np. po 8 stron na jednej kartce. Tak przewożony przewodnik zamiast 1,5 kg będzie ważył nie więcej jak 200 gram. Warto? Zdecydowanie!
„Uprzyjemniacze” zostawmy w domu
Wspomniana zasada wiąże się z poprzednią. Spójrzmy prawdzie w oczy: jedziemy przecież, by choć na chwilę zostawić cywilizację wysokich technologii za plecami. Odetchnąć innymi sprawami. Bardziej ludzkimi. Chciałoby się napisać „pierwotnymi”, prawdziwszymi. Czy naprawdę nasz ukochany iPad będzie nam konieczny? Nieprzekonanym nadmienię tylko, że podczas tego typu wypraw istnieje spore prawdopodobieństwo kradzieży (a w tzw. krajach rozwijających się taki sprzęt to prawdziwy rarytas na czarnym rynku „zdobycznego” sprzętu).
Postawmy na wygodę
Czyli zakupmy np. naprawdę dobry plecak. Niewygodny, z wbijającymi się szelkami w plecy, może zepsuć nawet najlepiej zorganizowany i zaplanowany wyjazd. W tym wypadku nie warto oszczędzać.
Skoro już mowa o plecaku, warto wspomnieć o nieprzemakalnym pokrowcu. Niby szczegół, ale jakże potrafi zmienić życie na lepsze. Zwłaszcza w dalekiej Patagonii, czy zielonej selwie, gdzie pogoda jest zmienna niczym… No, dobra. Jest zmienna.
Delikatny tuning naszego sprzętu
Warto celowo „podniszczyć” część naszego ekwipunku. Tak, by dla potencjalnego złodzieja wydawał się on po prostu mało atrakcyjny. Pierwszy przykład z brzegu: możemy obkleić taśmą obiektywy aparatu fotograficznego (przy okazji ochronimy go przed drobinkami kurzu i pyłu – nieodłącznych towarzyszy naszych wędrówek). Jeśli zabieramy ze sobą rowery, warto „pobrudzić” wszelkie świecące się i błyszczące elementy. W krajach trzeciego świata tego typu przedmioty od razu budzą niezdrowe zainteresowanie. Zamiast naszego ulubionego portfela, radzę wziąć ten, który używaliśmy przed trzema laty (o ile jeszcze nie wylądował w koszu na śmieci). Takich spraw każdy znajdzie kilka, kilkanaście w trakcie pakowania. To wszystko niby szczegóły, ale zebrane razem stwarzają obraz człowieka, który: po pierwsze nie obnosi się swym bogactwem (co jest dobrze odbierane w krajach biedniejszych), a po drugie ograbienie takiej osoby przez potencjalnych złodziei staje się dla nich grą nie wartą świeczki.
Wytrzymałość sprzętu
Naprawdę nie warto oszczędzać na niesprawdzonym sprzęcie. Najlepiej upewnić się u sprzedawcy, bądź po prostu zasięgnąć języka wśród znajomych. Wytrzymały sprzęt zwróci się z nawiązką. A my nie będziemy rzucali siarczystych przekleństw, gdy gdzieś w pustynnej głuszy przestanie nam służyć kij trekkingowy.
Kije trekkingowe
A skoro już o nich mowa… Temat tabu w branży turystycznej. Zanim zdecydujemy się zapakować kije do plecaka, pojedźmy gdzieś bliżej i sprawdźmy, czy faktycznie są nam potrzebne. Piszę tak, bo sam byłem kiedyś niedowiarkiem. Dziś osobiście mogę poświadczyć ich wielką przydatność na górskich szlakach, zwłaszcza, gdy niesiemy większy bagaż. Kije przydają się także, by utorować sobie drogę w gęstym lesie równikowym, by sforsować rzekę, a czasem, by pogonić natrętnego psa… To jednak wyłącznie moja prywatna opinia. Są ludzie, którzy wszystkie te czynności wykonują z powodzeniem bez wspomnianego sprzętu. Zatem? Polecam sprawdzić samemu.
Odzież
Temat rzeka. Nie będą zatem płynął, a nadmienię tylko raz jeszcze, by nie brać za wiele. Z bardziej konkretnych rad, warto dodać, by wszyscy wybierający się w rejony wiecznie zielonych lasów równikowych, zaopatrywali się w przynajmniej kilka lekkich, bawełnianych koszul z długimi rękawami. Dlaczego kilka? Bo po paru godzinach marszu będziecie je wyżynać z własnego potu i wilgoci. A dlaczego „z długimi rękawami”. Bo w przeciwnym wypadku zjedzą was robactwo i owady. Pamiętajmy także o czymś na głowę. I to niezależnie od tego, czy jedziemy w góry, do Amazonii, czy na arabską pustynię.
Wszędzie koniecznie trzeba mieć jakąś chustę, czy kapelusz.
