Jestem stara, jestem brzydka. Nie stworzyłam związku, nie mam dzieci. Lata mijają... Czułam się ciężka i bezwolna jak ciasto na kluski – opowiada 40-letnia Maria. Siedem lat terapii metodą psychodynamiczną pozwoliło jej poznać siebie i wreszcie dorosnąć.
Pewnego dnia stanęłam przed lustrem, spojrzałam na siebie i powiedziałam: „Nie jestem już młodą dziewczyną, ciało też już nie nastolatki. Nie stworzyłam trwałego związku z mężczyzną, nie mam dzieci. A na karku 32 lata”. I nagle poczułam się jak ciasto na kluski – ciężka, bezwolna, bez sił, żeby się ruszyć. Od tego momentu nad moją głową zaczęły gromadzić się czarne chmury.
Coraz częściej wpadałam w stany przygnębienia, smutku, apatii, beznadziei i braku sensu życia. Ale też frustracji i złości na siebie. Myślałam: „Kurczę, czas ucieka, a ja mam ciągłe poczucie niespełnienia, braku satysfakcji z czegokolwiek. Chcę, by moje życie wyglądało inaczej! Co jest ze mną nie tak? Dlaczego jestem sama?”.
Mijały lata, a ja nie żyłam, tylko trwałam, międląc wciąż jakieś smutne sprawy. Potem ból psychiczny przerodził się w fizyczny: pojawiły się migreny, bezsenność, kołatanie serca… Byłam sobą zmęczona. Podobnie jak moja przyjaciółka, która wreszcie mną potrząsnęła, mówiąc: „Słuchaj, Marysiu, już nie mam siły rozmawiać z tobą o tym, że nie masz faceta, bo zachowujesz się tak, jakbyś wcale nie chciała go mieć, i nie robisz nic, by go znaleźć. Myślę, że masz ze sobą jakiś problem i powinnaś pójść na terapię. Użalaniem się nad sobą niczego nie zmienisz”. I poleciła mi znajomego psychoterapeutę.
Z ciężkim sercem weszłam do gabinetu i opisałam bagaż, z jakim przyszłam. Terapeuta wysłuchał mnie spokojnie, po czym rozpoczął od przedstawienia zasad terapii: co najmniej 2, a najlepiej 3–4 sesje w tygodniu po 50 minut. Jeśli na którąś nie przyjdę, to i tak będę musiała za nią zapłacić. Każda sesja jest odliczana skrupulatnie co do minuty. Jak się spóźnię, to zabieram sobie cenny czas. Żadnego przekładania spotkań. I zwracamy się do siebie per „pan/pani”. Koniec, kropka.
Takimi sztywnymi, wręcz restrykcyjnymi zasadami charakteryzuje się metoda, w jakiej pracował mój terapeuta – psychodynamiczna, oparta na założeniach teorii psychoanalizy. Kiedy jednak na „dzień dobry” usłyszałam zestaw tych reguł i to, że mam ich bezwarunkowo przestrzegać, mocno się wkurzyłam: „Ten terapeuta chce na mnie zarobić! Mam stać się taką samą wariatką, jak bohaterowie filmów Woody'ego Allena i przez kilka lat przychodzić do niego z byle problemem, bo inaczej nie zrobię kroku do przodu?!”– pomyślałam. Ale czułam, że stoję pod ścianą. Zacisnęłam zęby i powiedziałam do siebie: „Teraz albo nigdy!”, a głośno: „Zgoda”. Byłam zdeterminowana, potrzebowałam pomocy, więc zaufałam. Zawarłam z terapeutą swoisty kontrakt. Później okazało się, że takim ustawieniem terapii zapoczątkowuje się proces leczenia, który w moim przypadku trwał prawie 7 lat.
Terapeuta pracujący metodą psychodynamiczną nie mówi miłych słów, nie głaszcze po głowie, nie radzi, jak postąpić... Pełni rolę takiego lekko wycofanego lustra, na które rzutuję swoje nastroje, uczucia, przeżycia i wszystkie schizy, po czym odwraca je w moją stronę i pokazuje mi prawdziwe „ja”.
