Mają po 20, 30, 40 lat. Niektórzy są z Warszawy, inni przyjechali do stolicy na studia, do pracy. Mają różne zawody, pasje, zainteresowania. Łączy ich wiara. I fakt, że przyjaźnią się z bezdomnymi.
Na dworze kilka stopni, leje. Mała salka na tyłach kościoła Wszystkich Świętych przy placu Grzybowskim w Warszawie szybko się zapełnia. Na środku stoi długi stół przypominający szkolną ławkę, na którym leży ze 20 krojonych chlebów. Wchodzą kolejne osoby, przynoszą opakowania sera żółtego i szynki. Dwójka ludzi w średnim wieku gawędzi. Obok drobna dziewczyna w zawadiackiej fryzurze, z dużymi okularami na nosie i pomalowanymi na czarno paznokciami. Jest też zgrabna dwudziestoparolatka w obcisłych spodniach, skórzanej kurtce, ze starannie upiętymi włosami. Perły w uszach, różowa torebka w dłoni. Wszyscy podwijają rękawy, rozkładają kromki chleba i zaczynają smarować je margaryną. Kładą plastry sera, szynki, kawałki sałaty. Złożone kanapki pakowane są w plastikowe torebki. Wciąż przybywa ludzi, już ledwo mieszczą się przy stole. Narasta gwar, co chwilę ktoś wybucha śmiechem. Obok w kuchni kilka osób przygotowuje herbatę i kawę w dużych termosach. Na podłodze leżą torby wypełnione batonami.
– Jesteśmy warszawską częścią wspólnoty Sant’Egidio, która powstała w Rzymie – mówi Sylwia Gawrysiak, drobna brunetka o niebieskich oczach, dziennikarka tygodnika „Idziemy”. Trzy lata temu przyszła do wspólnoty, by napisać o niej reportaż. I została.
W 1968 r. założyciel Sant’Egidio, Andrea Riccardi, wtedy niespełna 18-letni uczeń liceum, wpadł na pomysł, by rozważać Ewangelię i wprowadzać jej zasady w życiu codziennym. Z kilkorgiem znajomych ruszył do ubogich dzielnic Rzymu, gdzie uczyli dzieci czytać i pisać. W 1973 r. ich wspólnota znalazła siedzibę w kościele Sant’Egidio na Zatybrzu, skąd wzięła nazwę. Z czasem podobne powstały w wielu miastach Europy, Afryki, Ameryki Południowej i Azji. Warszawska działa od 2008 r.
– Gdy dołączyłam siedem lat temu, było 12 osób. Teraz jest ponad setka – mówi Anna Matlak, blondynka, która pochodzi z Białegostoku. – Warszawa to miasto dające duże możliwości, ale są w nim ludzie kompletnie pominięci – wyjaśnia Ania. – Właśnie nimi się zajmujemy.
– Zgodnie z trzema założeniami wspólnoty modlimy się, chodzimy do ubogich i działamy na rzecz pokoju. Przejęliśmy wiele rozwiązań sprawdzonych w innych miejscach na świecie – wyjaśnia Sylwia Gawrysiak.
Jedna warszawska grupa wspólnotowa spotyka się na placu Grzybowskim w czwartki. Druga – we środy w ursynowskim kościele Wniebowstąpienia Pańskiego. Spotykają się z bezdomnymi i ubogimi w centrum Warszawy, na Dworcu Zachodnim i na lotnisku Chopina.
Organizują cykliczne modlitwy o pokój i za chorych. Wspólnota angażuje się też w organizowanie korytarzy humanitarnych. Dwadzieścia lat temu była głównym mediatorem w negocjacjach pokojowych w Mozambiku. – Robimy też spotkania na temat krajów, z których przybywają uchodźcy, raz w roku urządzamy tydzień modlitw za nich. Modlimy się za chrześcijan ginących za wiarę – mówi Sylwia.
Po modlitwie i rozważaniu Pisma Świętego w kościelnej kaplicy wszyscy wracają do salki, stają w kręgu. Jest ponad 30 osób. Magda Wolnik, odpowiedzialna za warszawską grupę Sant’Egidio, mówi, że zmarło dwóch bezdomnych przyjaciół wspólnoty. Kto może, niech pójdzie na pogrzeb.
– A teraz lepsze wieści – zabiera głos Ania Matlak. – Dominika Janicka miała niedawno urodziny. Zaśpiewajmy jej.
Wszyscy wstają i głośno intonują „Sto lat”. Dominika przyjmuje życzenia, częstuje piernikiem. – Przyjaźnimy się nie tylko z ubogimi, ale i ze sobą – mówi solenizantka.
