Niezbędne są: laptop, wiara w to, co się robi, i twarde dane, które trzeba zanalizować. Zza biurka też można zmieniać świat, przyczynić się do poprawy warunków życia mieszkańców takich krajów, jak: Peru, Pakistan, Czad, Kongo i wielu innych. Tym właśnie zajmuje się na co dzień Amelia Rubiś.
O co walczysz w swojej pracy?
O podstawowe prawa każdego człowieka do opieki zdrowotnej i edukacji. Nam w Polsce trudno to sobie wyobrazić, ale choćby w Pakistanie dla większości mieszkańców najbliższy szpital porodowy znajduje się kilkaset kilometrów od miejsca zamieszkania. Do tego dochodzi jeszcze ukształtowanie terenu, nierzadko mówimy o rejonie górskim, gdzie ambulanse mają utrudniony dojazd. Zadaniem Acasusa, dla którego pracuję, jest diagnozowanie problemu w danym kraju, uwzględnienie jego specyfiki i zaproponowanie odpowiedniego rozwiązania.
Na jakich zasadach działacie?
Jesteśmy firmą konsultingową, założoną siedem lat temu przez Fentona Whelana. Pracujemy z różnymi organizacjami pozarządowymi oraz przede wszystkim z rządami krajów rozwijających się nad ulepszeniem ich reform zdrowia albo edukacji.
Skupiamy się między innymi na zwiększeniu poziomu szczepień podstawowych. Jako że one odbywają się w ściśle określonym terminie po narodzinach dziecka, musimy opracować plan, jak w regionach czy prowincjach, w których działamy, je zapewnić. Każde miejsce ma inny problem.
Podasz jakiś konkretny przykład?
Wspomniany już Pakistan, gdzie duża liczba ludności zamieszkuje tereny górskie i wiejskie. Tu podstawowym problemem jest to, jak do tych ludzi dotrzeć. Weźmy prowincję Pendżab, najgęściej zaludnioną część kraju, region skomplikowany politycznie ze względu na konflikt w Kaszmirze i wyjątkowo nieprzystępny przez górzyste ukształtowanie terenu. Pakistańskiemu rządowi zależało na zapewnieniu dostępu do szczepień wszystkim mieszkańcom. Nawiązał więc współpracę między innymi z GAVI, fundacją Billa i Melindy Gatesów. Na zamówienie krajów rozwijających się GAVI skupuje od firm farmaceutycznych szczepionki, zbijając ich cenę rynkową bardzo mocno, bo kupują je w gigantycznych ilościach poprzez sumowanie zamówień ze wszystkich krajów, z którymi współpracują, a następnie rozdysponowują zapasy pomiędzy uczestników programu. Tak więc GAVI kupiła potrzebną liczbę szczepionek, ale problemem było, jak zapewnić do nich dostęp mieszkańcom Pendżabu. Zainwestowano potężne pieniądze, a skutków nie było. Wtedy GAVI i rząd Pakistanu nawiązały współpracę z nami.
Znaleźliście rozwiązanie?
Zrobiliśmy bardzo prostą aplikację na telefon, w którą zaopatrzyliśmy grupę kierowców motorów lub tuk-tuków. Musieli się do niej zalogować, żeby GPS śledził, w jakich lokalizacjach się poruszają, i za każdym razem, gdy dojechali do dziecka, które zaszczepili, klikali w odpowiednie okienko i potwierdzali szczepienie.
To szczepień nie wykonują lekarze?!
Nie. Kierowcy to wyspecjalizowani pracownicy służby zdrowia, którzy przechodzą odpowiednie szkolenie. Dostają pieniądze za swoją pracę, a także talony, które wydają na paliwo. Oczywiście mają też w pakiecie smartfon, który umożliwia zainstalowanie niezbędnej aplikacji.
Nie zdarzały się wyłudzenia, kradzieże, pomyłki?