Tworzywem do analizy mogło być wszystko: moje spóźnienie lub to, że przyszłam za wcześnie, to, co mi się śniło lub mnie poruszyło, coś, co przeczytałam, zobaczyłam... Każde przeżycie, uczucie, emocja. Siadaliśmy zwróceni do siebie twarzą w twarz i rozmawialiśmy o sprawach bieżących, o tym, co się działo w moim życiu „tu i teraz”. Jeśli wracaliśmy do zdarzeń z dzieciństwa, z przeszłości, to jedynie po to, żeby pokazać, jaki wpływ wywarły na moje obecne zachowania czy wybory.
Na przykład: przychodziłam na sesję zdenerwowana i opowiadałam o zdarzeniu, które mnie rozzłościło. Z tej wypowiedzi terapeuta wyłapywał pewne elementy moich zachowań, emocji, które potem mi pokazywał. I ja nagle widziałam obraz dziewczyny niesympatycznej, nieznośnej, agresywnej lub prowokującej do agresji. To było dla mnie ogromnie trudne do przyjęcia, bo dotąd uważałam się za osobę łagodną, wrażliwą, delikatną, nie potrafiącą walczyć o swoje, podporządkowaną... Inny przykład: Mówiłam, że nie lubię pana K., bo jest oschły, zawistny, gburowaty, a tu nagle widzę, że ja też noszę w sobie takiego małego zgreda. Osłupiałam z wrażenia. Dlaczego go nie cierpię? Bo nie lubię tej części swojego „ja”. Terapeuta pokazywał mi ciemniejszą stronę mojej osobowości, cechy, które spychałam w podświadomość, skrywałam przed sobą, nie chciałam się do nich przyznać.
Momentami tak mnie to wkurzało, że miałam ochotę rzucić się na terapeutę z pięściami. Myślałam: „Boże, po co ja tu przychodzę?! Nie dość, że mnie gnoi, to jeszcze mu za to płacę. Zamiast mnie podbudować, wmawia mi jakieś okropne rzeczy. Jest jak moja mama – tylko mnie krytykuje i wytyka błędy”. Nasza relacja bywała niezwykle trudna, zwłaszcza na początku terapii. Ale to nie kto inny, tylko właśnie terapeuta wziął na siebie trud zderzania się z moimi nastrojami i emocjami. Był ze mną także w trudnych momentach, które wydarzyły się w moim życiu w czasie tych siedmiu lat terapii.
Kiedy wpadałam w depresyjny nastrój, czułam się jak w smole. Narzekałam: „Jestem stara, świat mnie odrzuca, wszystko jest dla młodych. Jestem brzydka, nie mam partnera, inni mają lepiej ode mnie”. I kołowrót negatywnych myśli szedł w ruch.
Kiedyś przyszłam na sesję i opowiedziałam o sytuacji towarzyskiej, w której dostałam po tyłku. I... ku mojemu wielkiemu zdumieniu – terapeuta uświadomił mi, że sama się w taką wepchnęłam. Więcej: czerpałam z tego jakąś perwersyjną satysfakcję! Zaczęłam więc przywoływać z pamięci i analizować różne relacje, w jakie wchodziłam z innymi, i dochodziłam do wniosku, że – istotnie – pewnym osobom pozwalałam się źle traktować, nawiązywałam destrukcyjne związki, sama siebie nie szanowałam i odbierałam sobie godność. Musiałam się zgodzić z terapeutą, że faktycznie mam skłonność do wchodzenia w rolę pokrzywdzonej – z niechęci do widzenia rzeczywistych problemów. Nie zdawałam sobie sprawy, że ucieczka od siebie może przybierać taką formę. Że przyjmuję rolę ofiary, a równocześnie mam w sobie cechy… narcyza.
