Bliźnięta to podwójne szczęście. Promocja od życia. Cud natury. Ale to też trzy razy więcej pracy. Przygotowaliśmy się na ich narodziny jak na obóz przetrwania. Powtarzam to znajomym: „Łatwo nie będzie. Ale spokojnie, pojawi się też metafizyka” – mówi Marta Kuligowska, dziennikarka, mama 12-letnich bliźniaków: Heleny i Franciszka.
Moje dzieci są kochane od pierwszych chwil życia, ale wiadomość, że urodzą się bliźniaki, była dla nas zaskoczeniem. Bliźniacza ciąża zdarzyła się już w mojej rodzinie – mama urodziła moją młodszą siostrę i brata. Brat, niestety, zmarł tuż po porodzie.
Pamiętam badanie USG w ósmym tygodniu ciąży. Pani doktor powiedziała: „Słyszę dwa tętna”. Pomyślałam: „Jedno moje, drugie dziecka”. Ale zaraz dodała: „Dwa tętna osobne, a to znaczy, że bliźniaki nie są syjamskie”. Usiadłam i zaczęłam się nerwowo śmiać i płakać jednocześnie. Najważniejszym moim celem było urodzić zdrowe dzieci. Stosowałam się do wszystkich zaleceń lekarzy. Hela i Franio urodzili się zdrowi, tak więc cel został osiągnięty.
Kiedyś, gdy robiłam program o zdrowiu, pytałam lekarzy, czy bliźniaki to cud natury, czy wybryk. Pewna neurolożka odpowiedziała, że wybryk. Teraz wiem, że to absolutny cud natury, promocja od życia, drugie dziecko dostaje się w gratisie [śmiech]. O bliźniakach mówi się: podwójne szczęście. A ja dodaję: „Ale trzy razy tyle pracy”. Przygotowaliśmy się z moim partnerem Pawłem na ich powitanie jak na obóz przetrwania. Wiedziałam, że będzie ciężko! Teraz powtarzam to koleżankom, które spodziewają się jednego dziecka: „Przygotuj się na hard core”. Metafizyka, owszem, pojawia się, ale później, między wierszami. Przygotowaliśmy się także organizacyjnie, na przykład kupiliśmy trzy łóżeczka. Po co trzecie? Po to, żeby, jak jedno płacze, przenieść je do łóżeczka w drugim pokoju, bo inaczej obudzi się to drugie. Sprawdziło się. Hela jadła i spała właściwie na okrągło, Franio był bardziej wymagający.
Prawie od początku mieliśmy nianię, wspaniałą panią Marię. Przy bliźniakach dwie pary rąk to za mało. Na okrągło karmienie, odbijanie, przewijanie. Do tej pory mam zeszyt z notatkami, które z której piersi jadło i jak długo. Bo – jak poradziła mi Dominika Wielowieyska, też mama bliźniąt – najważniejsza jest synchronizacja. Pamiętam, jak powiedziała: „Karm oboje o tej samej porze, bo jak ci się rozjadą pory posiłków, to już z niczym się nie wyrobisz”. Od tamtej pory „synchronizacja” to hasło mojego życia.
Najtrudniejsze w pierwszym okresie życia bliźniąt jest to, że jak człowiek już zgłębi jeden temat, to przychodzi następny. Na przykład zaczynają się wyjścia na spacery. Na początku ubierałam jedno, ale wtedy to drugie się pociło, więc synchronizowałam: tu kaftanik, tu kaftanik, tu spodenki, tu spodenki. Jak już doszłam do wprawy, to zaczęły raczkować, chodzić, oczywiście, w przeciwnych kierunkach, a nie jak w reklamie – za rękę. Łatwiej zrobiło się dopiero, gdy zaczęły mówić i korzystać z nocnika. Komunikacja to jednak podstawa. Pamiętam, jak syn powiedział: „Boli ucho”. To było coś!
Wykorzystałam zaległe urlopy i byłam z nimi cały rok, który trudno nazwać siedzeniem w domu. Po roku poczułam się gotowa do powrotu do pracy, specyficznej, bo przez lata musiałam wstawać o 4 rano, teraz wstaję godzinę później. Od 6 jestem w pracy, a od 8 rozpoczynam program. Mimo że dzieci to wiedzą, i tak zdarza się im dzwonić przed moim wejściem na antenę z pytaniem: „Mamo, a gdzie jest mój strój na WF?”. Mama zawsze jest w centrum dowodzenia [śmiech]. O 10:30 jestem już po robocie. Dzięki temu mam poczucie, że byłam i jestem zawsze, gdy dzieci mnie potrzebują.