Mieliśmy kierowców, którzy przeszli kurs, wzięli zadatek na benzynę i smartfona, a potem nigdy nie zalogowali się do aplikacji, co oznaczało stracony sprzęt i środki, ale były też przypadki, że kierowca logował się do aplikacji, ale na mapach widzieliśmy, że w pewnym momencie zatrzymuje się i już nie jedzie dalej. Te przypadki dziwiły nas najbardziej, nie potrafiliśmy zrozumieć, co się dzieje. Dopiero kiedy wysłaliśmy na miejsce zespół, który przeprowadzał ewaluację, zrozumieliśmy nasz błąd: wszyscy kierowcy dostali taką samą liczbę talonów, więc niektórym z nich w pewnym momencie zabrakło pieniędzy na benzynę i utknęli w różnych miejscach, bo nie było ich stać, żeby zatankować za swoje. Wiedzieliśmy już, że musimy zmienić finansowanie. Tak samo było z dystrybucją szczepionek – szybko zorientowaliśmy się, że różne tereny są różnie zaludnione, że trzeba dopasować liczbę szczepionek, które wiozą kierowcy, właśnie do gęstości zaludnienia na danym terenie.
Ty mówisz o problemach technicznych, a mnie zaskakuje, że rodzice pozwalali szczepić dzieci obcemu mężczyźnie na motorze.
Pamiętaj, że kierowcy pochodzą z regionu, nie są wysłannikami z odległych miast. Ludzie się znają, więc wiedzą, kim jest osoba na motorze, że przeszła szkolenie, że jest przygotowana do swojej roli. Podam ci inny przykład, z Afryki Środkowej. W Czadzie wysłaliśmy do społeczności nomadów zespół składający się wyłącznie z ludzi cieszących się zaufaniem społeczności. Dzięki temu chętniej rozmawiali z nimi przywódcy plemion, a to oni dyrygują życiem grupy. Kiedy mieliśmy ich po swojej stronie, wiedzieliśmy, że będą przekazywali innym napotkanym plemionom, że szczepionki są dobre. A wręcz że będą chcieli docierać do innych nomadów i chwalić się im, że odkąd w ich plemieniu wprowadzono szczepienia, spadła im śmiertelność noworodków. To było dla nas bardzo ważne odkrycie.
Brzmi to trochę tak, jakbyście rozwiązywali łamigłówki. Równanie z kilkoma niewiadomymi.
Kluczowa jest analiza danych. W zeszłym roku mieliśmy zebranie grupowe w Stambule. W ramach ćwiczeń dostaliśmy do analizy tabelkę z danymi na temat liczby wykonywanych szczepień w jednym z krajów afrykańskich. Pojawiały się tam dane, z których jasno wynikało, że pierwszych szczepień wykonuje się bardzo dużo, liczba drugich utrzymuje się na średnim poziomie, a trzecich robi się naprawdę mało. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak jest, bo przecież nie mogło chodzić ani o dostęp, ani o strach, bo te wykluczałyby także pierwsze szczepienia. Dopiero wspólnym wysiłkiem ustaliliśmy, że matki nie mają kalendarzy i przegapiają kolejne terminy. Wpadliśmy na to właśnie dzięki analizie danych, z wykazów szczepień w rodzinach wielodzietnych wynikało, że im więcej dzieci jest w rodzinie, tym więcej przeprowadzonych szczepień drugich i trzecich. Domyśliliśmy się, że matki z każdym kolejnym potomkiem lepiej radzą sobie z obliczaniem, ile czasu musi minąć, by udać się na kolejne szczepienie. Z taką wiedzą mogliśmy ruszyć z propozycjami reform. Nie mogę jeszcze zdradzić, o jaki kraj chodzi, ale muszę ci opowiedzieć, jak poinformowaliśmy prezydenta tego kraju o naszym odkryciu, bo jestem z tego dumna.
Zamieniam się w słuch.
Prezydent był bardzo zajęty, nie mogliśmy się umówić na spotkanie, więc nasz pracownik wbiegł za nim do windy i przez trzy minuty wspólnej jazdy streścił mu, co wywnioskowaliśmy. Prezydent najpierw zaniemówił z wrażenia, po czym natychmiast dał nam zielone światło do działania. W tej pracy nierzadko trzeba być naprawdę odważnym i kreatywnym, żeby dotrzeć do osób podejmujących decyzje.
Jak zbieracie dane?