Zawsze mi się wydawało, że jestem taką grzeczną dziewczynką, że muszę pracować nad tym, by bardziej walczyć o swoje. Dopiero na terapii zrozumiałam, że ja to potrafię, tylko tę waleczność stłumiłam. Od dzieciństwa nosiłam w sobie poczucie, że się wszystkim podporządkowuję, buntuję, ale podporządkowuję. Przeżyłam szok, kiedy terapeuta uświadomił mi, że mam ogromną potrzebę bycia wyjątkową, zawsze na świeczniku, na wysokim stanowisku. Że chciałabym, by świat kręcił się tak, jak mu zagram. Tylko wypycham to ze swojej świadomości. Nie wierzę w siebie. Wydaje mi się, że muszę zrobić Bóg wie co, by udowodnić sobie, że jestem coś warta. Nie potrafię zaakceptować tego, jaka jestem. Stąd mój narcyzm. Okropny stan, w którym pustkę wewnętrzną i żałobę po stłumionym „ja” wypełnia się osiągnięciami, budowaniem i desperacką obroną wizerunku osoby wyjątkowej.
Dopiero w wieku 36 lat odkryłam główne źródło swoich zachowań i wyborów. Nie sądzę, bym znalazła je bez pomocy terapeuty. Tym źródłem była bardzo mocna, a zarazem destrukcyjna więź z mamą. Pępowina, której nie potrafiłam przeciąć, stać się niezależną osobą i wziąć życie w swoje ręce. Wydawało mi się, że jestem samodzielna. Niezależność to był mój lejtmotyw. Kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo pozostaję uzależniona psychicznie od mamy. Dociągałam do czterdziestki, a nadal nie dorosłam.
Odkąd pamiętam, zawsze się przeciwko mamie buntowałam. Zapierałam się czterema łapami, żeby tylko nie zrobić tego, co ona chce. Kiedy byłam mała i nie mogłam buntować się otwarcie, stosowałam inne metody – najczęściej bierny opór lub ociąganie się. Nigdy nie podobało jej się to, co robiłam. We wszystkim mnie kontrolowała, wciąż krytykowała, wytykała błędy i potknięcia. Nie znosiłam być posłuszna. Może dlatego, że nigdy mnie nie przytulała, nie chwaliła, a tylko wciąż czegoś ode mnie wymagała i za najdrobniejsze nieposłuszeństwo obrażała? Bardzo krótko mnie trzymała, a ja potrzebowałam więcej swobody. I miłości. Na jej pochwałę lub uśmiech musiałam sobie zawsze zasłużyć. Recytowałam więc np. wierszyki na spotkaniach towarzyskich, choć tego nienawidziłam. Z oporami, ale robiłam, co mi kazała, choć często się we mnie gotowało. Ustępowałam.
Przez długie lata walczyły we mnie bunt z uległością. Kiedy opuściłam dom, przestałam podporządkowywać się jej woli, ale bunt pozostał. Mama codziennie do mnie dzwoniła, kontrolowała i oceniała moje życie. Myślałam, że już jestem wolna, że już nie ma nade mną władzy, że robię ze swoim życiem, co chcę. Jakże się myliłam. Nie założyłam rodziny, bo mama ciągle mnie pytała, kiedy wyjdę za mąż. Nie urodziłam dzieci, bo mama wciąż mówiła, że trzeba je mieć, no bo kto mi na starość poda szklankę wody – doprowadzało mnie to do pasji. Podświadomie byłam głucha na swoje potrzeby. Moje życie nadal obracało się wokół buntu przeciwko mamie, a stłumione potrzeby rozsadzały mnie od środka w postaci agresji, złości, frustracji. Skutkowały nieudanymi relacjami z mężczyznami...
Podczas terapii dotarło wreszcie do mnie, że dorosłość zaczyna się w momencie, kiedy już nie buntuję się przeciwko mamie, tylko przyznaję, że związek, rodzina, dzieci są dla mnie ważne. Nie rezygnuję z siebie i własnych potrzeb w imię utrzymania sztucznego wizerunku. Zrozumiałam też, że nie można wszystkiego zwalać na mamę i mówić np.: „A ja to jestem taka, bo mamusia mnie nie kochała” – to absurd! Coś od rodziców dostajemy, a czegoś nie, tak samo, jak oni coś dostali lub nie od swoich rodziców. I z tym, co wynieśliśmy z domu, możemy zrobić coś dobrego lub coś złego.