Jak widzę, że bliźnięta są jednakowo ubrane, mam ochotę podejść i powiedzieć: „Proszę im tego nie robić”. Od początku miałam w tyle głowy, żeby traktować je jako osobne jednostki. O naszych dzieciach mówię nawet, że to nie są bliźniaki, tylko rodzeństwo urodzone tego samego dnia, dwie minuty po sobie. Znają się od życia płodowego, a są kompletnie inni. Hela od urodzenia była śpiochem i tak jej zostało. Franek zawsze spał mało, wstaje o 7 rano cały w skowronkach. Mają inny kolor oczu, różne upodobania do jedzenia, spania, sportu, różne temperamenty, odmienne osobowości. Najprostszy sposób na ugruntowanie ich odrębności to dbanie o to, żeby mogły czasem pobyć bez brata lub siostry. By choć przez chwilę miały rodzica na wyłączność.
Nasze dzieci są bardzo zżyte. Ta mityczna więź bliźniacza wynika ze wspólnoty przeżyć, bo dorastają w tym samym czasie i okolicznościach. Na początku wyrywają sobie zabawki, potem się nimi bawią, a trochę później – razem je konstruują. Potem rozmawiają o kolegach, nauce, rodzicach. Mają tak przerobioną tę bliskość, że bardzo potrzebują osobności. Hela i Franek pomagają sobie, ale towarzysko funkcjonują oddzielnie. Helenka ma też inne zainteresowania – lubi szyć, tańczyć, pięknie wyglądać, uwielbia biżuterię. W szufladach ma wszystko starannie ułożone, niczego nie gubi, jest zorganizowana. Taka po prostu przyszła na świat. Franek ma inne priorytety. Ale tak samo wymagam od niego porządku.
Myślę, że większość rodziców bliźniaków ma fioła na punkcie sprawiedliwości. Wydaje mi się, że rodzicom dzieci w różnym wieku łatwiej ją zatracić: bo jedno dziecko jest młodsze, drugie starsze. My nie mamy takich argumentów. Powtarzam moim dzieciom: „Pamiętajcie, że, jak pisał ksiądz Twardowski, sprawiedliwie nie znaczy po równo”. Ale one domagają się po równo. Gdy Franio coś dostanie, zaraz pyta: „A dla Heli masz?”. Hela analogicznie.
Oczywiście, domagają się po równo profitów, ale trudniej wyegzekwować od nich w takim samym stopniu obowiązki. Jak proszę o rozładowanie zmywarki, wyniesienie śmieci, słyszę: „A dlaczego ja?”. Klasyka gatunku, takie pytanie musi paść [śmiech].
„Ufam i kontroluję” – mówi Marta Kuligowska, Heleny i Franciszka (Fot. Szymon Szcześniak/LAF)
Od początku pilnowałam się, żeby nie sprowadzać syna i córki do kulturowego stereotypu. Franek miał dwa latka, gdy poprosił Mikołaja o Królewnę Śnieżkę. Zapytałam, dlaczego chce właśnie lalkę. Odpowiedział: „Bo ją kocham”. Jak Hela dostała wózek dla lalek, on też chciał. Kupiliśmy więc dwa, Heli w kolorze pomarańczowym, Frankowi w niebieskim. Ile ja się nasłuchałam komentarzy na spacerze! Chłopiec, a bawi się wózkiem dla lalek! Franio z wózeczkiem to była sensacja w okolicy. Zawsze spokojnie odpowiadałam pytaniem: „A czy mężczyźni nie chodzą na spacer ze swoimi dziećmi?”.
Stoimy teraz na progu ich nastoletniego życia, zderzamy się z zupełnie innymi problemami. No i to jest niesamowite wyzwanie. Czasem tęsknię do czasów, gdy byli bobasami [śmiech].
Na szczęście nie mamy żadnych problemów z ich nauką. Lubią szkołę, nieprzymuszone zapisują się na zajęcia dodatkowe, w tym na kółko matematyczne na 7:30! Ale to nie nasza zasługa. Ewentualnie naszą zasługą jest wybór szkoły, kameralnej, społecznej podstawówki STO, która nie zabija ich pasji i nie marnuje talentów. Są ambitne. Pytam mojego partnera: „Czy ty byłeś tak ambitny w szóstej klasie?”. Odpowiada: „nie”. Każde z nich ma inne podejście do nauki. Hela uczy się jak studentka, robi notatki, prosi, żeby ją odpytać. Jest pracowita. Bardzo mi tym imponuje. Franek ma umysł matematyczny. Nie poświęca tyle czasu na naukę co Hela, a ma takie same oceny jak ona. Ich średnia to 5,35, choć wcale od nich tego nie wymagamy. Czasami słucham, jak rodzice opowiadają, że siedzą z dziećmi nad lekcjami. My nie mamy czasu ani takiej natury. Czasami tylko proszę, żeby pokazały zeszyty. Pomagają sobie w nauce, ale też rywalizują między sobą na oceny.
Nie trzymamy dzieci pod kloszem. Od czwartej klasy same wracają ze szkoły, jadą najpierw autobusem, a potem WKD-ką. Muszą same kupić bilety na kolejkę. Mają karty kredytowe z limitem, co bardzo im imponuje. Czasem pewnie grzeszą i kupują jakieś batony. Ale kto nie grzeszy? Wakacje nie zawsze są luksusowe. Kiedy chodzimy po górach, nocujemy w schroniskach. Nad Jeziorem Ryńskim rozbiliśmy namiot na kempingu bez łazienki. Im to nie przeszkadza.