Wszystko zależy od problemu i lokalizacji. Na przykład Peru i tamtejszy problem z systemem placówek oświatowych. Jeszcze niedawno wystarczyło się zgłosić do rządu z propozycją budowy i prowadzenia takiego ośrodka. Rząd pieniądze dawał, ale w ewaluację projektu nie wierzył; mówimy o kraju, gdzie korupcja to bardzo poważny problem. W końcu zgłoszono się do nas. Mieliśmy zbadać, ile takich ośrodków rzeczywiście powstało i jak działają. Tylko jak uniknąć sytuacji, w której my przeprowadzamy kontrolę, a na miejscu są podstawieni ludzie albo zatrudnieni przez nas ankieterzy kłamią?
Jak?
Zwerbowaliśmy ambitnych studentów z całego kraju i zaproponowaliśmy im coś na kształt wyjazdu stypendialnego. Wyposażyliśmy ich w telefony z aplikacją na modłę Instagrama. Ich zadanie polegało na znalezieniu ośrodka, sfotografowaniu go, a także jego wyposażenia: tablicy, podręczników, pomocy naukowych. Mieli też porozmawiać z uczniami i nauczycielami. Plan był banalnie prosty, ale i skuteczny, bo załatwił ewaluację w rzeczywistej formie: na miejscu nie spodziewano się, że studenci pełnią funkcję urzędników, nie było więc propozycji korupcyjnych ani zastraszania.
Z kolei kiedy pracowaliśmy nad porodówkami polowymi w Pakistanie, najpierw musieliśmy się dowiedzieć, jaka jest aktualna kondycja służby zdrowia w regionie. Z danych rządowych wynikało, że takie szpitale są, dostęp do nich nie jest specjalnie skomplikowany. Dlaczego więc kobiety nie rodzą w nich dzieci? Wysłaliśmy zbieraczy danych, którzy musieli sprawdzić, w jakich godzinach działają placówki, czy mają generatory prądu, czy jest w nich lodówka itp. Analiza danych pokazała, że porodówki to zazwyczaj budy zbite z desek, czynne od 8 do 18, jeśli więc kobieta zaczynała rodzić na przykład o 22, to i tak musiała radzić sobie sama.
Pracownicy rządowi czy organizacje pozarządowe w Pakistanie o tym nie wiedziały?
Pewnie wiedziały, problem w tym, że kiedy pracujesz w określonym miejscu, nabierasz mentalności, która tam panuje. Pewne rzeczy stają się dla ciebie normalne zgodnie z zasadą „tu zawsze tak było i tak już będzie”. Dlatego tak ważne jest dla nas to, żeby w naszym zespole pojawiali się tylko ludzie nieobciążeni takim myśleniem.
Czy ich praca jest niebezpieczna?
Nigdy nie wysyłamy nikogo do stref aktywnych konfliktów, natomiast pamiętam, jak kiedyś w Demokratycznej Republice Konga podczas szkolenia pracowników służby zdrowia doszło do zamieszek w Kinszasie. Szkolenie odbywało się w klasie w miejscowej szkole, bo my nie śpimy w pięciogwiazdkowych hotelach ani nie wynajmujemy luksusowych sal konferencyjnych. Druga godzina spotkania i nagle z ulicy wbiegają ludzie, do których strzelano, szukając schronienia. Tak to czasami wygląda.
Trzeba naprawdę kochać swoją pracę, żeby po takim doświadczeniu nie zdezerterować.
Kochamy, bo widzimy jej efekty. I to od razu. Skupiamy się na projektach, które w krótkim czasie zmienią życie jak największej liczby osób. Takich, które dadzą maksymalne rezultaty przy minimalnych kosztach i nakładach pracy. Nas nie interesuje diagnozowanie problemów i wytykanie błędów rządom państw czy organizacjom pozarządowym. Jesteśmy nastawieni na efekt. Kiedy znajdziemy problem, nasi specjaliści od razu szukają sposobów na jego najpełniejsze rozwiązanie.