– No, trzeba się zbierać – przypomina Magda Wolnik. Kilka osób jedzie samochodem na Dworzec Zachodni. Część wędruje pieszo na tzw. patelnię, plac przed stacją metra Centrum. Największa grupa idzie w okolice Dworca Centralnego. Niosą płócienne torby z blisko trzema setkami kanapek, termosy z gorącymi napojami, batony. Na chodniku naprzeciwko największego centrum handlowego Warszawy czeka już na nich koło 150 osób. Mężczyźni, kobiety, w każdym wieku. Stoją spokojnie w ogonku, nikt się nie przepycha. Członkowie wspólnoty podchodzą do początku kolejki, częstują kanapkami. Chętni biorą je w ciszy, szybko, niektórzy nieco skrępowani.
– Nie jest to najlepsze rozwiązanie, ale musimy zadbać, by dla wszystkich starczyło – tłumaczy Sylwia. Dlatego jeszcze pół godziny później mają awaryjne kanapki dla spóźnialskich. By nikt nie musiał iść spać z pustym żołądkiem.
– Zwracamy też uwagę, by rozdając jedzenie, stać na tym samym poziomie co bezdomni i ubodzy – dodaje Sylwia. Podchodzi do niej starsza kobieta w żółtym polarze i chustce na głowie. – Cześć, Janeczko! – cieszy się Sylwia. Ściskają się.
– Spóźniłam się trochę. Przemokłam, zmarzłam, więc musiałam ogrzać się w centrum handlowym – tłumaczy kobieta. – Idę do kolejki po kanapkę. – Idź, idź. Ale wróć do mnie – mówi Sylwia.
– A to jest Czesiek. Zawsze w dobrym humorze – Sylwia przedstawia wysokiego mężczyznę. – Gdzie ty teraz pracujesz? – W sklepie, owadzie – odpowiada Czesiek z szelmowskim uśmiechem.
Wiesia w sztucznym futerku i z kulą w dłoni biegnie z rozpostartymi ramionami, by przywitać się z wolontariuszami. Towarzystwo coraz bardziej się miesza. Już nie wiadomo, kto brał, a kto dawał kanapki. Ludzie stoją grupkami, gawędzą. Robią sobie zdjęcia telefonami. Jedna z dziewczyn rozmawia z ubranym w kożuch mężczyzną. Pokazuje mu, jak zapiąć pas biodrowy plecaka. – Będzie ci, Mireczku, lżej – mówi.
– Dzień dobry. Mam na imię Kasia. Jestem tu pierwszy raz – przedstawia się inna wolontariuszka.
– No, dzień dobry! – odpowiada pani Janeczka. Będzie buziaczek? O, jaki słodki! – mówi, gdy dziewczyna całuje ją w policzek.
Spotkanie zbliża się do końca. Trwa godzinę. – Nie wiem, czy to mało, czy dużo – mówi Sylwia. – Ale jedna fajniejsza godzina to zawsze jedna fajniejsza godzina, prawda?
Na środowych i czwartkowych „kolacjach” wolontariusze z Sant’Egidio nikomu nie odmawiają kanapki. Zimą jest gorąca zupa, bigos. Zawsze kawa i herbata. Coś słodkiego. Co może zmienić jedna kanapka? – Nie rozwiązuje sprawy – odpowiada Sylwia. Miejsc, gdzie można dostać coś do jedzenia, jest więcej. Ale celem Sant’Egidio nie jest wyłącznie karmienie.
Wolontariusze szykują kanapki dla bezdomnych. Zwykle kupują produkty za własne pieniądze. (fot. Agnieszka Rodowicz)
Bezdomni mówią zresztą, że w Warszawie trudno umrzeć z głodu. – Dla niektórych to jedyny posiłek w ciągu dnia. Dla innych pretekst do rozpoczęcia rozmowy – wyjaśnia Sylwia.
Niektórzy z przyjaciół Sant’Egidio są bezdomni. Mieszkają latem w namiotach, na ogródkach działkowych, w garażach, na ławkach w parku. Zimą – w noclegowniach, hostelach, schroniskach, domach opieki społecznej, ale też na dworcach, klatkach schodowych, przy bankomatach. Inni mają dach nad głową, ale są bardzo ubodzy.
– Dla wielu spotkanie z nami jest ważne – mówi Sylwia. Choć nie wszyscy podchodzą, szukają kontaktu. Akceptujemy to. Nie jesteśmy tu po to, żeby kogokolwiek zmieniać.
– Przede wszystkim oferujemy naszą obecność. Zauważamy tych ludzi, słuchamy ich, opowiadamy o swoim życiu – mówi Sylwia. Bezdomni, ubodzy przyjaźnią się między sobą, więc jest to spotkanie towarzyskie na wielu poziomach. A także czas na dotyk. Wiele osób czule się wita i żegna. – Być może to jedyny raz w tygodniu, gdy mają do kogo się przytulić – mówi Sylwia. – Samotność na ulicy jest ogromna – dodaje Ania.