Wreszcie, po latach buntowania się, nakręcania mogę żyć spokojnie. Uniezależniłam się od mamy. Naprawdę dorosłam. Gorycz i złość spłynęły ze mnie podczas terapii.
Uświadomienie sobie czegoś nie oznacza, że automatycznie to przyjmiemy i od razu zaczniemy żyć inaczej. To dopiero pierwszy krok do zmian. Wszystko trzeba przepracować. Niektóre uczucia, postawy, zachowania czy schematy myślowe wychodziły na sesjach drugi, piąty czy nawet setny raz, ale już ten pierwszy uruchamiał we mnie pewien proces emocjonalny. Rodziła się większa akceptacja siebie – dziewczyny witalnej, ciekawej świata, empatycznej, odważnej, ale czasem też rozlazłej, leniwej, ze skłonnością do masochizmu lub narcyzmu. Ta ciemna część mojej osobowości potrafiła kiedyś storpedować entuzjazm, ciekawość i kreatywność tej drugiej. Boże, ile planów przez to nie zrealizowałam, odbierając sobie siły i nadzieję!
Teraz, kiedy czasami zalewają mnie czarne myśli, nie pozostaję wobec nich bezradna – uruchamiam narzędzia terapeutyczne, czyli pewną refleksję nad tym, co odczuwam, co się ze mną dzieje, dlaczego tak się dzieje, i potrafię powiedzieć sobie: „Stop! To do niczego nie prowadzi”. A jak spotykam się z zachowaniami, które mnie ranią lub złoszczą, to się wyzłoszczę, jak trzeba poprzeklinam, ale już się nie nakręcam, nie obracam w sobie tego w nieskończoność – dzięki temu emocje opadają i szybko się regeneruję. Dałam sobie prawo do bycia sobą. Jestem Marysią, a nie jakąś Jolą.
Najważniejsze: nauczyłam się doceniać i pielęgnować relacje z ludźmi – teraz są o wiele głębsze, cieplejsze. Stałam się bardziej uważna na to, co mówię i robię innym. Poświęcam im więcej czasu. Zmieniłam się. Nie tylko bardziej rozumiem i akceptuję siebie, lecz także lepiej odczytuję problemy tkwiące w innych ludziach. Mam dla nich więcej empatii, zrozumienia, współczucia, a mniej złości i agresji. I pielęgnuję w sobie tę pogodę ducha. Poznałam też mężczyznę, z którym stworzyłam szczęśliwy związek. Planujemy być ze sobą do końca świata i jeden dzień dłużej.
Terapia psychodynamiczna (analityczna, wglądowa) należy do metod wywodzących się z klasycznej psychoanalizy freudowskiej, ale korzysta także z późniejszych szkół nurtu. Jest jedną ze współczesnych form psychoanalizy, stosowaną w terapii nerwic, depresji, wobec osób, które nie potrafią wydobyć się z serii niepowodzeń życiowych lub przeżywają trudności w relacjach. Terapeuci stosujący tę metodę odwołują się do freudowskiej teorii istnienia w ludzkiej psychice stłumionych, nieuświadomionych popędów i ich destruktywnej siły, lecz różnią się sposobem pracy z pacjentem. W terapii psychodynamicznej ważną rolę odgrywa relacja pacjent – terapeuta, dlatego na samym początku terapii następuje bardzo konkretne i rygorystyczne ustalenie warunków kontraktu. Omówienie zasad i cen, zaakceptowanie i ustalenie celu są już początkiem terapii. Podstawowym narzędziem pracy terapeuty jest rozmowa, ale – odmiennie niż w klasycznej psychoanalizie – pacjent nie leży na kozetce, lecz siedzi „twarzą w twarz” z terapeutą i rozmawia z nim o sprawach dziejących się „tu i teraz”.