Sposób pakowania plecaka
Dochodzimy do najbardziej kluczowej kwestii całego pakowania. Sposób ułożenia rzeczy w plecaku. No, tak... Najłatwiej mądrzyć się na piśmie (w końcu papier wszystko przyjmie) i stwierdzić
at hoc, jak jest dobrze, a jak źle. Jedno jest pewne. Po kilku wyprawach każdy wyrobi sobie określone nawyki, przez które poczuje się najbardziej komfortowo. To bardzo indywidualna kwestia. Spróbuję jednak wymienić te kilka elementów, które wydają mi się być w miarę uniwersalne i dotyczą każdego niemal przypadku pakowania. A zatem. Pamiętajmy, by ostre rzeczy otoczone były miękkimi. Pamiętam, jak dziś, gdy z żalem musiałem pożegnać się z ładowarką do akumulatorków, która w trakcie przelotu do Buenos Aires uległa całkowitemu zgnieceniu (w swojej głupocie włożyłem ją do zewnętrznej kieszeni). Zwróćmy także uwagę na umiejętne rozłożenie obciążenia w plecaku. Dobrze jest, gdy największy ciężar spoczywa w okolicach części lędźwiowej. Jak to osiągnąć? Bardzo prosto. Wystarczy tak pakować rzeczy, by te najcięższe umieszczać w części plecaka usytuowanej od strony pleców. Gdy jesteśmy przy kwestii środków ciężkości, warto nadmienić, by unikać dopinania różnych elementów do zewnętrznej części plecaka. Nie warto podpinać np. namiotu pod plecak. Obniżamy w ten sposób środek ciężkości plecaka znacznie poniżej naszych lędźwi, niesienie tak spakowanego plecaka naprawdę staje się nie lada wyzwaniem. Unikajmy obciążania tylko jednej strony. Dobrze, by szelki obciążały oba ramiona z jednakową siłą.
Podczas kupowania plecaka, zwróćmy też uwagę na system nośny. Pozwoli on dostosować plecak do długości naszych pleców, poprzez odpowiednią zmianę ustawień. Dobrze, by plecak nie był od pleców zbyt oddalony. Pamiętajmy o tzw. „wzmocnionych plecach”, o pasie biodrowym oraz piersiowym.
A tutaj kilka pomysłów, co warto ze sobą zabrać...
Pieniądze
Najlepiej nie brać nic ;) No, dobra. Weźmy tyle, co na taksówkę, bądź autobus z lotniska (choć na współczesnych terminalach prawie zawsze znajduje się bankomat). Gdy już wyjmiemy bardziej pokaźną sumę (pamiętajmy, że po każdorazowej wypłacie, bankomat pobierze prowizję – warto więc brać więcej i rzadziej), banknoty najlepiej rozłożyć w kilku różnych miejscach plecaka. Niby truizm, ale warto przypomnieć. Sposoby złodziejskie także ewoluują i stają się coraz bardziej wymyślne. Uważajmy.
Szczepienia
Mamy obrany cel podróży. Wiemy, kiedy jedziemy. Wiem, co zapakować. Znamy zagrożenia. Dochodzimy więc do ostatniego: spraw zdrowotnych. Większość osób macha w tym momencie ręką, myśląc „mnie to nie spotka”. Lub oskarża przemysł farmaceutyczny o gigantyczny spisek. Hmm… Do niedawna byłem jedną z tak właśnie myślących osób. O ile w przypadku farmaceutycznego spisku nadal mam mieszane uczucia, o tyle w sprawie zaklinania rzeczywistości magicznym „mnie to nie spotka”… Cóż. Skończyło się średnio fajnie, bo wizytą w szpitalu zakaźnym. Na dłużej. Nie polecam. To naprawdę się dzieje. I może spotkać każdego. Wirusy chorób zakaźnych są zarówno w wodzie, którą możemy pić, na owocach, które możemy jeść, czy na rękach babuni, która podaje nam korale. Do tego dochodzą epidemie. Powódź może przyjść zupełnie niespodziewanie. Wiele tego…
Szczepionki nie są tanią sprawą, to fakt. Ale wierzcie mi, w porównaniu z kosztami leczenia oraz całym cierpieniem, jakie czeka was po ewentualnym zakażeniu… Nie sposób porównywać. Oczywiście, nie namawiam do szczepienia się na każdą z chorób, która jest wpisana w rejestr chorób WHO (World Health Organization). Większość z nich to choroby sezonowe. Warto udać się do specjalisty, zajrzeć mu prosto w oczy… i zapytać, co tak naprawdę może nas spotkać. Żółta febra, żółtaczka typu A, żółtaczka typu B, tężec, dur brzuszny (zwłaszcza, gdy jedziemy na tereny narażone na powodzie). To taki standard, który z pewnością nie zaszkodzi. A może jedynie pomóc. Wszystkie inne warto skonsultować z lekarzem. Choćby takim urzędującym w Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. I raz jeszcze namawiam: nie oszczędzajcie. Zdrowie mamy jedno.
Stefan Czerniecki ALPINUS EXPEDITION TEAM Zwycięzca I edycji Memoriału im. Piotra Morawskiego