Członkowie wspólnoty, zanim poszli na pierwsze spotkanie z bezdomnymi, niewiele wiedzieli o ich życiu. Mieli na ich temat wyobrażenia, stereotypy. I rozmaite obawy.
– Nie było mi łatwo słuchać ich trudnych historii. Tym bardziej że czasami nieprzyjemnie pachną. Choć większość ubogich jest porządnie i czysto ubrana – mówi Kasia Bąk, absolwentka pedagogiki, która na co dzień pracuje w prywatnym żłobku. W Sant’Egidio jest jedną z osób odpowiedzialnych za Szafę Przyjaciół. Wspólnota prowadzi ją od czerwca. W poniedziałki można tam oddać ubrania, pościel, śpiwory, buty, kosmetyki. W czwartki potrzebujący mogą wybrać sobie jeden komplet ubrań i buty.
– Spodziewałam się smutku, bólu, dystansu. A było bardzo normalnie, miło, nawet śmiesznie – wspomina Sylwia.
Ewelina Wójtowicz, śliczna dziewczyna z włosami do pasa i uśmiechem Mona Lizy, pracuje w dziale rozliczeń firmy medycznej. Wspomina, że i wolontariusze, i ubodzy przyjęli ją bardzo serdecznie.
– Byłam poruszona tym, ile jest między nimi przyjaźni! Teraz gdy na spotkaniu pojawia się ktoś nowy, Ewelina podchodzi, przedstawia się, pyta, co słychać.
Co słychać u bezdomnych? – Różnie – wyjaśnia Ewelina. – Ktoś czeka na rozmowę w sprawie pracy, komuś brakuje świeczek, leków.
– Bezdomni, ubodzy to często osoby chore. Widząc rany czy owrzodzenia, mogę jedynie powiedzieć: „Z tą nogą trzeba koniecznie iść do szpitala na Lindleya” – mówi Dawid Frajnt, farmaceuta pochodzący spod Zamościa. – Czasami przynoszę leki bez recepty, podpowiadam, gdzie pójść nieodpłatnie do lekarza. Więcej zrobić nie mogę. Leczyć powinien lekarz.
– Początkowo nie wiedziałem, o czym rozmawiać. Zapytać „Co słychać?” wydawało mi się banalne, może nawet nietaktowne – wspomina Dawid. Z czasem nauczył się pytać o wszystko: Jak długo ktoś jest na ulicy? Czy ma pracę? Gdzie nocuje?
– Jedni odpowiadają zdawkowo, inni opowiadają historię całego życia – mówi Przemek Puzio, dobrze ubrany przystojniak, na co dzień student prawa. Bardzo poruszyła go opowieść młodego chłopaka, który przyjechał niecały rok temu z końca Polski do Warszawy do pracy. Pracodawca mu nie płacił. Chłopak zrezygnował z pracy, tułał się, skradziono mu portfel z dokumentami i pieniędzmi, telefon. Nie dał rodzinie znać, bo wstyd. Do dziś jest bezdomny. – Nie trzeba się wysilać, by wylądować na ulicy. Czasami to kwestia przypadku – mówi Przemek.
Kasi utkwiła w głowie historia mężczyzny, który w wypadku samochodowym stracił córkę i rodziców. Niedługo potem rozstał się z żoną. Nie wytrzymał psychicznie.
– Gdy go spotkałam, był w depresji. Towarzyszenie mu w cierpieniu nie było łatwe – wspomina Kasia. Poznała też człowieka, który spędził 18 lat w domu dziecka, po czym znalazł się na ulicy. Mieszka w centrum Warszawy, w krzakach. – Powiedział mi, że gdyby spotkał swoją matkę, naplułby jej w twarz. To są trudne momenty – mówi Kasia.
Nie chodzi tylko o jedzenie. Dla niektórych to jedyny posiłek w ciągu dnia. Dla innych pretekst do spotkania i rozmowy. (fot. Agnieszka Rodowicz)
Dominika jeździ w środy na lotnisko. – Spotykam tam między innymi Polaków, którzy zostali skądś deportowani. Nie mają dokąd pójść. Nocują na peronach na dworcach, na klatkach schodowych między parkingiem a terminalami – wyjaśnia dziewczyna. Na Dworcu Zachodnim trafia na Ukraińców, Białorusinów, którzy przyjechali do Polski pracować. Ktoś miał ich odebrać z dworca. Nie pojawił się. Więc tam tkwią.
– Gubimy się w tych historiach, w życiorysach są luki, zapomniane daty. Nic dziwnego, gdy ktoś jest kilkanaście lat na ulicy. Często też się wstydzi, więc nie opowiada wszystkiego – mówi Sylwia. Nie dopytuję. Ania jej kiedyś zasugerowała: „A może wtedy pozbawiasz kogoś głosu? Może ta osoba bardzo chciałaby o sobie opowiedzieć, ale się boi?”.