Na Netflixie można obejrzeć dokument o życiu Billa Gatesa. Opowiada w nim o swojej organizacji i zdradza się z marzeniem o zlikwidowaniu polio na całym świecie. Pracując z nim nad podobnymi projektami, trudno nie czuć satysfakcji. To wspaniałe uczucie, kiedy jedna z najbardziej wpływowych osób na świecie rozumie twoje wysiłki. Trudno też nie angażować się w akcję, widząc, jak duży wpływ masz na świat. Dzięki nam wskaźnik szczepień w Pendżabie wzrósł z 49 do prawie 90 proc. w ciągu dwóch lat. Naprawdę chcesz się dla takich działań poświęcać.
Co poświęciłaś ty?
Gdybyś dziesięć lat temu powiedział mi, że mając mieszkanie w Warszawie i będąc w szczęśliwym związku, zdecyduję się na wyjazd najpierw na Cypr, a potem do włoskiej części Szwajcarii, bo w obu tych miejscach pracujemy nad projektami, w których jestem najbardziej potrzebna, wyśmiałabym cię. Tymczasem tak się właśnie stało. Na początku mój chłopak odwiedzał mnie na Cyprze, a ja jego w Warszawie, teraz od roku żyjemy pomiędzy Polską a Szwajcarią. I nie żałuję. Podobnie gdybyś jeszcze niedawno powiedział mi, że będę szukała ludzi do współpracy w zespole, nie mogąc im zdradzić, w jakim kraju będą pracowali ani nad czym, pomyślałabym, że naoglądałeś się filmów o Bondzie. A dziś tak wygląda moja praca. Nie wspominając już o tym, ile się dzięki temu wszystkiemu uczę.
Jak trafiłaś do Acasusa?
Od najmłodszych lat kochałam książki przygodowo-podróżnicze Alfreda Szklarskiego o Tomku Wilmowskim. Marzyłam, żeby jeździć po Kenii, Ugandzie i Himalajach, ocalać tych, którzy wpadli w kłopoty, ratować zagrożone rośliny i zwierzęta.
Kiedy w poprzedniej firmie kolega zapytał mnie, czy nie chciałabym zająć się wyszukiwaniem konsultantów w takim miejscu jak Acasus, pomyślałam: „Muszę tam być!”. Wygrałam rekrutację i zaczęłam działać. Pracuję z ludźmi z całego świata i wiem, że najlepszych współpracowników można znaleźć wszędzie – nie tylko na Sorbonie czy Harvardzie. Co tylko potwierdza to, co zakładałam od najmłodszych lat, że to właśnie poza głównym nurtem kryją się najciekawsi ludzie, miejsca i możliwości. Tylko że kiedy byłam dzieckiem, to nie było popularne myślenie. W latach 90., kiedy dorastałam na podhalańskiej wsi, wszyscy byli zachłyśnięci Zachodem. Każdy patrzył w stronę Stanów Zjednoczonych.
Ciebie to nie interesowało?
Rodzice od najmłodszych lat wysyłali mnie i siostry na lekcje angielskiego, które odbywały się w piwnicy przedszkola. Dzięki temu nauczyłam się języka, mogłam wyśledzić i wyszperać więcej niż rówieśnicy, a i tak ciągnęło mnie na Wschód. Zamiłowanie mojego taty do komiksów w ogóle zamieniło się w moje zamiłowanie do mangi i anime. Kręciły mnie kraje, kultury i wątki inne niż te, które kręciły moich kolegów. Po studiach wyjechałam do Indii i dopiero tam na miejscu przekonałam się, jak różni się życie przeciętnego mieszkańca Indii od mojego życia. Cieszę się, że dzięki pracy dla Acasusa mogę pracować na to, żeby te różnice nie były aż tak drastyczne.
Rodzice się o ciebie nie bali?
Rodzice uczyli nas przede wszystkim empatii i szacunku. Moją starszą siostrę popchnęli do realizowania pasji operowej, młodszą wspierali, kiedy farbowała włosy na zielono, różowo i niebiesko, a mnie powtarzali, że zawsze mogę być tym, kim chcę, że nic mnie nie ogranicza. Ani moja płeć, ani to, że wychowałam się w malutkiej wsi Raba Wyżna. Kupowali mi „Świat Wiedzy”, z którego wyczytywałam kolejne nowinki i ciekawostki.
Kiedy powiedziałam im, że jadę na praktyki do Indii, zamiast chwycić się za głowę, doradzali mi i wspierali finansowo, choć pogodzenie się z tym, że opuszczam ich na rok, nie było dla nich łatwe, bo jesteśmy z rodziną bardzo zżyci i często się widujemy.
