Zagrała ostatnio osobę, która ma dość wszystkiego. Życia ma dość. Sama mogłaby myśleć podobnie, bo los Małgorzaty Niemirskiej nie oszczędzał. „Nie wiem, skąd pochodzi moja siła” – mówi aktorka. I opowiada o tym, jak oswoić samotność.
W filmie Kingi Dębskiej „Moje córki krowy” zagrałaś trudną rolę. Niemalże niemą.
I to był problem. Jak nie grając, jednak zagrać. Wywołać w sobie odpowiednie emocje, które przejdą przez mało aktywną twarz, oczy, mięśnie. Potworne napięcie i ogromny wysiłek. Cały czas towarzyszył mi niepokój: „Jak to wyjdzie?”. Czy to będzie kitocha – jak to moja babcia mówiła – czy wiarygodna postać?
Zagrałaś tę rolę niezwykle wzruszająco i autentycznie. Pokazałaś coś, co jest strasznie trudne – kiedy chory człowiek traci kontakt z najbliższymi…
A jednocześnie jeszcze mózg pracuje. Musiałam zbudować postać z okruchów umierającej osoby, która już nie mówi, a jeszcze próbuje nawiązać jakikolwiek kontakt. A potem już istniejącej tylko w otępieniu, a nawet zobojętnieniu. Osoby, która – zdawałoby się – ma ochotę powiedzieć: „Dajcie mi już wszyscy święty spokój”. Tak się złożyło, że parę miesięcy wcześniej umierała moja mama i ja u niej te etapy odchodzenia obserwowałam. Najpierw czekała na wizyty, aż nadszedł moment, kiedy poczułam, że chce już odejść. Tak myślę. Czuła się zmęczona i coraz częściej mówiła: „Idźcie już”.
Więcej w Zwierciadle 03/2016. Kup teraz!Zwierciadło także w wersji elektronicznej