Nie są profesjonalistami, nie zastępują terapii. Ale czasami towarzyszą osobom, które podejmują taki wysiłek. Na przykład Ewie, emerytowanej nauczycielce, alkoholiczce, którą zawieźli do ośrodka na Marywilskiej w bardzo złym stanie. Przeszła detoks, terapię, znalazła pracę, wynajęła pokój.
Kasia, bezdomna alkoholiczka, przyszła kiedyś na spotkanie pijana, poobijana. „Pomóż mi!”, krzyknęła do Sylwii. – Przestraszyłam się odpowiedzialności – wspomina wolontariuszka. Choć nigdy nie biorą na barki takich historii sami. Zawsze działają wspólnie. – Obiecałam jej, że będziemy szukać rozwiązań – mówi Sylwia. Nie przyszła więcej.
– Kiedyś jeden z ubogich tłumaczył mi, że nie może szukać pracy, bo nie ma ładowarki do telefonu – mówi Przemek. – Nie wierzyłem, że głupia ładowarka może coś zmienić. Ale zdobyłem ją, przyniosłem. Tydzień później nie poznałem człowieka. Przyszedł umyty, ogolony, porządnie ubrany. Znalazł zajęcie. Ale nie przychodzę dla efektów, tylko żeby być – tłumaczy Przemek.
– Jesteśmy jedynie przystanią, do której mogą wracać – wyjaśnia Sylwia. – Pokazujemy możliwości. Ale nie mówimy: „Zmień się, a będę cię lubił”.
Są drobne sukcesy. Na przykład to, że Tadeusz, który zimą miał wielką ropiejącą ranę, w końcu dał się namówić na wizytę u lekarza. Że Adam, którego Dawid poznał po raz pierwszy na wigilii, przestał się pojawiać „na patelni”. Poszedł na odwyk, znalazł pracę, mieszkanie, pogodził się z żoną. – Na szczęście. I, niestety, bo mi go brakuje– mówi Dawid.
Zwieńczeniem całorocznej pracy na ulicy jest Wigilia z Ubogimi. Wspólnota zaprasza wtedy do stołu kilkaset osób. Dla każdej jest imienne zaproszenie, podpisane miejsce, talerze, szklanki, sztućce, jedzenie. W zeszłym roku w jej organizację zaangażowanych było 700 wolontariuszy. Pracowali w kuchni, przygotowywali dekoracje, śpiewali kolędy, obsługiwali gości. Kupowali i pakowali prezenty.
W tym roku urządzili też wyjazd na wakacje dla swoich ubogich przyjaciół. Pojechali do ośrodka pod Warszawą. Grali w gry, oglądali filmy, palili ognisko. Wspominają te dwa dni jako jedne ze swoich lepszych wakacji.
Wszyscy w Sant’Egidio mówią, że dostają od ubogich dużo więcej, niż im dają.
– Przede wszystkim zainteresowanie – mówi Kasia. Ale też wdzięczność, ciepło, serdeczność. – Ja lecę na spotkania pod Centralnym jak na skrzydłach – dodaje Przemek. – Bo dostaję tam ogrom, odważę się powiedzieć, miłości. I uwagi.
Kiedyś na przykład pani Ania, kobieta przy kości, z siwymi włosami upiętymi w kok i ładną, łagodną twarzą, dowiedziała się, że Przemek uczy się do egzaminu z prawa europejskiego. Za tydzień przyniosła mu książkę na ten temat. Pani Ania ma też zawsze dla wolontariuszy jakieś upominki. – Jednego dnia kwiaty, innego jakieś ulotki – mówi Sylwia. – Mniejsza z tym. Ważny jest gest.
– Dzięki bezdomnym, którzy potrafią się podzielić ostatnią kanapką, odkryłem, że sukces ekonomiczny nie jest taki istotny. To człowiek jest ważny – mówi Dawid. Dzięki wspólnocie poznał Olę. Od trzech miesięcy są małżeństwem.
– Osoby, które nie mają nic, umieją się cieszyć najmniejszymi drobiazgami – mówi Ewelina. – Spotkania z nimi uczą mnie radości, wdzięczności za wszystko.
– A mnie – by pochopnie nie oceniać – dodaje Dominika.
Dzięki ubogim Ania Matlak na nowo odkryła Kościół i swoją wiarę. – Długo brakowało mi w niej przełożenia na codzienność – wyjaśnia. Podobnie było z Sylwią. Jej początek we wspólnocie zbiegł się z rozważaniem, czym jest chrześcijaństwo. Teraz wie, że to przede wszystkim bycie z drugim człowiekiem.