Tak, dziś wiem, że bali się bardziej ode mnie, jak ich córka poradzi sobie w tak odmiennej kulturze od swojej. Ale nigdy nie dali mi tego odczuć. Wiem, że kiedy wyjechałam, nie przespali wielu nocy.
Amelia Rubiś walczy o podstawowe prawa każdego człowieka do opieki zdrowotnej i edukacji. (Fot. archiwum prywatne)
Twój narzeczony też nie śpi po nocach?
Zdawał sobie sprawę, że jeśli zdecyduje się na związek ze mną, nie będzie mowy o klasycznym modelu: parę lat chodzenia, potem zaręczyny, ślub i dzieci. My przeżywamy przygodę, którą ludzie przeżywają na studiach, a nie jak są dojrzali i poważni. Kiedy sobie pomyślę, że moi rodzice, mając tyle lat, ile ja mam teraz, wysyłali już swoje córki do komunii, zastanawiam się, czy na pewno podjęliśmy dobre decyzje. Ale potem przypominam sobie, że wybierając taki tryb życia, przesuwam pewne wydarzenia w czasie, a nie z nich rezygnuję. Oboje z Maćkiem tak do sprawy podchodzimy i trwamy razem od lat.
Jak w praktyce wygląda twoja codzienna praca?
Przeprowadzam rekrutację wśród osób z całego globu. Nasza marka jest rozpoznawalna na największych uczelniach świata. Najwybitniejsi studenci mają szansę znaleźć u nas zatrudnienie, ale, jak już mówiłam, nie ma dla mnie znaczenia, czy ktoś jest absolwentem Harvardu, czy uczelni w Pakistanie. Liczą się otwarta głowa, ambicja, chęć do działania, gotowość na szaleństwo. Mam do obsadzenia stanowiska w Ameryce Południowej, Afryce oraz Azji. Nie jest łatwo znaleźć odpowiednich specjalistów w krajach, które dopiero się rozwijają lub podnoszą po wojnie. W Afganistanie projekt wisiał na włosku, żeby w ogóle go rozpocząć, potrzebowaliśmy lokalnego project managera, który będzie współpracował z rządem na miejscu. Po tygodniach poszukiwań odezwałam się do świeżo upieczonego absolwenta stypendium w Stanach. Dzięki stypendium mógł mieszkać, studiować i zdobywać doświadczenie zawodowe w USA. Wcześniej, zanim wyjechał do Stanów, nie miał nawet komputera na własność. Był bystry, pełen pasji i przede wszystkim znał oba światy, także afgańską mentalność. Wiedziałam, że muszę go zwerbować, bo to skarb. Do dziś prowadzi projekt praktycznie w pojedynkę, współpracując z urzędnikami państwowymi, którzy często są dwa razy od niego starsi.
Na Cyprze zatrudniłam dziewczynę, która jest uchodźczynią z Palestyny. Zna cztery języki, jest zaradna, pracowita, a mimo to znalezienie pracy było dla niej wyzwaniem. Noszenie hidżabu dyskwalifikowało ją w oczach wielu pracodawców. A dla nas ta różnorodność jest czymś wspaniałym, ja to, że ona zasłania włosy, potraktowałam jako atut. I nie pomyliłam się. Przyjęła ofertę pracy, mimo że nie mogłam zdradzić szczegółów, a jedynie opowiedzieć o ogólnej wizji projektu.
Skąd biorą się te tajemnice?
Niektóre rządy nie chcą zdradzać, że współpracują z organizacjami jak nasza na tak zaawansowanym poziomie, bo w ten sposób obniżałyby zaufanie do siebie. W wielu krajach logo naszej firmy nie występuje. Chodzi o to, żeby uniknąć ryzyka, że współpraca z nami mogłaby jakiegoś polityka, przywódcę czy rząd zdyskredytować. Działamy po cichu, ale mamy na tyle dobrą opinię, że dostajemy cały czas nowe zadania czy raczej, jak mówimy my sami, „misje”. Bo my nie idziemy do pracy. My idziemy na misję zmiany świata.