Nie mają wszystkiego, o czym pomyślą. Mówię im: „Też chciałabym coś mieć, ale to nie jest tak, że kupuję wszystko, co mi się podoba”. Do dzieci przemawiają takie argumenty. Od małego razem oglądamy „Fakty”. Gdy widzą, że komuś dzieje się krzywda, reagują: „Mamo, chcemy pomóc”. Wyjmują ze skarbonki swoje oszczędności, ja dokładam i wysyłamy.
Jeśli chodzi o korzystanie z Internetu, obowiązuje u nas zasada: zaufanie, zaufanie, kontrola. Mają po półtorej godziny dziennie limitu. Potem Internet w magiczny sposób sam się wyłącza, mogą natomiast bez ograniczeń dzwonić i pisać SMS-y. Oczywiście, że się buntują. Ale zasada jest i wszyscy się jej trzymamy. Franek kocha gry komputerowe. Mój partner tłumaczy mi: „To niesamowity świat, lepszy niż serial”, w co akurat nie wierzę. Ale tu też Franek ma ograniczenia. Hela dużo czyta. Obydwoje grają na pianinie. Ich nauczycielka zaleca ćwiczyć 20 minut dziennie. Włączam więc stoper i odmierzam czas. Pytają co chwilę: „Mamo, już?”. Na pewno nie jestem idealną matką, mam trochę z chińskiej, a trochę z włoskiej [śmiech]. Bardzo dzieci kocham, ale stoper musi być. Kocham i wymagam.
Dzieci dużo we mnie zmieniły. Po ich urodzeniu nigdzie się nie spóźniam, stałam się superzorganizowana. Wcześniej moim ulubionym sportem był kieliszek wina, książka i film na kanapie. Teraz regularnie biegam. Zaczęło się od tego, że po urodzeniu zostało mi na plusie dziesięć kilo. Wszyscy mówili: „Tyle będziesz miała roboty przy dzieciach, schudniesz bez problemu”. Guzik. Najprostsze, co mogłam zrobić, to założyć wygodne buty i wyjść na spacer. Potem pomalutku zwiększałam tempo i dystans: pięć kilometrów, dziesięć, po jakimś czasie przebiegłam półmaraton, a na swoją czterdziestkę – maraton w Paryżu, co było moim marzeniem. Nie wyobrażam sobie, żeby moje dzieci nie były aktywne. Na razie Franek przebiegnie cztery kilometry i ma dosyć. Ale za to raz w tygodniu chodzimy całą rodziną na basen.
Gdy się urodziły, miałam 32 lata. Myślę, że dopiero wtedy dorosłam. Życie z dziećmi to jest moje nowe życie, nie tęsknię za starym. One w niczym nam nie przeszkadzają. Przyjmujemy gości, chodzimy do kina, wyjeżdżamy, uprawiamy sporty. To wszystko dzieje się razem z nimi. Zawsze powtarzam im, że 26 października, ich urodziny, to dla mnie najszczęśliwszy dzień życia. Lubię z nimi rozmawiać, pośmiać się, powygłupiać. Nie chcę odpoczywać bez nich.
Oczywiście, zdarzyło mi się pojechać na narty albo na obóz do Ani Lewandowskiej bez dzieci. Ale to one są najfajniejszymi kompanami do odkrywania świata. Są otwarte i szczere do bólu, ja nie byłam tak otwarta wobec rodziców jak one. Przychodzą do mnie z różnymi pytaniami. Najtrudniejsze? Co to jest sumienie i co to znaczy: „Szlachta nie pracuje”? [Śmiech].
Rozmawiamy na każdy temat, ale jak nie mam siły, jestem zmęczona albo zła, to lojalnie uprzedzam, że teraz muszę odpocząć. I że do tej sprawy wrócimy. Rozmawiamy o seksie, oczywiście. Ale uważam, że ważniejsze od tematów o współżyciu, menstruacji są rozmowy o odpowiedzialności za drugiego człowieka, uczuciu, bliskości.
Moja porażka? To każdy moment, kiedy tracę cierpliwość i panowanie nad sobą albo podnoszę głos.
A sukcesy? Jestem szczęśliwa, że mam dwoje indywidualistów urodzonych jednego dnia. Że są samodzielne, otwarte, uwielbiają towarzystwo (dla towarzystwa są w stanie zrobić wszystko). Odkryłam ostatnio, że mają fajne poczucie humoru. Imponują mi szkolnymi osiągnięciami. Oczywiście, nie są chodzącymi ideałami. Ale dla mnie prawie [śmiech]. Mam nadzieję, że świat ich nie zepsuje: mogą pojawić się nieodpowiednie towarzystwo, trudna miłość, dotkliwa porażka. Zawsze jednak będą mieć siebie.